sobota, 29 grudnia 2012

Umarł król, niech żyje król!




Dopóki Andrzej Mleczko komentował rzeczywistość przy pomocy swoich rysunków satyrycznych, miałem dla niego naprawdę wiele szacunku. Podobnego zdania był zapewne Marcin Meller, czyniąc go stałym niemal gościem swojego programu „Drugie śniadanie mistrzów”, w którym rozmaici artyści, aktorzy i ludzie mediów udowadniają, że nieczęsto walory intelektualne idą w parze z innymi talentami. Tym samym, wyrządził panu Andrzejowi wielką krzywdę gdyż stał się on żywą ilustracją wyżej sformułowanej tezy. Niestety pan Andrzej Mleczko najwyraźniej nie ma o tym pojęcia, więc zamiast zabawnych i celnych żartów rysunkowych uszczęśliwia nas teraz pozbawionymi tych walorów przemyśleniami formułowanymi expressis verbis.

Nic jednak w przyrodzie nie ginie, talent również. Umarł król, niech żyje król! Nie ma Mleczki, jest Potworkowo, odkrycie, bez którego żadne podsumowanie mijającego roku nie mogłoby być kompletne. Mam nadzieję, że w nowym roku Potworkowo będzie równie doskonałym kompanem wszelkich turbulencji, których niezawodnie dostarczy nam rzeczywistość. Gorąco polecam, życząc wszystkim Szczęśliwego Nowego Roku!

czwartek, 6 grudnia 2012

Przeproście Cezarego Gmyza



To nie Cezary Gmyz, a Naczelna Prokuratora Wojskowa dolewa oliwy do smoleńskiego ognia. Spójrzmy. Na gorąco, w dniu publikacji słynnego artykułu w Rzeczpospolitej, na specjalnej konferencji prasowej, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Ireneusz Szeląg powiedział:

Biegli nie stwierdzili trotylu ani żadnego innego materiału wybuchowego na wraku Tu-154.

Dzisiaj, na posiedzeniu sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, naczelny prokurator wojskowy płk Jerzy Artymiak mówił o tej sprawie już nieco inaczej:

Faktycznie, niektóre urządzenia w Smoleńsku wykazały cząsteczki trotylu. Co nie oznacza z całą pewnością, że mamy do czynienia z materiałami wybuchowymi.

Wyjaśnienia prokuratury w tej sprawie to jakaś nieudolna sofistyka i ktoś powinien ponieść konsekwencję tej lameriady. Wszak na podstawie oświadczenia prokuratury z dnia 30 października zarzucono manipulację dziennikarzowi Rzeczpospolitej, wyrzucono go z pracy, a cała historia stała się bezpośrednim powodem czystek w redakcji Rzepy, a kilka tygodni później w Uważam Rze. W ten sposób wysadzono w powietrze istniejący ład w obszarze mediów drukowanych. Samego Gmyza zaś, zlinczowano publicznie i uznano za czołowego piewcę zamachu w Smoleńsku. Nie zawracano sobie głowy faktem, że dziennikarz nie formułował żadnych teorii zamachowych w swoim artykule, koncentrując się na opisaniu wniosków z wstępnego badania próbek przeprowadzonych na zlecenie prokuratury. Warto dziś wrócić do tego tekstu, bo w międzyczasie tak zmanipulowano przekaz medialny w tej sprawie, że większość konsumentów mainstreamowej papki jest najzupełniej przekonana, że Gmyz, pisząc o śladach trotylu, próbował dowieść teorii zamachu w Smoleńsku. Gdyby stanowisko prokuratury z dnia 30 października, brzmiało tak jak dzisiejsze, jestem przekonany, że to wszystko by się nie wydarzyło.

Zamiast rzetelnej informacji, że odnalezienie cząstek trotylu na wraku nie oznacza jeszcze, że na pokładzie samolotu miały miejsce wybuchy, prokuratura wolała zaprzeczyć, brnąc w jakieś pokrętne tłumaczenia. Spodziewam się, że motywem mógł być strach przed możliwymi konsekwencjami politycznymi potwierdzenia tych doniesień, ale to kiepski argument. Zwłaszcza, że osiągnięto efekt znacznie gorszy. Prokuratura utraciła resztki wiarygodności. Co więcej, fatalna polityka informacyjna na temat smoleńskiego śledztwa wzmacnia atmosferę podejrzliwości dużo skuteczniej niż fantastyczne teorie spiskowe Antoniego Macierewicza. Według listopadowych sondaży już prawie 36% Polaków wierzy w zamach. Ostatnie kombinacje prokuratury pozwolą zapewne poprawić ten wynik.

Równie ciekawe jest to, jak płynnie zmienia się narracja mediów głównego nurtu. Z dotychczas obowiązującego – nie było trotylu – na – może i trotyl był, ale co z tego? Bardzo jestem ciekaw, czy w jakikolwiek sposób wpłynie to na ocenę tekstu Cezarego Gmyza. Wątpię czy wśród tych, którzy go opluwali, znajdzie się choć jeden, gotów posypać sobie głowę popiołem.

czwartek, 29 listopada 2012

Uważam Rze szkoda



Z pluralizmem mediów różnie w Polsce bywało, ale ostatnio akurat nie było najgorzej. Przynajmniej w sferze mediów papierowych i internetowych, bo o pluralizmie w stacjach telewizyjnych nie ma nawet co gadać. Niestety, wszystko wskazuje na to, że słynny artykuł Cezarego Gmyza w Rzeczpospolitej o trotylu znalezionym rzekomo na wraku Tupolewa, wysadził w powietrze istniejący ład medialny. Publikacja tego tekstu uruchomiła cały łańcuszek zdarzeń, które prowadzą do całkowitej zmiany oblicza dziennika Rzeczpospolita i de facto anihilacji tygodnika Uważam Rze.

Wokół całej sprawy pojawiły się liczne teorie spiskowe i trzeba uczciwie powiedzieć, że szereg niejasnych okoliczności daje ku temu podstawy. Począwszy od budzącego wątpliwości kontekstu związanego z transakcją nabycia pakietu akcji spółki Presspublica przez Grzegorza Hajdarowicza, poprzez spekulacje na temat możliwej prowokacji w sprawie artykułu Gmyza (Cui prodest?) i dziwne nocne spotkania wydawcy z rzecznikiem prasowym rządu, na kontrowersyjnych decyzjach personalnych właściciela skończywszy. Ja jednak sądzę, że całą sprawę można wyjaśnić ambicjonalnym starciem, w którym rozdęte do niebotycznych rozmiarów ego Hajdarowicza zderzyło się z ego zgranego zespołu niepokornych publicystów, którzy od momentu przejęcia spółki nie kryli negatywnego nastawienia do nowego właściciela. Tak dzieje się prawie zawsze, kiedy w projekt biznesowy będący ukochanym dzieckiem zespołu, który go stworzył wkraczają twarde reguły właściciela, który tych sentymentów jest pozbawiony. Trotyl w Rzepie, zamienił więc zimną wojnę w otwarty konflikt, w którym zwycięstwo zawsze odniesie właściciel. Być może w znacznym stopniu pyrrusowe, ale jednak zwycięstwo. W kategoriach biznesowych, zbyt emocjonalne zaangażowanie w projekt jest po prostu nie profesjonalne i często prowadzi do konfliktu między twórcą i właścicielem. Wiem o czym mówią. W swojej karierze zawodowej, swego czasu, znalazłem się w bardzo podobnej sytuacji i patrząc na to z dystansu wiem jakie popełniłem błędy.

Mniejsza zresztą co tę wojnę spowodowało. Ważniejsze jest to, jak wygląda krajobraz po tej krwawej bitwie. Po zmianach personalnych, krytyczna wobec poczynań rządu Rzeczpospolita powoli zamienia się w łaskawą Gazetę Wyborczą, a wczorajsze zwolnienie Pawła Lisickiego, redaktora naczelnego Uważam Rze, doprowadziło do tego, że niemal  cały zespół pożegnał się z redakcją. To oznacza koniec URze, bo bez tych publicystów ta gazeta nie istnieje. W ten sposób, obraz rynku prasowego w znacznym stopniu upodabnia się do obrazu sceny politycznej. Wśród tytułów określanych mianem prawicowych pozostały te, które reprezentują skrajnie nie obiektywną wizję rzeczywistości. Jeżeli jakąś miarą miejsca na rynku prasowym jest stosunek do katastrofy smoleńskiej, to media prawicowe zostały zepchnięte do smoleńskiej twierdzy. Na placu boju pozostała Gazeta Polska, Tomasza Sakiewicza, za Antonim Macierewiczem snująca rozmaite teorie zamachu i nowy dwutygodnik wSieci braci Karnowskich (będący papierową emanacją portalu internetowego wPolityce), którzy w tropieniu smoleńskiego spisku niewiele Sakiewiczowi ustępują. Obawiam się, że z konieczności publicyści z pokładu URze właśnie tam znajdą przystań.

Rzepa i URze były tytułami prezentującymi konserwatywny, centroprawicowy punkt widzenia. Na rynku medialnym zajmowały miejsce, które na scenie politycznej czeka na nową konserwatywno-liberalną formację. Miejsce, którego nie potrafi zagospodarować PJN. Przyklejanie im łatki PiSowskich i wrzucanie do jednego worka z Gazetą Polską to świadectwo ignorancji albo złej woli. Zresztą, zamiast samemu strzępić pióro przytoczę wpis Waldemara Kuczyńskiego na Facebooku, naczelnego antykaczysty III RP, z którym bardzo rzadko się zgadzam:

"Rzeczpospolita" pod kierownictwem Pawła Lisickiego była pismem dosyć odległym od moich poglądów, a w niektórych sprawach bardzo odległym. Nie tak jednak, bym uważał, że nie powinienem pojawić się tam jako autor. Była zarazem Rzepa pismem o dużej otwartości, może nawet wyjątkowej otwartości na autorów z zupełnie innego kąta debaty publicznej, w tym i dla obojga Kuczyńskich. Po przyjściu Wróblewskiego (redaktor naczelny z nadania Hajdarowicza - przyp. Hipokrytes) i objęciu nas zakazem druku, jak za PRL, to się zmieniło. Rzepa zaczęła też odchodzić od formuły dziennika politycznego, dla czytelnika o tradycyjnych konserwatywnych przekonaniach, ale nie zakażonego znanymi po tej stronie opinii publicznej szaleństwami. Była nawet atakowana przez media i polityków prawicowego oszołomstwa. UwarzamRze, tygodnik jeszcze bardziej odległy od moich poglądów czytywałem z zainteresowaniem, był irytujący, ale i ciekawy i żałuję tego co się z nim dzieje. Nie zamierzam oceniać decyzji właściciela, ale sądzę, że nie wyjdzie to wszystko na dobre ani Rzepie, ani UwarzamRze. I współczuję dziennikarzom, którzy stracili pracę i ciekawy tytuł, choć bardzo wiele mnie z nimi dzieli i często mocno mnie wkurzali, nawet bardzo. Życzę im znalezienia roboty w zawodzie.

Szacun, panie Waldemarze!


PS. Polecam również tekst Njusacza, który prezentuje spojrzenie z innej strony na wojnę w Presspublice, ale doskonale uzupełnia mój pogląd w tej sprawie. 

niedziela, 25 listopada 2012

Uczepieni spódnicy Angeli



Myślenie o roli Polski w Europie ciągle opiera się na sławnej przypowieści profesora Bartoszewskiego o brzydkiej pannie, która musi nadskakiwać potencjalnym adoratorom, mitach o solidarności europejskiej i strachu, że europejski pociąg odjedzie bez nas. Wszystko to rodzi kompleks ubogiego krewnego, litościwie wpuszczonego na salony, który powinien być uprzedzająco grzeczny, nie zabierać głosu nie proszony, słuchać mądrzejszych i być wdzięczny za każdy akt łaski, który na niego spłynie. W ten sposób determinowane są nie tylko odczucia społecznie, ale i polityka zagraniczna. Dlatego też, w okresie rządów Donalda Tuska znaleźliśmy się w roli klienta Niemiec, wierząc że Angela Merkel dbając o swój interes i dla nas załatwi kawałek tortu. Na krótką metę, taka polityka może być nawet skuteczna, ale strategicznie odbiera podmiotowość naszej dyplomacji. Po co liczyć się z Polakami, skoro z góry wiadomo, że Tusk na pewno nie skorzysta z prawa weta (to takie grubiańskie), a ostatecznie i tak zgodzi się na to co ustali kanclerz Niemiec? Kłopoty zaczynają się wtedy, kiedy wypływa rozbieżność interesów.

Nie zamierzam rozdzierać szat z powodu fiaska piątkowego szczytu UE, na którym spierano się o podział pieniędzy z europejskiego budżetu. W takiej sprawie zawsze są wygrani i przegrani, a ci ostatni muszą zyskać alibi, że wojowali do ostatka. Nic więc dziwnego, że jeszcze przed rozpoczęciem szczytu niemal wszyscy przewidzieli finał. Ale przebieg obrad ujawnił całą miałkość polskiej dyplomacji. Narracja, przed spotkaniem na szczycie, wyglądała z grubsza następująco. David Cameron, czarny charakter naszej opowieści, wspierany przez przebrzydłego Kaczora jedzie do Brukseli złupić nasz wdowi grosz. Zjednoczone siły dobra, z panami Barroso, Van Rompuyem i panią kanclerz Merkel, której dzielnie asystujemy, odważnie stawią czoła szkodnikowi z Wysp. W ostateczności pogonią go precz z naszej krainy szczęśliwości. Cóż, delikatnie mówiąc powyższy scenariusz nieco się posypał. Propozycje Van Rompuya, nie uwzględniające żadnych oszczędności w rozrastającej się jak nowotwór eurokracji, zostały celnie wypunktowane przez premiera Wielkiej Brytanii i odesłane na makulaturę, tam gdzie ich miejsce. Co więcej, ów wredny Cameron wcale nie zażądał cięć w funduszach przeznaczonych na politykę spójności i na rolnictwo (czyli tych na którym nam zależy), zajmując stanowisko zgodne z tym co przekazał wcześniej Jarosław Kaczyński. Ale kto by go tam słuchał? Cały mainstream, z samym Tuskiem na czele, miał z Kaczora ubaw po pachy. Zamiast izolacji Camerona, powstała wokół niego koalicja państw płatników netto, do której ochoczo przyłączyła się również Angela Merkel. Zupełnie mnie to nie dziwi. Już na początku listopada ogłoszono, że w spawie budżetu Unii, Cameron i Merkel mówią jednym głosem. Szczyt zakończył się luźną konkluzją, że cięcia nie mogą dotyczyć polityki spójności i rolnictwa, co natychmiast podchwycił Donald Tusk i próbuje sprzedać jako swój umiarkowany sukces. Jednocześnie nie zauważa, że skrawek materiału którego kurczowo się trzyma to nie spódnica pani kanclerz, tylko nogawka premiera Wielkiej Brytanii. Narracja więc pozostaje bez zmian. Zło, nadal reprezentuje David Cameron, dobro Angela Merkel, Donald Tusk jest mężem opatrznościowym, a Jarosław Kaczyński pogubionym na salonach ćwokiem. Naprawdę niebywałe, że ludzie to kupują.

Wyglądało to słabo, ale stanowisko polskiej dyplomacji i tak nie miało tu większego znaczenia. Cięcia wydatków budżetowych są nieuniknione. Trudno sobie wyobrazić, by w obliczu kryzysu dokonywano cięć wszędzie poza budżetem wspólnoty. Kondycja gospodarcza państw Unii Europejskiej stale się pogarsza, więc presja na oszczędności będzie się zwiększać. Stąd przeciąganie sprawy nie jest dla nas korzystne. Nie mamy wielkiego pola manewru, ale powinniśmy być na tyle upierdliwym uczestnikiem negocjacji, żeby w kolejce do golenia przesunąć się na jak najbardziej odległą pozycję. Wypowiedzi polskiego premiera, w których nonszalancko oświadcza, że miliard w lewo czy w prawo nie ma dla nas większego znaczenia, z całą pewnością temu nie służą. Nawet jeśli odpowiada to prawdzie.

Tyle polityka. Ale jest jeszcze meritum. Mam na ten temat pewną wiedzę praktyczną. Wartość cięć, których należy się spodziewać to naprawdę małe miki w porównaniu z kwotami, które są marnowane na etapie realizacji inwestycji z unijnych środków. Skalę marnotrawstwa trudno oszacować, ale musi być ogromna. W przypadku inwestycji samorządowych i centralnych, jej źródłem są zbędne inwestycje, sztucznie przewartościowane projekty, kosztowne technologie, niewłaściwie dostosowane do rzeczywistych potrzeb. Z punktu widzenia przedsiębiorców, prawdziwą zmorą jest konieczność dopasowania się do sztywnych, często idiotycznych procedur unijnych i głupoty biurokratów, co również ma wpływ na efektywność wydatkowanych funduszy. Trzeba pamiętać, że inwestycje unijne wymagają współfinansowania z innych środków, najczęściej kredytów, które trzeba będzie zwrócić. Skala marnotrawstwa ma więc znacznie szerszy wymiar. Gdyby te pieniądze wydawano właściwie, ten sam efekt moglibyśmy osiągnąć mniejszym kosztem. To jednak niemożliwe, ponieważ nieefektywność jest cechą naszego systemu urzędniczego i ogólnej kondycji państwa. Musimy więc uzyskać na tyle dużo, by mimo talentu do marnowania środków, móc się rozwijać.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Nowe przyszło piechotą



Sensacyjna zmiana szefa Polskiego Stronnictwa Ludowego wzbudziła masę rozmaitych komentarzy i spekulacji, wśród nich zachwyty nad wewnętrzną demokracją PSL i nadzieje, że pozytywna energia płynąca z kongresu ludowców opromieni całą sceną polityczną. To zabawne, że wystarczyło jedno takie wydarzenie, by w partii będącej dotąd wzorcem z Servres oportunizmu politycznego, nepotyzmu i kolesiostwa zobaczyć ostoję demokracji.

Co się stało?
Żeby ta sensacja mogła się wydarzyć Janusz Piechociński musiał wykonać solidną pracę w terenie budując sobie poparcie, a osłabienie pozycji Waldemara Pawlaka musi być większe niż ktokolwiek przypuszczał, skoro jego kandydatura w ogóle znalazła się w strefie ryzyka. Wygląda jednak na to, że decydujący był przypadek (tu zgadzam się z opinią Jacka Żakowskiego wypowiedzianą w programie „Loża Prasowa”). Peeselowscy włościanie najwyraźniej chcieli sprzedać kuksańca sołtysowi. A juści! Niech se ino nie myśli, buc jeden, coby u nas demonkracji nie było i o tak se, znowu bedzie sołtysem. Nie ma to tamto. Entuzjastów wychowywania władzy poprzez wymierzanie kuksańców znalazło się zbyt wielu, więc ku ogólnemu zdumieniu miast poturbować lekko, ukatrupili sołtysa. Za taką tezą przemawia całkowite zaskoczenie rozwojem wydarzeń aktywistów PSL-u, nie wyłączając samego szczęśliwego elekta. Nie jestem fanem walorów intelektualnych działaczy tej partii, niemniej jednak nie sądzę, by byli ostatnimi kołkami, nie czującymi zupełnie pulsu swojej formacji. Wszystko wskazuje więc na to, że nowe nie przyjechało czołgami na czele silnej armii, a przyszło piechotą, samotnie, nawet bez gwardii przybocznej, z teczką i głową pełną idealistycznych wizji. 

Co z PSL?
Nie mam pojęcia co zrobi Piechociński, ale wiem co zrobić powinien. Jeżeli okaże się takim pięknoduchem jak wynikałoby to z jego deklaracji na Kongresie PSL, nie wróżę mu długiej kariery. Już na starcie jest dużo słabszym szefem niż Waldemar Pawlak. Klub PSL w Sejmie to jego opozycja wewnątrzpartyjna, więc najgłupsza rzecz jaką można zrobić to pozostawić Pawlaka w rządzie. Władza to struktury rządowe, skąd spływają dobra i łaski w ręce poddanych. Jeśli dysponentem konfitur pozostanie dotychczasowy prezes, będzie to prosta droga do tego, by być królem bez królestwa. Sama praca w terenie nic nie da, jeśli zwolennicy Piechocińskiego wciąż będą patrzeć przez szybę jak ucztują wasale Pawlaka. A sam Pawlak dysponując instrumentami władzy będzie bardzo groźnym przeciwnikiem. Z tej perspektywy, ogłoszona w afekcie rezygnacja poprzednika to wymarzony prezent dla elekta. I samobój Pawlaka. Tym bardziej, że dzięki temu nowy szef partii nie musi nawet brudzić sobie rąk. Teki ministra może przecież nie obejmować, wystarczy, że desygnuje zaufanego kandydata, który nie znarowi się od nadmiaru zaszczytów. To dopiero byłby fundament, na którym realnie można próbować coś zmieniać. Jeśli Piechociński nie skorzysta z tej sytuacji to być może jest przyzwoitym człowiekiem, za to na pewno kiepskim politykiem. I gorzko tego pożałuje.

Co z koalicją?
Zmiana na stanowisku szefa PSL nie zagrozi trwałości koalicji rządzącej, ale dla PO raczej nie jest to dobra nowina. Donald Tusk będzie musiał mierzyć się z nowym partnerem, po którym nie wiadomo czego można się spodziewać. W dodatku, partner koalicyjny stanie się teraz bardziej aktywny niż dotychczas, ponieważ nowy wódz będzie chciał odcisnąć swoje piętno u steru władzy. Trza w końcu jakoś pokazać, że coś się zmieniło, nawet gdyby miał to być jedynie face lifting. Do tego dojdą tarcia między nowym prezesem a żołnierzami Pawlaka okupującymi klub parlamentarny, co premier będzie próbował umiejętnie rozgrywać. Tak czy inaczej, należy spodziewać się większej dynamiki, a jak wszystkim wiadomo, Donald Tusk za dynamiką nie przepada.

środa, 14 listopada 2012

Meldunki z krainy nadwiślańskich faszystów



Ocena wydarzeń wokół Święta Niepodległości wprowadza taki chaos, pomieszanie pojęć, uproszczeń i łatwego etykietowania, że zastanawiałem się czy w ogóle jest sens z tym tematem się mierzyć. Spróbuję jednak odnieść się do kilku kwestii.

Zawłaszczyli Święto!
Im mniej czasu pozostawało do 11 listopada, tym częściej i głośniej pojawiały się zarzuty o zawłaszczenie Święta Niepodległości przez narodowców i prawicę. Zarzut ten najczęściej podnosiły środowiska lewicowe. Te same, które na co dzień definiują patriotyzm jako szkodliwy szowinizm narodowy odsyłając to pojęcie do lamusa historii. Środowiska, które demonstrację patriotyczną najchętniej zastąpiłyby proeuropejskim festynem, paradą gejów albo manifą feministek. To przecież Janusz Palikot ledwie kilka miesięcy temu na konferencji „Dialog i przyszłość”, zorganizowanej przez Aleksandra Kwaśniewskiego, raczył był stwierdzić: Dziś przyszedł czas, by powiedzieć Polakom, że muszą się wyrzec swojej polskości. A w przeddzień święta przekonywał, że Roman Dmowski był hitlerowcem i faszystą. Roman Kurkiewicz, do niedawna redaktor naczelny „Przekroju” idący na czele manifestacji lewaków mówił reporterowi TVN24, że właściwie nie wie co to jest patriotyzm, że w ogóle nie używa tego słowa i nie lubi deklaracji że ktoś jest Polakiem. Czy to nie jest kuriozum, że ludzie odrzucający patriotyzm jako coś obcego im ideowo, jednocześnie formułują zarzut, że ktoś inny zawłaszczył obchody tego święta?

O zawłaszczeniu mówił również prezydent Komorowski. I w tym też pobrzmiewają fałszywe nuty. Organizując konkurencyjny marsz, pod hasłem „Razem dla Niepodległej”, musiał przecież zdawać sobie sprawę, że jego przedsięwzięcie zamiast łączyć, dodatkowo podzieli Polaków. Zwłaszcza, że próba koncesjonowania przez władzę niezależnej inicjatywy obywatelskiej budzi najgorsze skojarzenia z okresem PRL. Jest jasne, że Marsz Niepodległości oprócz intencji uczczenia ważnej dla Polski daty, ma również charakter demonstracji sprzeciwu wobec urzędującej władzy. Dokładnie tak samo jak w latach 70-tych, kiedy to opozycjonista Komorowski organizował podobne marsze.

Idą faszyści!
Nie mogę się nadziwić, że ciągle przebija się w mediach narracja, zgodnie z którą Marsz Niepodległości to impreza dla antysemitów i faszystów. Są pewnie i tacy, ale ferowanie podobnych ocen wobec kilkudziesięciu tysięcy uczestników jest aberracją. Marsz Niepodległości ma już swoje miejsce w tradycji obchodów Święta 11 listopada i to on jest miejscem autentycznej demonstracji uczuć patriotycznych, a nie marsz Prezydenta, o czym dobitnie świadczy porównanie liczby uczestników obu imprez. Jasne, wolałbym żeby wśród organizatorów nie było ONR, a w komitecie honorowym nie zasiadał Jan Kobylański. Na pewno warto próbować zmienić to w przyszłości. Szkoda. żeby marginalne rozróby prowokatorów rozbijających demonstrację (niezależnie od tego kim są) miały na stałe zdominować obraz Marszu.

Rodzi się nowa siła!
Po zakończeniu Marszu Niepodległości, na wiecu zorganizowanym w Parku Agrykola, szefowie Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego ogłosili powołanie Ruchu Narodowego, który w opinii komentatorów ma powstać na wzór węgierskiego Jobbik. Stało się to pretekstem do rozpętania kolejnej histerii wokół faszyzmu, który jakoby podnosi dziś w Polsce głowę. Problem w tym, że taka teza opiera się na całkowicie fałszywym założeniu, że uczestniczy Marszu Niepodległości, a w szczególności ta ich część która znalazła się na wiecu, to zastępy radykałów, które w niedalekiej przyszłości zasilą szeregi tego nowego ugrupowania. To oczywista bzdura wykorzystana jako narzędzie kreowania atmosfery zagrożenia, które w mojej ocenie nie istnieje. Nie wierzę w sukces Ruchu Narodowego, podzielając argumenty Michała z Planktonu Politycznego.

środa, 7 listopada 2012

Kwaśniewski reaktywacja?



W wyborach do Sejmu 2001 roku, lewicowa koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Unii Pracy zdobyła 41% głosów. Cztery lata rządzenia, trauma afery Rywina i poparcie poszłooo… w drebiezgi. Ale to już prehistoria, pamięć wyborców tak daleko nie sięga. Co więc dzieje się teraz z tym potężnym elektoratem sprzed jedenastu lat? Ktoś z ironią mógłby zauważyć, że elektorat oparty na resentymencie PRL-u w znacznej liczbie zdążył już przenieść się na tamten świat, ale byłaby to tylko cząstka prawdy. A co z resztą? Otóż, poza tymi, którzy wciąż głosują na SLD i częściowo na Ruch Palikota, wielka rzesza dawnych wyborców lewicy głosuje dziś na Platformę Obywatelską. Tym większa, że należy w tej kalkulacji odliczyć pierwotnych wyborców PO, którzy od dawna już na nią nie głosują, ponieważ partia ta sprzeniewierzyła się swoim deklaracjom założycielskim. Przy czym zaznaczam, że w analizie tej opieram się wyłącznie na własnych obserwacjach i intuicji, bo nie znam żadnych badań na ten temat.

Skąd więc takie założenia? Poza trzeciorzędnymi różnicami i rodowodem, który ma coraz mniejsze znaczenie, dzisiejsza PO jest niemal bliźniaczo podobna do SLD w latach 2001-2003. Klasyczna, bezideowa partia władzy, którą spaja wyłącznie troska o własne korzyści przynależne rządzącym w systemie oligarchii partyjnej, który dla niepoznaki nazywany jest u nas demokracją. Formacja ciepłej wody w kranie, po której nie należy spodziewać się żadnych istotnych zmian (choć Leszek Miller ze swoją obniżką stawki CIT do 19% mógłby być wzorem liberała dla Donalda Tuska), pełna kompleksów i serwilizmu wobec Zachodu, która z ambicją nuworysza stara się być bardziej europejska od Europejczyków. Istotna jest też osoba lidera. Choć formalnym szefem SLD był wówczas Leszek Miller, rolę lidera lewicowej formacji odgrywał prezydent Aleksander Kwaśniewski, polityk uprzejmy, koncyliacyjny, medialny i plastikowy, który do perfekcji opanował gładką gadkę z minimalnym udziałem treści. To w stosunku do niego, po raz pierwszy użyto określenia „polityk teflonowy”, czyli taki, do którego nie przyczepiają się żadne negatywne oceny, a nawet jeśli, to na krótko. Dzisiaj mistrzem teflonu jest Donald Tusk, który wyciągnął wnioski z popularności Kwaśniewskiego. A Polacy kochają teflonowych polityków. Zresztą nie tylko oni, taki sam jest Barack Obama (i jest to jeden z powodów, dla których trzymam dziś kciuki za Mitta Romneya).

Ale każdy materiał ma ograniczoną wytrzymałość. Teflon Donalda Tuska też powoli się ściera. Nic w tym dziwnego. Okres panowania Kwaśniewskiego nie obfitował w tak wiele ciśnień jak rządy Tuska. Czas więc rozejrzeć się za kandydatem na nowego kochanka ludu. Są jakieś sensowne propozycje? Nie ma? A co powiecie na projekt pod tytułem „Kwaśniewski reaktywacja”? Po odsłużeniu dwóch kadencji prezydenckich, Aleksander Kwaśniewski został politycznym emerytem i kimś w rodzaju nieformalnego guru lewicy. Mentorem rozsądzającym spory z wysokości swojego autorytetu. Nie wiedzieć czemu, wszyscy uznali, że tak będzie już zawsze, a ścieżka jego ewentualnej dalszej kariery wiedzie w struktury instytucji europejskich albo światowych (sekretarz generalny NATO). Wcale tak być nie musi. Tu i ówdzie, już pojawiają się pierwsze bąknięcia na temat wielkiego come back byłego prezydenta. Pospekulujmy więc sobie, jak mogłoby to wyglądać.

Scenariusz powrotu Kwaśniewskiego na scenę polityczną wydaje się bardzo prawdopodobny. Sprzyja mu sytuacja w Europie gdzie strach przed cięciami przywilejów socjalnych, koniecznymi w obliczu kryzysu, wynosi socjalną lewicę do władzy (zresztą, prawicy właściwie nie ma w Europie, tak samo jak w Polsce). Podobnie może być u nas. Poobijana Platforma, ze skrzydłami rozciągniętymi od prawa do lewa, zadowalająca coraz mniejszą grupę wyborców, w zderzeniu z kryzysem ma wszelkie szanse żeby się rozpaść. Już dzisiaj, jej racją bytu jest przede wszystkim rola tarczy antypisowskiej. Jak już wielokrotnie pisałem, odejście konserwatystów Gowina jest moim zdaniem kwestią czasu. Ale wbrew pozorom, po lewej stronie też jest o co grać. SLD pod ponownym przewodnictwem Leszka Millera zaplątało się w jakieś małe vendetty, które mają uleczyć przetrącone ego wodza. Zamiast oczekiwanej przez Kwaśniewskiego jedności lewicy, Miller wzorem Tuska i Kaczyńskiego wykopał głęboką fosę oddzielającą go od Palikota, którego postrzega jako konkurenta do rządu dusz po swojej stronie sceny politycznej. Sam Janusz Palikot też stracił impet. Formuła partii happeningowej okazała się skuteczna jedynie na krótką metę, z kolei jej porzucenie odebrało tej formacji wyrazistość, a co za tym idzie, atrakcyjność. Cóż, tak źle i tak niedobrze.

W tym miejscu należy przypomnieć, że jedność lewicy zawsze stanowiła oś koncepcji politycznej Kwaśniewskiego. To on niegdyś skupił lewicowe partyjki i organizacje pod szyldem SLD. Potem firmował projekt Lewica i Demokraci, który był ucieleśnieniem jego dawnych marzeń o wspólnej formacji lewicy postkomunistycznej i solidarnościowej.  Projekt się nie udał, bo w porywinowej Polsce lewica znalazła się w defensywie, a demokraci którzy mieli ten układ legitymować byli tylko nędzną popłuczyną ugrupowania wywodzącego się z Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Teraz sytuacja jest znacznie bardziej korzystna dla lewicy. Projekt Kwaśniewskiego, ponad podziałami i ponad głowami Millera i Palikota, realizowany pod hasłem: „Ludzie lewicy wszystkich formacji łączcie się”, wsparty przez życzliwe media, miałby wszelkie szanse powodzenia i prędzej czy później liderzy partii lewicowych mainstreamu, musieliby złożyć hołd lenny nowemu/staremu władcy, który powrócił, by pogodzić pogubione owieczki swoje. Taka inicjatywa może też wydobyć z politycznego niebytu outsiderów jak Cimoszewicz, Olechowski, Celiński, Piskorski i przyciągnąć tych, którzy tułają się gdzieś na marginesie polityki jak Borowski czy Rosati. A wtedy, dawni wyborcy SLD, dziś głosujący na PO, zmęczeni niekończącą się wojenką Tuska z Kaczyńskim przypomną sobie, po której stronie biją ich serca i powędrują pod skrzydła nowego mesjasza lewicy. Idealną po temu okazję będą wybory do Parlamentu Europejskiego. W sprawach europejskich gwiazda Aleksandra Kwaśniewskiego świeciła zawsze najjaśniej. Jeżeli Kwaśniewski nie wybierze się znowu na Filipiny, Donald Tusk może mieć z kim przegrać.

czwartek, 1 listopada 2012

A jednak coś po nas zostanie…



…Choćby ta cisza wyrzeźbiona słowem

Dla nas, pokolenia, które swój  niepokorny czas burzy i naporu przeżywało w drugiej połowie lat 80-tych, emanacją buntu wobec rzeczywistości PRL-u była przede wszystkim muzyka. Z jednej strony mocne, surowe teksty Dezertera czy Kultu, z drugiej wspaniała, podniosła, patetyczna poetyka piosenek Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego. Z nich uczyliśmy się historii, one kształtowały naszą tożsamość, to na ich skrzydłach choć przez chwilę czuliśmy się podobni do bohaterów literackich epoki romantyzmu. Do dziś czuję ciarki, ściska mi się gardło, a serce wyrywa się gdzieś... hen, kiedy słyszę ten wiersz Zbigniewa Herberta wyśpiewany chropowatym głosem Gintrowskiego:

Stoimy pod murem
Zdjęto nam młodość jak koszule skazańcom
Czekamy
Zanim tłusta kula usiądzie na karku...

Nie ma już między nami Jacka Kaczmarskiego, 20 października odszedł Przemysław Gintrowski. Zapalcie świeczkę w ich intencji i zanućcie chociaż pod nosem, którąś z fantastycznych pieśni, która po nich została. Cześć ich pamięci.




środa, 31 października 2012

Cui prodest?



Wyjaśniam od razu na wstępie, że tytuł tej notki nie odnosi się do rozważań na temat ewentualnych sprawców katastrofy smoleńskiej, bo nie jestem piewcą wersji zamachu. Tytułowym pytaniem pragnę natomiast dociec kto najbardziej korzysta na tym, że to tragiczne wydarzenie wciąż stanowi płonące centrum politycznego konfliktu.

Kaczyński
Większość komentatorów politycznych głównego nurtu, z Waldemarem Kuczyńskim na czele, twierdzi niezłomnie, że ciągłe podsycanie nastrojów wokół katastrofy smoleńskiej przynosi polityczne korzyści Jarosławowi Kaczyńskiemu, który po trumnach ofiar pragnie wspiąć się do władzy. Taka teza nie wytrzymuje próby faktów. Dla Kaczyńskiego, Smoleńsk jest kłębowiskiem emocji, kwestią niemal życia i śmierci, w tej sprawie nie potrafi prowadzić chłodnych kalkulacji, a bez tego nie da się uprawiać skutecznej polityki. Świetnie pokazuje to jego dzisiejsza reakcja na rewelacje zawarte w artykule opublikowanym w Rzeczpospolitej. Bez wahania położył na szali cały swój autorytet bazując na niesprawdzonej informacji. I przegrał z kretesem. Hołdując spiskowej wersji katastrofy zabrnął już tak daleko, że nie ma możliwości, by jakiekolwiek ustalenia, dowody czy fakty, mogły go z tej drogi zawrócić. Gotowość, by podżyrować każdą bzdurę, jeżeli tylko pasuje do koncepcji zamachu, rujnuje żmudne starania jego partii, która próbuje zmienić wizerunek zabierając głos w ważnych dla Polski sprawach. Nawet jeżeli PiS ma tu coś sensownego do powiedzenia, to smoleńska histeria natychmiast to unieważnia. Jest niemal pewne, że gdyby Kaczyński zdobył władzę nie wahałby się zaangażować wszelkich dostępnych instrumentów państwa żeby swoją idee fix udowodnić i uczynić ją priorytetem rządów.

Cementowanie elektoratu, który jest już dawno scementowany nie ma żadnego sensu. Odstrasza natomiast pozostałych, co wkrótce zapewne pokażą sondaże. Bo jest ogromna różnica między twierdzeniem, że Tusk jest złym premierem, a jego administracja dopuściła do szeregu zaniechań i zaniedbań w sprawie smoleńskiego śledztwa, a zarzucaniem mu zbrodni i matactw.

Tusk
Czy rząd korzysta na tym, że Smoleńsk ciągle definiuje polską politykę? Owszem. Od dawna wiadomo, że Jarosław Kaczyński w roli mściciela prowadzącego krucjatę smoleńską jest największym sojusznikiem Donalda Tuska. Układ jest prosty. Z jednej strony, nieobliczalny, rządny zemsty, rzucający na oślep oskarżenia, szaleniec i czająca się za jego plecami horda barbarzyńców, z drugiej partia ludzi rozsądnych, jedynych zdolnych powstrzymać napierających fanatyków. Dzięki takiej obsadzie ról, przez ostatnie lata Donald Tusk mógł praktycznie uchylać się od rządzenia. Wystarczało, że jest. Ale koszty własne też są spore. Widoczna gołym okiem nieudolność rządu wokół smoleńskiego śledztwa oburza coraz większą część Polaków. Pojawiają się nowe pytania, mnożą wątpliwości, budząc zniechęcenie do partii rządzącej. W dodatku PiS prowadzi udaną ofensywę polityczną, zyskując w sondażach. Nawet mainstreamowe media dziwią się, że zniknął szklany sufit. W takiej sytuacji dzisiejsza koncertowa kompromitacja PiS-u to wymarzony prezent dla Platformy, który przywraca wygodny dla tej partii porządek na scenie politycznej. Podniecony Kaczyński, w świetle kamer, popełnił serię efektownych samobójstw i został zepchnięty do smoleńskiej twierdzy, z której ostatnio robił coraz śmielsze wypady na terytorium przeciwnika.

W tym kontekście zastanawiająca jest następująca kwestia. Rzepa nie wzięła przecież z sufitu swoich rewelacji o śladach trotylu na elementach wraku samolotu. Dokonała jedynie nie uprawnionej, zbyt daleko idącej interpretacji materiału, będącego w posiadaniu prokuratury. Jakim więc cudem te informacje w ogóle z prokuratury wyciekły? Prowokacja? Na to wygląda, a nawet jeśli nie, jest to kolejny dowód na fatalną kondycję najważniejszych polskich instytucji państwowych.

Putin
Kto więc korzysta najbardziej na smoleńskim konflikcie? I to bez strat własnych? Bardzo ciekawą hipotezę przedstawił Rafał Ziemkiewicz w swojej najnowszej książce, o której pisałem w poprzedniej notce. Nie dając wiary w zamach, należy zauważyć, że podsycanie teorii o zamachu leży w interesie Rosjan. Zgodzimy się przecież, że sprawa ta jak nic innego destabilizuje polską politykę, pokazuje nieudolność polskich władz oraz słabość Polski, która mimo członkostwa w UE i NATO, dwa i pół roku od tragedii nie może się doprosić czarnych skrzynek i wraku samolotu. Mamy za to rozmaite wrzutki i budzące podejrzenia działania Rosjan jak mycie wraku, wybijanie szyb w oknach samolotu, publikacja zdjęć ofiar katastrofy etc. Rosjanie trzymają w ręku wszystkie sznurki w tej sprawie i wedle uznania mogą wpływać na nastroje w polskim społeczeństwie, wcielając w życie starą rzymską zasadę „divide et impera”. Jednocześnie Putin puszcza oko do świata mówiąc, nie było żadnego zamachu, ale pamiętajcie, że Rosja dopada swoich wrogów nawet w kiblu. Powszechnie wiadomo, że taki gangsterski wizerunek ojca chrzestnego bardzo mu odpowiada. Być może mamy więc do czynienia z grą Rosjan wykorzystujących katastrofę do własnych celów. Gra się tak jak przeciwnik pozwala, a że polski rząd pozwolił na bardzo wiele, mamy tego coraz bardziej żałosne efekty. 

Oczywiście, ktoś zaraz powie że to spiskowa teoria dziejów. Cóż, niewiara, że spiski w ogóle istnieją jest taką samą chorobą jak szukanie ich za każdym rogiem.

poniedziałek, 29 października 2012

Myśli nowoczesnego blogera



Rafał A. Ziemkiewicz (RAZ), znany z ostrego pióra publicysta. Zdaniem mainstreamu, pisior, moher, oszołom, betonowy prawicowiec a nawet faszysta. Ci, którzy tak mówią na ogół nie znają żadnej jego książki, czasem tylko rzucą nieżyczliwym okiem na jakiś felieton, by utwierdzić się w swoim przekonaniu. Ziemkiewicz książkowy jest nieco mniej zadziorny od Ziemkiewicza felietonisty, co zrozumiałe ponieważ felieton z natury rzeczy wymaga skrótów myślowych i uproszczeń. Jego publicystyka książkowa opiera się na znacznie lepszej argumentacji, rzetelnych podstawach historycznych, ciekawych obserwacjach natury socjologicznej, dbałości o logikę wywodu i charakteryzuje się większą powściągliwością w ferowaniu wyroków. Ale i tutaj RAZ zapędza się nie raz w skrajności. I kiedy w wywiadzie udzielonym ostatnio Gazecie Wyborczej (co samo w sobie warte jest odnotowania) mówi, że leminga nie trzeba zwalczać tylko pozyskiwać, to jest to zbożny cel. Szkoda tylko, że w drodze do jego realizacji niepotrzebnie zraża do siebie tych, których chciałby pozyskać.

Niestety, widać to już w tytułach jego książek. Spójrzmy. „Michnikowszczyzna”, naprawdę interesująca analiza polskiej transformacji ustrojowej, kształtowania się nowych elit i podziałów społecznych. Na gruncie historycznym, w znacznej mierze zbieżna z pracami Antoniego Dudka („Reglamentowana rewolucja”, „Historia polityczna Polski 1989-2005”), którego uważam za obiektywnego badacza historii najnowszej. W wymiarze politycznym jest drobiazgową polemiką z tezami stawianymi przez Adama Michnika w jego książkach i artykułach publikowanych na łamach Gazety Wyborczej, która wskazuje, że myślenie o współczesnej Polsce byłego naczelnego Wyborczej, a zarazem głównego ideologa III RP, ukształtowały pewne historyczne fobie. Rzecz jest solidnie udokumentowana, opisana bez zbędnego zacietrzewienia. Można oczywiście nie zgodzić się z Ziemkiewiczem ale nie widzę powodu, dla którego ktoś o zupełnie innych poglądach politycznych miałby czytać tę książkę z obrzydzeniem. Niestety, ów ktoś zapewne po tę książkę nie sięgnie, właśnie z uwagi na kontrowersyjny tytuł. Ewentualnie rozpocznie lekturę z silnym nastawieniem negatywnym co uniemożliwia jej obiektywną ocenę. Rozumiem, że chodziło o prowokację, ale taka prowokacja od razu ustawia odbiór książki w sposób sprzeczny z celem, jeśli jest nim skłonienie adwersarza do refleksji. Jeszcze gorzej wygląda to w przypadku „Polactwa”. Tak mocny tytuł do maksimum ułatwia robotę krytykom, którzy z miejsca przeładowują broń. Właściwie nie muszą czytać książki żeby formułować zarzut pogardy autora dla Polaków. Cóż, metoda pedagogiczna w myśl której najpierw trzeba walnąć w łeb, by otrzeźwić delikwenta i dopiero potem prowadzić wykład, moim zdaniem się nie sprawdza.

Nie inaczej jest w przypadku najnowszej książki Ziemkiewicza „Myśli nowoczesnego endeka”. Choć w znacznej mierze powtarza tu albo rozwija tezy zawarte we wcześniejszych swoich książkach, analiza polityczna oparta na obserwacji, że dzisiejsza mentalność Polaków ma w gruncie rzeczy charakter postkolonialny, jest moim zdaniem bardzo celna. Równie trafna jest analogia do najbardziej chyba znanej pracy Romana Dmowskiego pod tytułem „Myśli nowoczesnego Polaka”. W 1933 roku, w przedmowie do kolejnego wydania swojego dzieła Dmowski pisze: „To, co się przez tyle pokoleń zabagniało, nie da się oczyścić przez sam fakt odbudowania państwa. Trzeba odbudować duszę narodu”. W tym zdaniu zamyka się cała prawda również o współczesnej Polsce, którą próbuje wskrzesić RAZ. Nawiązując do Dmowskiego wskazuje, że pozytywistyczne cele przedwojennej endecji w znacznym stopniu są dzisiaj aktualne. I o ile od strony formalnej trudno się przyczepić do tytułu, to jest przecież jasne, że z punktu widzenia mainstreamu z miejsca prowadzi on do skojarzeń z antysemityzmem i faszyzmem, ograniczając krąg potencjalnych czytelników książki. Bo w historiografii głównego nurtu Dmowski ma jeszcze gorszą reputację niż Ziemkiewicz. To chwalebne, że autor próbuje odkłamać krzywdzący wizerunek tego wielkiego męża stanu i Narodowej Demokracji jako siły politycznej, ale moim zdaniem to o jedna pieczeń za dużo na tym ogniu. Z ignorancją historyczną należy walczyć, jednak lepiej robić to przy innej okazji.

Ale to nie wszystko. Sama książka ma też nieco bardziej emocjonalny charakter niż poprzednie. Ziemkiewicz popełnia ten sam błąd, który wytyka Kaczyńskiemu. Daje się miejscami ponieść, opisując rzeczywistość językiem skrajności, zbyt często widząc spisek tam gdzie ja widzę raczej lenistwo i głupotę. Ten styl bardzo się różni od stylu Dmowskiego. Diagnoza jest słuszna, ale sposób komunikacji powoduje, że emocje odwracają uwagę od meritum. A przecież pisząc o mafii i o sekcie czyli PO i PiS-ie (nie ukrywając wszakże, że bliżej mu do sekty) RAZ wytyka błędy obu stronom politycznego sporu. Gdyby to danie podawać na chłodno, mogłoby być strawne również dla wielu dzisiejszych oponentów. A jak pisał Dmowski w odniesieniu do swojego dzieła, które stało się inspiracją dla Ziemkiewicza: "Nie tyle mi idzie o to, żeby czytelnik przyjął moje poglądy, ile żeby myślał nad poruszonymi przeze mnie sprawami".

środa, 24 października 2012

Nowe szaty cesarza?


Copyright by Kurt Kałuża / ©2012 

Problem invitro jakoś mnie nie zajmuje. Nie mam bladego pojęcia czy należy selekcjonować i mrozić zarodki czy też nie, nie wiem o co chodzi w plantowaniu i generalnie nie znam się na zarodkach. Co więcej, nie mam ochoty zanurzać się w wiedzy na ten temat. W ogóle nie zawracałbym sobie głowy tą sprawą gdyby nie jedna kwestia. Niezwykle interesujące narzędzie jakiego użył Donald Tusk, by rozwiązać nierozwiązywalny dotąd problem. Najwyraźniej obudził się w nim duch Aleksander Wielkiego. Jedno cięcie i zaplatany od lat węzeł gordyjski został rozwikłany. Zamiast mielić temat w nieskończoność ze stadem wybrańców narodu z Bożej łaski, Tusk zastosował obejściówkę. Szast prast, machnie się „program zdrowotny” Ministerstwa Zdrowia (a co, niech Arłukowicz też sobie porządzi) i mamy regulację invitro, a nawet decyzję o finansowaniu tej metody przez państwo. I Sejm nie jest tu do niczego potrzebny.

Dlaczego więc przez pięć lat wożono się z projektem ustawy, skoro już dawno można było zastosować tak proste i wygodne rozwiązanie? Coś mi się wydaje, że nie jest to nawet falandyzacja prawa, bo fantastyczne zagrywki prawne śp. Lecha Falandysza (kto go jeszcze pamięta?) z reguły mieściły się w granicach ówczesnego porządku konstytucyjnego. To natomiast wygląda na manewr obliczony na osiągnięcie efektu piarowego w stylu - dobry premier chciał dobrze, a zły PiS przy pomocy Trybunału Konstytucyjnego mu nie pozwolił. Efekt sondażowy zostanie zdyskontowany a kasy się nie wyda. I wszystko zostanie po staremu. Już po tak zwanym drugim expose, skonstruowanym w myśl zasady "dla każdego coś miłego", było widać, że populizm ma być panaceum na odzyskanie inicjatywy politycznej.

Wcale się jednak nie zmartwię, jeśli się okaże, że nie mam racji w tej sprawie. Będę wtedy oczekiwał, że z tą samą determinacją, rząd zastosuje podobne narzędzia na szerszą skalę i zacznie podejmować również inne odważne decyzje. Bez oglądania się na Sejm, Minister Administracji i Cyfryzacji wprowadzi „program odbiurokratyzowania urzędów i instytucji państwowych” a Minister Pracy i Polityki Społecznej rozpocznie „program likwidacji przywilejów emerytalnych”. W końcu, po bardzo podobną metodę sięgnął dwa tygodnie wcześniej Jarosław Gowin, dokonując reorganizacji systemu sądownictwa. Zniesienie niektórych sądów rejonowych i ustanowienie w ich miejsce wydziałów zamiejscowych większych sądów wprowadzono w drodze rozporządzenia Ministra Sprawiedliwości (tą sprawą również będzie się zajmował Trybunał Konstytucyjny). Skoro Donald Tusk wygrał wybory niech rządzi i bierze odpowiedzialność bez zwalania winy na opozycję i bez zgniłych kompromisów z PSL-em. Jak zwycięży Jarosław Kaczyński, niech rządzi i bierze odpowiedzialność bez obciążenia paktami stabilizacyjnymi z LPR-em czy inną Samoobroną. Wolę taką sytuację niż dzisiejszą destrukcyjną sejmokrację. 

niedziela, 21 października 2012

O jeden most za daleko



Tekst jest polemiką z tezami zawartymi we wpisie „Secesja i hipokryzja” zamieszczonym na blogu wrskalski.bloog.pl i w komentarzu wrs do mojej poprzedniej notki.

Alternatywa związana z przyszłym modelem Unii Europejskiej, stawiana przez lewicowych euroentuzjastów, którzy mają dziś dominującą pozycję w Europie jest fałszywa. Forsując swoje projekty pogłębionej integracji pod hasłem „więcej Europy”, wszystkich oponentów ustawiają w roli przeciwników Unii Europejskiej w ogóle. To nawet semantycznie jest absurdem, ponieważ właśnie ich koncepcje oddalają model UE od idei unii czyli związku państw, w którym strony zachowują równorzędność i suwerenność, na rzecz federacji, która jest związkiem państw tworzących jedno większe państwo, zachowując w nim jedynie pewną samodzielność i odrębność. Nastąpiło więc zawłaszczenie samego pojęcia. Naprawdę nie jest tak, że albo głęboka integracja albo rozpad. To nachalnie forsowana integracja jest zagrożeniem dla projektu europejskiego ponieważ staje się zapalnikiem konfliktów antagonizujących europejskie społeczeństwa.

Niezależnie od zaklęć federastów, przywiązanie do państw narodowych w Europie ma się dobrze. Rozbieżność interesów jest więc rzeczą naturalną. Teza o braku sprzeczności między interesem narodowym poszczególnych państw, a interesem Europy jako całości jest idealistyczną naiwnością. Widać to doskonale w czasie wszystkich szczytów UE, a w kwestii podziału środków finansowych z unijnego budżetu, różnice interesów skupiają się jak w soczewce. Nie chcę się wdawać w filozoficzną dysputę gdzie leży granica między interesem a egoizmem narodowym, ale egoizmy istnieją i nie ma co się na nie obrażać. Tworzenie modelu systemu politycznego w oparciu o życzeniowe a nie istniejące interesy i emocje jest budowaniem utopii, która nie ma prawa działać tak samo jak mlekiem i miodem płynąca ojczyzna proletariatu, którą wszyscy pamiętamy. Projekt Unii Europejskiej musi uwzględniać te rozbieżności. Europejska Wspólnota Węgla i Stali czy Europejska Wspólnota Gospodarcza znacznie lepiej odzwierciedlały ducha Europy, szukając porozumienia na płaszczyźnie wzajemnych interesów gospodarczych, ale z poszanowaniem suwerenności i bez ingerencji w narzędzia polityki gospodarczej poszczególnych państw. Momentem krytycznym, w którym zaprzepaszczono całkiem fajny projekt europejski stało się wprowadzenie unii walutowej. O tym, że koncepcję integracji posunięto o jeden most za daleko również zadecydowały  partykularne interesy narodowe a nie idealistyczna wizja interesu Europy jako całości. Zgoda RFN na wspólną walutę była ceną jakiej zażądała Francja za zjednoczenie Niemiec. To wspólna waluta leży u podstaw nowego podziału Europy. Dzisiaj kraje wchodzące w skład strefy euro podporządkowują interesy całej Unii ratowaniu unii walutowej, która okazała się pomysłem chybionym. Milton Friedman miał rację wieszcząc dwanaście lat temu: „Z euro jest jak z socjalizmem. To piękna idea, która nie sprawdzi się w praktyce. Daję unii walutowej szanse na kolejne 10 lat. Potem kryzys i rozpad strefy euro.”

Problem armii wymagałby odrębnego omówienia. Europa jest wojskowym impotentem co zostało bezwzględnie obnażone przy okazji wojny na Bałkanach. Dla żyjących dziś pokoleń wojna jest abstrakcją. Społeczeństwa złożone z rozpieszczonych socjalem konsumentów, którym wkłada się do głowy idee pacyfizmu piętnując jednocześnie patriotyzm, nie mają ochoty i nie będą się bić. Upadek Cesarstwa Rzymskiego dokonał się w wyniku wewnętrznego bezwładu imperium a nie w starciu z silniejszym przeciwnikiem. Dbajmy więc o własną armię żebyśmy byli w stanie obronić się chociaż przed Białorusią, bo w zderzeniu z silniejszym sąsiadem ze wschodu nawet stając na głowie nie mielibyśmy szans.

sobota, 20 października 2012

Dziesięć powodów, dla których nie warto iść na mecz



Temat nieco już przebrzmiał, lecz wypada podzielić się wrażeniami z meczu (czy raczej dwumeczu) dekady. Zwłaszcza, że o ironio, po raz pierwszy w życiu wybrałem się na taką imprezę. Przy okazji nadgoniłem nieco statystyki ponieważ w ciągu dwóch dni pojawiłem się na stadionie aż dwa razy. Natomiast pierwszego dnia również dwa razy zmokłem. W tym raz tak kompletnie, że wracając do domu rozważałem koncepcję otwarcia dachu w samochodzie. Zwłaszcza, że w przeciwieństwie do organizatorów piłkarskiego widowiska, z otwieraniem i zamykaniem daszku radzę sobie bez problemów. Los jednak bywa złośliwy. Jeszcze miesiąc temu moglibyśmy się pocieszać, że afera dachowa to gwóźdź do trumny Grzegorza Laty. A teraz, po co nam ten gwóźdź?

Przebieg zajść jest już wszystkim doskonale znany więc oszczędzę wam swojej mało oryginalnej relacji. Grunt, że impreza w końcu się odbyła, a ja mogłem wreszcie skonfrontować odczucia sprzed telewizora z meczem oglądanym na żywo. I powiem wam, że łażenie na stadion nie ma zbyt wiele sensu.

1. Mecz w TV ma dużo większą dynamikę. Kamery latają cały czas za piłką, komentarz podgrzewa atmosferę. A na żywo? Ten biegnie, ten stoi, tamten się szwenda, wygląda to mniej więcej tak samo jak lekcja WF-u w liceum.

2. Ni cholery nie wiadomo kto jest kto. Trza zgadywać albo gapić się na monitor zawieszony nad stadionem, który i tak nie pokazuje tego co trzeba.

3. Replay to podstawa. Musiałem wrócić do domu żeby sobie bramki obejrzeć! I nie ma co się drzeć bezsensownie na sędziego, bo bez powtórek nie masz bladego pojęcia czy była ręka, faul, etc. czy nie.

4. Jak jełop musisz ciągle wstawać z siedzenia, bo jak ci przed tobą wstają to ty też musisz,  inaczej nic nie widać.

5. Sąsiad obok gwiżdże i drze ci się do ucha. Dobrze chociaż, że wuwuzele się nie przyjęły.

6. Samozwańczy aktywista usiłujący wzniecać doping rzuca ci złowrogie spojrzenia jak nie uczestniczysz w zbiorowym zawodzeniu tych kretyńskich przyśpiewek. Rewanżujesz mu się równie złowrogim spojrzeniem, ale psuje to nieco komfort oglądania widowiska.

7. Nie możesz sobie otworzyć piwa.

8. Na początku drugiej połowy co chwila przeciskają się przed twoim siedzeniem faceci obładowani hot dogami, kubkami z colą, popcornem i nie wiem czym jeszcze.

9. Jest zimno z zamkniętym dachem choć z otwartym, dzień wcześniej, było gorąco.

10. No i nie da się twittować ze stadionu. Za duże obciążenie sieci więc Internet leży. Wyczynu Marka Siwca nadającego online ze ślubu młodej Kwaśniewskiej nie udało mi się powtórzyć.

Tak więc, średnio mi się podobało;) 

piątek, 12 października 2012

Wojna pozycyjna



Rozmaite ruchy w łonie koalicji i wewnątrz PO oraz ich uboczne skutki, wywołują wielkie poruszenie w mediach i wśród komentatorów. Moim zdaniem niesłusznie. To co obserwujemy jest tylko kolejną odsłoną działań zmierzających do politycznej emancypacji Jarosława Gowina i wspierającej go grupy posłów. Gowin już od dawna buduje zaplecze i wzmacnia pozycję lidera frakcji konserwatywnej w Platformie, ponieważ długoterminowo gra na rozłam w partii. Ale do wyborów jeszcze droga daleka, więc krótkoterminowo, secesja mu się nie opłaca.

Dla Donalda Tuska, rozłam jest scenariuszem jeszcze bardziej niekorzystnym. Wobec kruchej większości koalicyjnej, z olimpijskim spokojem i dobrą miną do złej gry, musi znosić coraz większą autonomię Gowina. Nie ma innego wyboru. Spekulacje na temat doszlusowania do koalicji SLD to moim zdaniem bajki o żelaznym wilku. Takie rozwiązanie również nie opłaca się żadnemu z zainteresowanych. Leszek Miller musiałby wziąć odpowiedzialność za rządzenie w głębokim kryzysie, w obliczu gwałtownej radykalizacji nastrojów społecznych, a jako słaby partner i tak miałby niewiele do gadania. Natomiast Tusk, zafundowałby sobie nowy problem ze skonfliktowanymi nawzajem koalicjantami, ryzykując jednocześnie znaczne podniesienie ciśnienia w PO. Jest przecież oczywiste, że taki ruch prowokowałby frakcję konserwatywną. Zamiana Gowina na Millera byłaby modelową wręcz ilustracją przysłowia: zamienił stryjek siekierkę na kijek. Z tych samych powodów nie wierzę w alians z Ruchem Palikota.

Nierealną alternatywą są również przyspieszone wybory parlamentarne. Wobec przecięcia sondaży na korzyść PiS, widmo samobója jakiego w 2007 roku wbił sobie Jarosław Kaczyński, to wystarczające memento dla Donalda Tuska. A więc klincz, co oznacza, że takie tarcia wewnątrz partii rządzącej będziemy nadal oglądać. Takie samo źródło jak w przypadku Gowina, mają harce Waldemara Pawlaka. Skoro koalicjant jest słaby jak nigdy wcześniej, trzeba wykorzystać okazję by wzmocnić własną pozycję i jednocześnie zagrać na nosie premierowi. Ale to wszystko gierki i takie tam strachy na lachy, co potwierdzi jutrzejsze wotum zaufania dla rządu.

Zupełnie inną sprawą jest fakt, że nie podoba mi się okazja, którą wykorzystał Jarosław Gowin by zademonstrować swoją autonomię. Rozumiem, że wybrał głosowanie, które wbrew larum które wszczęto w mediach, nie niesie ze sobą żadnego realnego ryzyka zmiany ustawy aborcyjnej. To Grupiński ośmiesza się passusami w rodzaju, że każdy poseł klubu PO miał prawo zagłosować zgodnie z własnym sumieniem ale umówiliśmy się, że oba projekty zostaną odrzucane. Brzmi jak słynny bon mot Henry Forda, który mówił, że każdy może mieć samochód w dowolnym kolorze pod warunkiem, że będzie to kolor czarny. Z mojego punktu wiedzenia problem leży gdzie indziej.  Akcentowanie akurat tematu aborcji jest złym sygnałem w kontekście nowego projektu konserwatywno-liberalnego, któremu kibicuję. Wspiera oblicze Gowina-Taliba, popychając go w kierunki PiS, Ziobry i Kurskiego, zamiast wzmacniać wizerunek Gowina-liberała gospodarczego gotowego do aliansu z PJN. Wariant numer jeden skazuje przyszłą formację na margines polityczny, nawet w przypadku sukcesu wyborczego. Jarosławie Gowin! Proszę nie iść ta drogą!

sobota, 6 października 2012

Przewrót w sondażach?



Najnowszy sondaż TNS Polska dla programu "Forum" TVP Info wywołał małe trzęsienie ziemi na scenie politycznej. Zmianę lidera w sondażach, po raz pierwszy od pięciu lat, wieszczyło wielu komentatorów. Kilka udanych przedsięwzięć PiS koncentrujących uwagę opinii publicznej na meritum wobec defensywy i marazmu Platformy musiało przynieść efekt. Natomiast skala tej zmiany (6% na korzyść PiS) zaskoczyła wszystkich. Można oczywiście wybrzydzać na małą reprezentatywność sondażu, wskazywać, że dopiero kolejne badania pokażą ewentualnie zmianę trendu, przypominać, że do wyborów parlamentarnych jeszcze 3 lata. To wszystko prawda, jest to jednak wydarzenie symboliczne, które może dać sporo wiatru w żagle partii Jarosława Kaczyńskiego. Ale najważniejsze jest jednak co innego. Ten sondaż znacznie więcej mówi o PO niż o PiS. Dzieje się to, co przewidywałem od dawna. Słabe rządy Donalda Tuska, pozbawione wizji i prawdziwej woli zmian nawet w obliczu kryzysu ekonomicznego w Europie rozczarowały wyborców Platformy Obywatelskiej. Przede wszystkim tych, którzy w ostatnich wyborach oddali na nią głos, w istocie głosując przeciw PiS. A przecież dopiero zaczynamy pogrążać się w kryzysie. Ekonomiści, od prawa do lewa są zgodni, że rok 2013 będzie dla Polski znacznie gorszy niż obecny. Mało kto widzi dziś w Tusku Mojżesza, który suchą stopą przeprowadzi nas przez Morze Czerwone. Po pięciu latach rządów, oprócz problemu niemożności pojawia się syndrom wypalenia. Nie bez przyczyny kadencja zarządu w spółkach kapitałowych trwa właśnie pięć lat. Po tym okresie brakuje już świeżości i dystansu do własnych pomysłów z początku kadencji, które okazały się chybione. A ławki rezerwowych brak. Ci, którzy mogliby na niej siedzieć (Rokita, Gilowska, Olechowski, Piskorski) padli ofiarą partyjnych czystek. Pozostały miernoty.

Niezależnie od korzystnego sondażu dla PiS podtrzymuję tezę, że to ugrupowanie ma bardzo małe szanse na objęcie władzy. Łatwo jest dać Tuskowi prztyczka w nos wskazując w sondażu na znienawidzonego konkurenta, trudniej zagłosować w ten sam sposób w wyborach. Żółta kartka nic nie kosztuje a czerwona może oznaczać realizację przysłowia „na złość babci odmrożę sobie uszy”. Uważam, że wynik wyborczy w znacznym stopniu nadal będzie determinował strach przed rządami Jarosława Kaczyńskiego. Awans w sondażach, wzmacniając pewność siebie lidera, prędzej czy później obudzi demony, z którymi kojarzy się PiS. Nie wierzę po prostu, że Jarosław Kaczyński przestanie być Jarosławem Kaczyńskim, tak samo jak Janusz Korwin Mikke nie przestanie być sobą co trwale skazuje go na marginalizację w okolicach 2% poparcia.

W ten sposób dochodzimy do kluczowego wniosku. Tego samego, który puentuje mój poprzedni wpis. Sytuacja dojrzewa do powołania nowej formacji politycznej, która zbierze rozczarowanych centroprawicowych wyborców PO (lewicowych weźmie Palikot albo Miller) z poprzednich wyborów i tych, którzy ostatnio nie głosowali ponieważ po klęsce idei POPiSu już wcześniej zniechęcili się do obu tych partii. PJN najwyraźniej nie radzi sobie w tej roli. Potrzebny jest nowy projekt pozbawiony brzemienia skojarzeń z PiS-em, Kluzik-Rostkowską i całym tym kompromitującym bałaganem, który jest grzechem pierworodnym tego ugrupowania. Dotąd sądziłem, że z uwagi na odległy dystans do wyborów nie ma się z tym co spieszyć. Szkoda byłoby stracić walor świeżości. Jeśli jednak podobny wynik sondażowy utrzyma się w kolejnych badaniach trzeba zacząć działać. Inaczej, może się okazać, że mimo zasiedzenia na roponośnej działce, jak to barwnie określił Marek Migalski, kto inny otrzyma licencję na dokonanie odwiertów.

poniedziałek, 1 października 2012

A mnie z wami nie po drodze



Nie jestem zwolennikiem rozmemłanej Platformy Obywatelskiej. Nie jestem entuzjastą miernych rządów Donalda Tuska. Ale nie jestem też fanem katolicko-socjalnej opozycji, która wczoraj maszerowała w Warszawie. I nie przyjmuję do wiadomości, że realny wybór to alternatywa między tymi dwiema wizjami Polski. To politycy obu zwalczających się formacji i sekundujące im media utrwalają ten fałszywy obraz rzeczywistości przekonując nas, że albo my albo oni, albo jesteś z nami albo przeciw nam. W tym kontekście, nie ma większego znaczenia pod jakimi hasłami zorganizowano ten marsz. Chodziło przede wszystkim o to, by zmierzyć swoją siłę i to się udało. Ale „budzenie Polski” pokazało też kilka innych rzeczy.

Determinacja i status quo
Cykliczne zwieranie szeregów z pewnością dyscyplinuje elektorat, a tak liczna manifestacja jak sobotni marsz musi budować poczucie siły. Determinacja środowisk skupionych wokół PiS i Radia Maryja rośnie, a w zderzeniu z kryzysem ekonomicznym, który nas nie ominie, potężne ciśnienie społeczne musi znaleźć ujście. Nie sądzę jednak by determinacja ta przekładała się na rosnącą liczbę sympatyków Prawa i Sprawiedliwości. Wszyscy ci, których mogła przyciągnąć narracja Jarosława Kaczyńskiego od dawna już głosują na jego partię. Dla coraz liczniejszej grupy rozczarowanych rządami Platformy, retoryka zdrady narodowej, spiskowe teorie katastrofy smoleńskiej, związki z Radiem Maryja, stanowią obciążenie nie do zaakceptowania. Stąd bierze się ta bezprecedensowa odporność Tuska w obliczu kolejnych mielizn i raf.

Triumwirat
W tej części sceny politycznej, którą kompletnie bez sensu przyjęło się w Polsce nazywać prawicą, coraz wyraźniej krystalizuje się triumwirat przywódczy silnych osobowości: Kaczyński-Rydzyk-Duda. To bardzo ciekawy układ współzależności. Z jednej strony Jarosław Kaczyński, który jest zakładnikiem ojca Tadeusza Rydzyka, z drugiej Rydzyk, który  wie, że lojalność swoich wyznawców musi dzielić z Kaczyńskim. Zmiana aliansów, gdyby chciał ją przeprowadzić nie zostałaby zrozumiana przez radiomaryjny elektorat. W najlepszej sytuacji jest Piotr Duda, który póki co ma największe pole manewru. To o jego poparcie trzeba będzie zabiegać co musi oznaczać eskalację socjalnych żądań. Paradoksalnie, to co cementuje siłę wspierającą PiS, tworzy jednocześnie spory dyskomfort dla Kaczyńskiego, który bardzo by chciał mieć monopol na rząd dusz na socjalnej prawicy.

Na politycznym oucie
Sobotni marsz, w pełnej krasie ujawnił porażkę koncepcji politycznej Solidarnej Polski. Zbigniew Ziobro już się nie liczy w tej grze, co zresztą nie jest dla mnie żadną niespodzianką. Jeszcze w kwietniu, kiedy drżącym głosikiem próbował zapanować nad tłumem był w ringu, choć słaniał się na nogach. Teraz patron z Torunia zadał nokautujący cios odmawiając mu prawa do wystąpienia przed zgromadzonym tłumem. Ziobryści nie mają kompletnie nic do zaoferowania. Są tylko słabym, groteskowym PiSikiem, z przywódcą kompletnie pozbawionym charyzmy. Jedyna realna różnica to miękki kurs w sprawie katastrofy smoleńskiej co wbrew pozorom może ich tylko pogrążyć. Dla elektoratu spod znaku Radia Maryja to błąd ocierający się o zdradę, a dla innych i tak nie ma znaczenia wobec reputacji Kurskiego i Ziobry, uosabiających wszystkie słabości PiS-u.

Alternatywa
Z jednej strony okopany na swoich pozycjach PiS, z drugiej gnijąca Platforma Obywatelska. Dokąd pójdą wyborcy, którzy kolejny raz nie oddadzą głosu PO, w istocie głosując przeciw PiS? Scenariusz powstania nowego konserwatywno-liberalnego ugrupowania pomiędzy tymi partiami, czemu od dawna kibicuję, wygląda bardziej realnie niż kiedykolwiek wcześniej. Widmo rozłamu w PO zbliża się nieuchronnie, politolodzy wreszcie zauważyli wolne miejsce na scenie politycznej, publicyści coraz częściej snują rozważania jak je wypełnić. Dzisiaj wydaje się, że oferta polityczna oparta o PJN i  przyszłych secesjonistów z Platformy pod wodzą Jarosława Gowina jest już tylko kwestią czasu. Warunkiem powodzenia takiego projektu jest spójność programu i profilu politycznego osób tworzących nową formację. Dlatego też przestrzegam! Socjaliści od Ziobry pasowaliby tu jak pięść do nosa, ich udział może zniweczyć cały projekt. A ja znowu nie miałbym na kogo głosować.

poniedziałek, 24 września 2012

Punkt dla PiS



Debata ekonomistów pod auspicjami PiS odbyła się według scenariusza, którego się spodziewałem. Wypadła nawet trochę lepiej niż można było zakładać. Prawdopodobnie dlatego, że z zaproszenia nie skorzystali ekonomiści z pierwszych stron gazet, tacy jak Leszek Balcerowicz, Grzegorz Kołodko, Marek Belka czy Ryszard Petru. Zapewne zdominowaliby dyskusję, a przecież  z góry wiadomo co mogliby powiedzieć. A tak, można było posłuchać innych.

Ciekawe wątki i konkretne propozycje mieszały się z biciem piany znanym z trybuny Sejmowej. Pasjonujące niekiedy zderzenia skrajnie odmiennych światopoglądów. Starcie Gwiazdowski – Bugaj to niemalże wyzwanie na miarę sporu Kopernika z geocentrystami. Ale tak być musiało i chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewał się jakichś konstruktywnych wniosków. Generalna konkluzja jest jednak druzgocąca dla całej klasy politycznej. Mamy fatalny system podatkowy, brak rozwiązań aktywizujących przedsiębiorczość i żadnych pomysłów na walkę z niekorzystnymi zmianami demograficznymi.

Poziom debaty w naszym życiu publicznym osiągnął już takie dno, że sam fakt iż ludzie o różnych poglądach spokojnie ze sobą rozmawiają stanowi wartość nie do przecenienia. Wizerunkowy sukces PiS jest więc bezsporny, choć  najsłabszym ogniwem okazał się sam Jarosława Kaczyński, którego podsumowanie debaty można streścić jednym zdaniem: Wy tu sobie gadajcie, my grzecznie wysłuchamy, a potem i tak zrobimy po swojemu. Niby nic odkrywczego, w końcu od polityków trudno się spodziewać czegoś innego, ale ta szczerość popsuła nieco pozytywny wydźwięk całej debaty. Bardzo jestem ciekaw na ile trwała okaże się tym razem zmiana wizerunku największej partii opozycyjnej. Bowiem jedną rzecz należy sobie  uświadomić. Jakość rządzących, w znacznym stopniu zależy od jakości opozycji. Dopóki PiS zamyka się w oblężonej twierdzy koncentrując na wskazywaniu zdrajców Ojczyzny, Donald Tusk może spać spokojnie niezależnie od skali potknięć, wpadek i fuckupów. Nic nie jest w stanie zburzyć jego dominującej pozycji politycznej. Nie ma więc żadnych powodów, dla których miałby podejmować trudne i ryzykowne wyzwania związane z reformowaniem państwa. Tylko gorący oddech konkurencji za plecami może go do tego zmusić.

Acha, mam złą wiadomość dla wielbicieli parytetów. Żadna przedstawicielka płci pięknej uczestnicząca w debacie nie powiedziała niczego specjalnie interesującego.

piątek, 21 września 2012

Ile piramidy w piramidzie?



Obserwując przebieg afery Amber Gold mam wrażenie, że w ferworze walki całą sprawę zdominowały oceny wypaczające nieco rzeczywistość. Nie jest moją intencją obrona twórców tego parabanku, ale warto zwrócić uwagę na fakty, które powinny skłaniać do refleksji.

Wbrew obowiązującej narracji, model biznesowy Amber Gold wcale nie musiał być piramidą finansową. Przypominam, że piramida finansowa to struktura, w której wypłaty dla wcześniejszych uczestników są realizowane z wpłat uczestników późniejszych. Tymczasem, od 2009 roku, w którym Amber Gold rozpoczęło działalność, cena złota na światowych giełdach wzrosła o ponad 100%. Przy założeniu aktywnej działalności spekulacyjnej rentowność Amber Gold powinna być jeszcze wyższa. W każdym bądź razie, na poziomie umożliwiającym realizację wypłat z lokat oprocentowanych w różnym czasie na poziomie między 10% a 13%, nawet do 16,5% w skali roku przy lokacie na okres ponad 3 lat. Co więcej, w czasach kryzysu i realnej groźby drukowania pustego pieniądza, rentowność inwestycji w złoto nie jest raczej zagrożona. Do czasu zmiany trendu, Amber Gold powinno więc zarabiać jeżeli pozyskane środki finansowe faktycznie lokowałoby w złoto. Niekoniecznie w złote sztabki układane na półkach w podziemnym skarbcu, ale na przykład w kontrakty terminowe na złoty kruszec. Jeżeli więc Amber Gold upadło, to nie z uwagi na zły model biznesowy, ale dlatego, że nie inwestowało w złoto lub instrumenty finansowe oparte na złocie. Albo z jeszcze innego powodu, o którym później. Dlatego też trudno twierdzić, że klienci parabanku wykazali się ignorancją ekonomiczną. Paradoksalnie może być nawet odwrotnie, ponieważ przeprowadzenie analizy ekonomicznej, przed założeniem lokaty w Amber Gold rodziło rekomendację pozytywną. Ktoś mógłby oczywiście powiedzieć, że mając tę wiedzę należało samodzielnie inwestować w złoto zmaterializowane w postaci sztabek, zamiast w produkt oparty na złocie. Prawda, ale tu już wychodzimy poza obszar oceny realności oferty Amber Gold, wkraczając w dyskusję na temat optymalizacji inwestycji.

Czy na pewno jednak spółka nie inwestowała w złoto? Jeszcze kilka dni temu wydawało się to niemal pewne, teraz pojawiły się rysy na tej wiedzy. Podano, że w Amber Gold znaleziono majątek w wysokości 100 mln zł, a nie 40 mln zł jak wcześniej informowano. Trudno więc wykluczyć, czy po dokładniejszym sprawdzeniu nie znajdą się jeszcze jakieś aktywa, na przykład papiery wartościowe lub instrumenty pochodne typu opcje? Wcale bym się nie zdziwił. Znając „wysokie kwalifikacje” kadr pracujących na rzecz instytucji państwowych może się okazać, że ustanowiony przez sąd zarządca przymusowy nie za bardzo kojarzy co to są opcje i że to cholerstwo może być coś warte.

Drugi hipotetyczny powód upadku spółki pokrywa się z linią obrony Marcina Plichty. Warto przypomnieć, że afera Amber Gold wybuchła ponieważ w mediach pojawiły się informacje o tym, że spółka jest piramidą finansową, a nie dlatego, że przestała realizować wypłaty z lokat. A przecież zastrzeżenia do jej działalności nie były żadnym nowym odkryciem. Od ponad dwóch lat firma znajdowała się na liście alertów Komisji Nadzoru Finansowego, czyli podmiotów nie posiadających licencji na wykonywanie czynności bankowych, w szczególności na przyjmowanie wkładów pieniężnych w celu obciążenia ich ryzykiem.

Banki (również parabanki) są instytucjami zaufania publicznego. Żadna instytucja o charakterze bankowym nie posiada bowiem środków finansowych umożliwiających natychmiastowe wypłaty dla wszystkich swoich klientów. Zniszczenie zaufania poprzez nagonkę medialną musi wywołać zmasowany szturm na placówki banku i wobec niemożliwości realizacji roszczeń, doprowadzić do jego upadku. A przecież banków nie nazywamy piramidami finansowymi. Kluczowe więc pozostaje pytanie, na które wciąż brakuje odpowiedzi. Co stało się z resztą pieniędzy klientów Amber Gold?


Na koniec ciekawostka. Piramida finansowa, piramidzie finansowej nie równa. Niektóre są licencjonowane i państwo zmusza nas by wpłacać do nich pieniądze. Niedawno, furorę w sieci zrobiło zabawne zestawienie porównawcze Amber Gold i pewnej instytucji państwowej. Wnioski nie są druzgocące dla Amber Gold:)



PS Podobny punkt widzenia do przedstawionego w tym wpisie, w nieco bardziej analitycznym ujęciu zaprezentował Rafał Hirsch, który trochę mnie ubiegł swoim dzisiejszym wpisem.


niedziela, 16 września 2012

Republika bananowa



„Myślenie o IV Rzeczpospolitej nie wynika z kaprysu znudzonego umysłu czy z woluntarystyczno-rewolucyjnych sympatii. Wynika z przekonania, że grozi nam nawet nie tyle katastrofa, ile miernota, prowincjonalizm, dryfowanie, poczucie bezradności, a przede wszystkim próżnia władzy”

Kto zgadnie kogo zacytowałem na wstępie? Któregoś z ideologów Prawa i Sprawiedliwości? Nic bardziej błędnego. To słowa Pawła Śpiewaka, socjologa, byłego posła Platformy Obywatelskiej, z artykułu, który ukazał się na łamach Rzeczpospolitej w styczniu 2003 roku. Któż dzisiaj pamięta, że hasło IV RP, pojawiło się jako postulat odnowy moralnej państwa, zgłaszany przez zmierzającą do władzy koalicję POPiS? Po wyborach 2005 roku, odnową moralną zajęła się inna, wątpliwa moralnie koalicja i wszyscy wiedzą jaki był finał. Niestety, wraz z szyldem skompromitowano również samą ideę.

Jeśli kogoś szokuje efekt prowokacji, przeprowadzonej przez dziennikarzy Gazety Polskiej Codziennie wobec prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku, powinien się zastanowić czy ma jeszcze kontakt z rzeczywistością. Oto Polska właśnie. Kraj, w którym z zadęciem opowiada się o niezawisłości sądów i niezależności prokuratury, a funkcjonariusze państwowi zatrudnieni w tych instytucjach bez szemrania oddają się do pełnej dyspozycji rządzących (prowokacja GPC). Kraj, w którym oszust finansowy, mimo kilku wyroków skazujących może nadal funkcjonować w biznesie, zakładać nowe spółki, zasiadać w zarządach i radach nadzorczych (afera Amber Gold). Kraj, w którym spółki Skarbu Państwa stanowią łup polityczny i prywatny folwark rządzących polityków, gdzie kadry ustawiają chłopaczkowie haratający w gałę z premierem (afera taśmowa, a wcześniej prowokacja dziennikarzy TVN wobec dyrektora oddziału ARR z PSL). Kraj, w którym minister obrony narodowej nie płaci żadnej ceny za dwie największe w dziejach Polski katastrofy lotnicze, z udziałem samolotów, za które odpowiadało podległe mu ministerstwo. Kraj, w którym kupuje się posłów oferując im osobiste korzyści (taśmy Beger). Kraj, w którym „samobójstwa" w celi są ulubionym hobby świadków zatrzymanych w związku z prowadzeniem śledztw dotyczących powiązań przestępców ze światem polityki. I tak dalej, etc, niezależnie od tego, które ugrupowanie dzierży akurat ster rządów.

W wypadku gdańskiej prowokacji będzie tak samo jak zawsze. Zapowiadane z marsowym obliczem kontrole wykażą niezbicie, że ten pożałowania godny incydent był na szczęście wypadkiem odosobnionym. Będziemy mogli odetchnąć z ulgą. Państwo zdaje egzamin, choć czasem zdarzają się potknięcia.

Diagnoza, która legła u podstaw koncepcji IV RP jest wciąż aktualna. To państwo nie działa i żadne kosmetyczne reformy tego nie zmienią. Istniejący system polityczny, z nabożną czcią nazywany przez polityków demokracją jest ledwie jej fasadą, a w istocie oligarchią partyjną. W ramach demokratycznych reguł gry zmiana tego systemu jest prawie niemożliwa bez woli partii politycznych, które musiałyby tu zadziałać wbrew swoim partykularnym interesom. A więc klincz. Dlatego ani jednomandatowe okręgi wyborcze, ani likwidacja senatu, ani zmiana reguł finansowania partii politycznych, ani żadne inne inicjatywy ustrojowe nie mają szans na realizację. Przynajmniej dopóki demos się nie wpieni i korekta demokracji nie dokona się przy pomocy kamieni i butelek z benzyną.