Zdjęcie, które stało się symbolem Stanu Wojennego. Wykonane dnia 13 grudnia 1981 przez Chrisa Niedenthala, z okna kamienicy przy ulicy Puławskiej w Warszawie.
Nie będę się stroił w martyrologiczne szaty, tekstów o ambicjach historycznych i rozliczeniowych z pewnością nie zabraknie. Trzynastego grudnia 1981, nikt nie zbudził mnie o świcie, nie internował i nie prześladował. Ale ten dzień i tak nie zaczął się najlepiej. W tamtych czasach, telewizja nie rozpieszczała nas nadmierną ilością programów dla dzieci i młodzieży, więc brak teleranka można chyba uznać za wyraźną, choć niezbyt dotkliwą represję. Pamiętam przemówienie generała Jaruzelskiego, a może tylko tak mi się wydaje, bo przecież później widziałem je jeszcze wiele razy. Niewiele z niego rozumiałem, bo woja to wojna, wiadomo. Z kolei wojna domowa, jak podpowiadali dorośli, kojarzyła mi się raczej z popularnym serialem Jerzego Gruzy niż z czymś strasznym i groźnym. A stan wojenny? To już w ogóle dziwactwo jakieś. Ale pamiętam nerwowy niepokój rodziców i innych dorosłych, którzy zaczęli sobie przypominać swoje stopnie wojskowe. I własne poczucie winy, ponieważ w głębi duszy zdecydowanie bardziej ucieszyłem się faktem, że od razu zaczęły się ferie zimowe, niż zmartwiłem tym doniosłym wydarzeniem. Nie miałem wtedy oczywiście pojęcia, że oto dzieje się historia i że moje dzieci będą się o tym uczyć w szkole, tak samo jak o II wojnie światowej.
Zmienił się też krajobraz za oknem. Mieszkałem wtedy przy warszawskich rogatkach, więc niemalże pod naszymi oknami pojawiły się posterunki wojskowe ze słynnymi koksownikami, a jedną z głównych tras wlotowych do stolicy przemierzały czołgi i transportery opancerzone. To już było coś, ponieważ mieściło się w kategorii „wojna”, tej jaką znałem z opowieści i filmów. Do tego godzina milicyjna, obowiązująca już od 19-ej, w zimowych ciemnościach robiła złowrogie wrażenie, wprowadzając atmosferę znaną z filmów o czasach niemieckiej okupacji. W moim domu największym problem był jednak milczący telefon. Ojciec pracował już wtedy na swoim, w obszarze tak zwanej drobnej, prywatnej inicjatywy i prawie wszystkie zlecenia pojawiały się drogą telefoniczną. Telefon był więc podstawą egzystencji. Mimo tych wszystkich szykanów, karty kombatanckiej w życiorysie nie udało mi się zapisać. Nawet opornik, który nosiłem dumnie wpięty w sweter, okazał się być tak naprawdę kondensatorem.
Później mój stosunek do generała Jaruzelskiego i stanu wojennego zmieniał się wiele razy. Dzisiaj już nie chcę rozstrzygać czy stan wojenny był samym złem, czy mniejszym złem. Wojciech Jaruzelski nie jest dla mnie bohaterem, ale nie jest też zdrajcą. Pogląd w tej sprawie, w głównej mierze zależy od tego, którym źródłom historycznym damy wiarę w kwestii ewentualnej interwencji sowieckich przyjaciół. W końcu sytuacja geopolityczna A.D 1981, to zupenie co innego niż 8 lat później. Ale sprawa odpowiedzialności prawnej za stan wojenny, w sądach III RP zamieniła się w groteskę. Po dwudziestu latach żmudnych dociekań, Sąd Okręgowy w Warszawie wskazał wreszcie winnego wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Nie jest nim Wojciech Jaruzelski, ani Czesław Kiszczak, tylko niejaki Emil Kołodziej, który jako członek Rady Państwa, przekroczył swoje uprawnienia podpisując dekrety o stanie wojennym, co stanowiło naruszenie obowiązującej wówczas konstytucji. Czy to nie jest prawdziwe kuriozum? W świetle prawa, Emil Kołodziej jest dziś jedynym winnym w tej sprawie. Nie wiem gdzie ten człowiek mieszka, ale Jarosław Kaczyński powinien chyba odpowiednio skorygować trasę swojego marszu.
W tamtych, odległych czasach, nie zdawałem sobie sprawy, że utwór „Poranna wiadomość”, ukochanej przeze mnie Republiki, nagrany niecałe trzy lata później, jest formą artystycznej reakcji na wiadomość o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. W prezentowanym klipie, właściwy utwór zaczyna się po upływie półtorej minuty.