piątek, 27 kwietnia 2012

Go Win?



Jarosław Gowin, powoli wyrasta na lidera środowiska konserwatystów, rozproszonego dziś w wielu ugrupowaniach. Kiedy mimo braku merytorycznego przygotowania kandydata, Donald Tusk powołał go na stanowisko ministra sprawiedliwości, wydawało się, że jest to element podstępnego planu premiera. Wrzucenie na barki wewnętrznego recenzenta poczynań rządu ciężaru, którego ten nie da rady udźwignąć, miało osłabić jego wpływy w partii. Tymczasem, Gowin niespodziewanie wciąż wzmacnia swoją pozycję. Energicznie zaangażował się w projekt deregulacji, co przyniosło mu sporo popularności ponad podziałami partyjnymi, a jednocześnie wcale nie zrezygnował z roli recenzenta. Z wyżyn ministerialnego fotela jego głos odrębny brzmi jeszcze donośniej. Tak było, gdy skrytykował wniosek PO o Trybunał Stanu dla Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobro, kiedy poparł projekt klubowego kolegi w sprawie klauzuli sumienia dla farmaceutów, a także wtedy, gdy sprzeciwił się ratyfikacji konwencji Rady Europy o zwalczaniu przemocy wobec kobiet. 

Dalsze osłabienie Platformy przy jednoczesnym wzmocnieniu Gowina, może zaowocować nowym projektem politycznym. Byłaby to kolejna próba zagospodarowania przestrzeni politycznej między PO i PiS, której niestety nie potrafi zająć PJN. Sondaż CBOS-u sprzed dwóch dni, pośrednio potwierdza moją tezę o tym, że taka przestrzeń faktycznie jest. Wynika z niego, iż 15% ankietowanych uważa, że to PJN najlepiej wyraża ich interesy i poglądy. Potencjał więc istnieje, trzeba tylko umiejętnie go wykorzystać. Jeśli nie PJN, być może zrobi to Gowin. Zwłaszcza, że ma dziś najsilniejszy mandat do tego, by skupić wokół siebie polityków o konserwatywnych poglądach.

I tu zaczyna się mój problem. Od dawna wspieram projekt budowy konserwatywno-liberalnego ugrupowania na prawicy, ale mam poważne wątpliwości, czy taką formację zbuduje Jarosław Gowin. Na dobrą sprawę, trudno nawet określić jakie poglądy ekonomiczne ma obecny minister sprawiedliwości. Miałem nadzieję, że centrum tworzenia tego projektu jednak stanowić będą Kowal, Migalski i Poncyliusz. W PJN, podoba mi się oparcie liberalnego programu gospodarczego na fundamencie tradycyjnych wartości, ale bez przesadnego eksponowania kwestii światopoglądowych. Wiodąca rola Gowina oznacza przesunięcie akcentów i dominację problemów ideowych nad sprawami gospodarczymi. Takie odwrócenie proporcji, przypomina mi sposób funkcjonowania w polityce Marka Jurka, którego nie jestem admiratorem. Uważam, że koncentracja na sprawach światopoglądowych przekreśla możliwość zbudowania nowoczesnej formacji prawicowej. Poza tym, istotnie ogranicza potencjał wyborczy i niebezpiecznie zbliża do PiS-u i Solidarnej Polski. Szacunek dla tradycyjnych wartości to jedno, a uczynienie z nich głównej osi prowadzonej polityki to drugie. Obawiam się więc, że oblicze formacji stworzonej przez Jarosława Gowina może być dość odległe od mojej wizji konserwatywno-liberalnej prawicy.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Maszerować też trzeba umieć


Fot. PAP/Tomasz Gzell

Nie wszystkim politykom, uczestniczącym w marszu zorganizowanym w obronie Telewizji Trwam, maszerowanie wyszło na zdrowie. Głównym przegranym wczorajszej imprezy został nieoczekiwanie Zbigniew Ziobro. Szef Solidarnej Polski pokazał coś, co dla mnie od zawsze jest oczywiste – absolutny brak charyzmy. Pokazał również, że w pobliżu Jarosława Kaczyńskiego ulatnia się gdzieś jego pewność siebie, wpada w panikę, głos mu się łamie i z dumnego Zbigniewa robi się spietrany Zbysio. Żałośnie wyglądał ten występ w kontekście prezydenckich ambicji lidera Solidarnej Polski.

Po wczorajszej manifestacji widać już wyraźnie w jak trudnej sytuacji jest Zbigniew Ziobro. Podział środowiska Prawa i Sprawiedliwości na PiS i Solidarną Polskę, od początku był sztuczny. Formacje te, prawie niczym się od siebie nie różnią. Powstały w wyniku ambicjonalnego sporu liderów, dotyczącego stylu działania partii, a nie meritum programowego czy kwestii ideologicznych. Wszystko to, ujawniło się teraz w pełnej krasie. Solidarna Polska, z Ziobrą, Kurskim i socjalnymi hasłami lewicy, nie ma żadnych szans na zajęcie miejsca między PiS a Platformą Obywatelską. Wczorajszy dzień pokazał, że równie kiepsko rysują się perspektywy przy prawej ścianie sceny politycznej. Dla radykałów, Ziobro w porównaniu z Kaczyńskim jest nikim. Reakcja demonstrantów na przemówienie lidera SP to świetna ilustracja tezy, którą w książce „Koniec PiS-u” postawił Michał Kamiński. Po katastrofie smoleńskiej, twardy radiomaryjny elektorat, związał się emocjonalnie z Jarosławem Kaczyńskim nie mniej silnie, niż związany jest z ojcem Tadeuszem Rydzykiem. Dlatego, Ziobro nie ma co marzyć o przejęciu tych wyborców. Jednocześnie, sytuacja ta cementuje Kaczyńskiego z Rydzykiem, który musi zdawać sobie sprawę, że nie ma już takiej swobody żonglowania poparciem politycznym, jak w przypadku swoich wcześniejszych faworytów. Do problemów Ziobry, doszedł wczoraj jeszcze jeden. Dał się ograć prezesowi PiS, który apelem o jedność, sprytnie przerzucił na niego odpowiedzialność za rozpad obozu socjalnej prawicy. Pole działania jest więc niewielkie. Do wyborów jednak ponad trzy lata, więc ziobryści mogą liczyć na bardziej sprzyjającą koniunkturę polityczną. Gdyby na przykład, Jarosław Kaczyński zdecydował się odejść w cień, przekazując stery partii komu innemu, politycy Solidarnej Polski zyskaliby szansę na powrót do macierzystej formacji bez utraty twarzy.

Wszystko to przywodzi na myśl jeszcze inną refleksję. Przepaść między Platformą Obywatelską a PiS i SP, jest dziś tak wielka, że trudno sobie wyobrazić istnienie elektoratu, który mógłby przenosić swoje poparcie między tymi dwoma, wrogimi wobec siebie obozami. A przecież nie zawsze tak było. W wyborach 2005 roku, wielu wyborców głosowało na zapowiadaną koalicję POPiS i znaczna część z nich była skłonna głosować na oba te ugrupowania. Co się z nimi stało? Spodziewam się, że wobec tak wyraźnej radykalizacji PiS zdążyli się już wykruszyć z elektoratu tej partii. Z braku rozsądnych alternatyw popierają więc PO, albo nie głosują wcale. I to jest przestrzeń polityczna, którą można zagospodarować. Z pewnością większa niż 2%, które uzyskał w ostatnich wyborach PJN. Ciekawe, że media zdają się tego nie dostrzegać. Wciąż prowadzone są dywagacje na temat szans ziobrystów, podczas gdy ekipę Pawła Kowala de facto już pogrzebano. Cóż, dla dziennikarzy nie istnieje polityka poza parlamentem. Niestety również PJN, mimo imponującej aktywności lidera w sferze polityki zagranicznej, nie ma pomysłu jak wykorzystać okazję. Potwierdzają to wyniki ostatniego sondażu CBOS-u. PJN otrzymał tylko 1% poparcia, wobec 3% uzyskanych przez Kongres Nowej Prawicy Janusza Korwina-Mikkego. Szkoda, bo w przeciwieństwie do KNP, formacja Kowala, Migalskiego i Poncyliusza ma jeden wielki atut - możliwość zaakceptowania przez mainstream.

sobota, 21 kwietnia 2012

Sumienie a wolny rynek



Jestem przeciwnikiem ustawowej regulacji tak zwanej klauzuli sumienia dla farmaceutów, ale z zupełnie innego powodu niż aktywni w mediach krytycy tego pomysłu. Dla mnie, w ogóle nie jest to problem, który powinno się rozstrzygać w kategoriach etyczno-moralnych. W wolnym kraju, takich spraw nie należy regulować tworząc akty prawne. Właściciela apteki, tak samo jak właściciela sklepu spożywczego, nikt nie powinien zmuszać, by w swojej placówce sprzedawał to, czego sprzedawać nie chce. Jeżeli właściciel wegetarianin, w swoim spożywiaku nie ma zamiaru handlować wędlinami, niech nimi nie handluje. Na tej samej zasadzie, właściciel apteki powinien sam decydować o sprzedaży środków farmakologicznych niszczących płodność. Urzędnikom nic do tego. Klient po prostu pójdzie do innego sklepu, czy apteki. Jeżeli uczyni tak wielu klientów, przedsiębiorca nie sprosta konkurencji i zbankrutuje. Tak to powinno wyglądać w systemie wolnorynkowym. U nas, rynek jest wolny tylko z nazwy, więc oczywiście wygląda to inaczej. Co więcej, nie ma tu za grosz konsekwencji. Nikt przecież nie zmusza, właściciela sklepu spożywczego do sprzedaży alkoholu. Jest dokładnie odwrotnie. Trzeba ubiegać się o specjalną koncesję na taką sprzedaż.

Farmaceuci, którzy walczą o klauzulę sumienia twierdzą, że jeśli np. sprzedaż pigułek wczesnoporonnych stoi w sprzeczności z ich sumieniem, to odmawiając ich sprzedaży muszą się liczyć z ewentualnymi konsekwencjami prawnymi. Zgodnie z prawem apteka jest bowiem zobowiązana do posiadania wszystkich dostępnych leków lub ich zamówienia. Tu jest więc pies pogrzebany. Zamiast ustawowo regulować klauzulę sumienia, panie Gowin, należałoby po prostu znieść ten przymus. Zwłaszcza, że w przypadku wprowadzenia przepisów postulowanych przez posła Jacka Żalka z PO, widzę zupełnie nowe zagrożenie. Kogo klauzula sumienia miałaby dotyczyć? Właściciela apteki, czy zatrudnionego w niej farmaceuty? Zapewne obu. Co w takim razie w sytuacji, w której wbrew woli właściciela, farmaceuta zamierza korzystać z klauzuli sumienia? Pojawia się konflikt na linii pracodawca – pracownik. Nie ma problemu, jeżeli pracownik pójdzie szukać pracy w aptece, której właściciel podziela jego poglądy. Założę się jednak, że po ustawowej regulacji tej kwestii, z miejsca pojawią się interpretacje prawne mówiące, że zwolnienie pracownika apteki z powodu klauzuli sumienia, to dyskryminacja z uwagi na wyznawany światopogląd i sąd pracy będzie orzekał przywrócenie na stanowisko.

W rozważaniach na ten temat, trudno oczywiście pominąć dyżurny argument z jedyną apteką w mieście. Owszem, to może być jakiś problem. Jeżeli jednak ten problem dotknie większej liczby klientów, powstanie w końcu druga apteka, której właściciel nie będzie miał kłopotów z sumieniem. Każda nisza rynkowa jest okazją, z której ktoś prędzej czy później skorzysta. Nie sądzę, by stosowanie klauzuli sumienia miało być zjawiskiem powszechnym. Przypuszczam też, że w przypadku środków antykoncepcyjnych znacznie większym problem jest wstyd przed ich zakupem. A wtedy i tak jedynym rozwiązaniem jest apteka w innym mieście, poza środowiskiem, w którym się mieszka.

Podsumowując, w samej klauzuli sumienia, rozumianej jako akt woli właściciela apteki, a nie regulacja ustawowa, nie widzę nic złego. Zapewne, dobrą praktyką byłoby oznaczanie aptek, które chcą z niej korzystać, specjalną naklejką z piktogramem, umieszczaną na drzwiach wejściowych. To pozwoliłoby uniknąć nieprzyjemnych sytuacji, kiedy farmaceuta odmawia klientowi sprzedaży danego specyfiku. Jednocześnie, wszyscy krytycy klauzuli sumienia wiedzieliby, z których aptek nie korzystać z powodów ideologicznych. Decyzję właściciela apteki zweryfikuje rynek. 

środa, 18 kwietnia 2012

Breivik czyli fanatyzm zabija idee



Anders Breivik stanął właśnie przed norweskim sądem. Ten bezwzględny zabójca z wyspy Utoya, traktowany z pełną rewerencją na sali sądowej, przez wiele tygodni będzie głównym aktorem widowiska, które zamierza uczynić dopełnieniem swego morderczego dzieła. Swój proces karny zamieni w trybunę, z której będzie głosił przesłanie polityczne - zabijał, ponieważ bronił się przed zdrajcami ojczyzny, winnymi wydania narodu norweskiego na pastwę islamu i wielokulturowości.

Niestety, zbrodnia i dzisiejsza postawa Breivika kompromitują cele, które wcale przecież nie są zbrodnicze. Sprzeciw wobec ideologii, która poprzez daleko idącą tolerancję, a często wręcz afirmację obcych wzorców kulturowych niszczy własną cywilizację, opiera się na przesłankach empirycznych. Ale już sam fakt, że zbrodniarz powołuje się na podobne intencje, w oczach opinii publicznej czyni je zbrodniczymi. Jak utożsamiać się z ideą, w imię której, z zimną krwią, zamordowano 77 osób? Taka sytuacja sprzyja lewicowym liberałom, którzy mimo widocznej klęski polityki multikulturowości, zawzięcie bronią swojej doktryny. Pokusa, by sądowe tyrady norweskiego zbrodniarza wykorzystać jako oręż w walce z przeciwnikami multi-kulti jest tym większa, że w czasie kryzysu postulaty zaostrzenia polityki imigracyjnej w Europie podnoszone są coraz głośniej. Przyda się kolejny instrument egzekwowania poprawności politycznej, który pozwoli ustawiać krytyków w jednym szeregu z Breivikem. Według tej samej zasady, zgodnie z którą łatkę antysemity i faszysty z łatwością można przykleić każdemu, kto ośmieli się skrytykować Żydów albo państwo Izrael. Świeży casus Guntera Grassa dowodzi tego dobitnie.

Idea wielokulturowości, jako pożądanego modelu stosunków społecznych w Europie, okazała się kolejną lewicową utopią. Z jednej strony, porzucenie tradycyjnych wartości stanowiących fundament europejskiej cywilizacji, z drugiej akceptacja wszelkich odmienności, czyni nas bezbronnymi w konfrontacji z kulturą, która nie podziela tego światopoglądu. Imigranci ze świata islamu chcą korzystać z dorobku naszej cywilizacji, choćby z systemu świadczeń socjalnych, ale sami nie zamierzają podporządkować się prawom gospodarzy. Nie chcą się asymilować, stawać się częścią społeczeństw, które ich przyjęły, a my godzimy się na tworzenie wyizolowanych enklaw i muzułmańskich gett, w których obowiązują prawa przybyszów. Wobec naszej słabości, coraz śmielej zgłaszają swoje roszczenia. Otwarcie głoszą wyższość własnej kultury i obyczajów, często wręcz gardząc pozbawionym tożsamości i szacunku do tradycji światem zachodu. Stanowią byt znacznie bardziej żywotny od nas. Zeświecczona, dekadencka Europa nie ma żadnych szans w starciu z kulturą islamską skupioną wokół twardych rygorów moralnych, wynikających wprost z religii muzułmańskiej. Zresztą, już sama demografia działa na naszą niekorzyść. Klarownie i w sposób daleki od ksenofobii, opisała ten problem Monika, kreśląc portret Oriany Fallaci na swoim blogu:

„Jasne, możecie zaprzeczyć.. napisać, że przecież to wspaniałe, że jesteśmy tacy otwarci, mogą do nas przyjeżdżać, pomagamy im, robimy w końcu coś dla innych - a nie dla siebie. Oczywiście! Ale czemu działa to tylko w jedną stronę? Czy przypadkiem rozwój ponad kulturowej przyjaźni nie powinien być obustronny? Ty przyjeżdżasz do nas i możesz zbudować meczet, ja jadę do ciebie i stawiam kościół, co ty na to? Twoje kobiety muszą u nas nosić burki, moje mogą u ciebie poruszać się bez nich. Przecież to takie proste i logiczne zasady, czemu tak trudno ich przestrzegać? W tej chwili jest naprawdę OSTATNI dzwonek, aby próbować jeszcze stawiać jakiekolwiek warunki. (…) nie o to chodzi, żeby zamknąć nasze granice. Po prostu jeśli przyjeżdżasz do nas w poszukiwaniu pracy, miejsca do życia i to otrzymujesz, to przyjmij nasze zasady. Nie możesz zabić swojej zgwałconej córki, która „splamiła honor” rodziny, nie możesz bić żony nawet jeśli twój Allach na to pozwala, bo my, Europejczycy z tym walczymy, rozumiesz? I twój Allach nie ma u nas nic do gadania, przykro mi. Nie możesz przyjechać do Rzymu i żądać postawienia meczetu z 80-metrowej wysokości minaretem, który będzie wyższy niż pozostałe zabytki stolicy Włoch. Nie czujesz, że tak nie wypada? Nie widzisz, że próbujesz w ten sposób wyprosić gospodarza z JEGO domu? Uszanuj naszą gościnność i nie narzucaj się zbytnio.” 

Fanatycy i ekstremiści, zawsze źle służą sprawie, o którą walczą. Ale czy cele, o których mówi Breivik rzeczywiście stanowiły siłę sprawczą tego co zrobił? Kiedy widzę jak przemawiając w sądzie, karmi swoje ego, jak upaja się makabryczną precyzją swojego czynu, mam wrażenie, że to tylko ideologiczna fasada, która miała nadać doniosły wymiar jego zbrodni. Swój spektakl wyreżyserował na chłodno i z tą samą dokładnością. Wie doskonale, że nic strasznego nie może go spotkać. Zamiast kulki w łeb, na którą zasłużył, czeka go maksymalnie 21 lat słodkiego lenistwa, w warunkach, które trudno uznać za specjalnie uciążliwe. Umili sobie czas pisaniem książek i rozpamiętywaniem dzieła swojego życia. A kiedy wyjdzie na wolność, z rozkoszą będzie mógł korzystać z przyjemności życia celebryty.

sobota, 14 kwietnia 2012

Tydzień smoleński


Rys. Michał Tomaszek

Trudno chyba o lepszą ilustrację mijającego tygodnia niż ten rysunek Michała Tomaszka. W wojnie polsko-polskiej stoczono kolejną wielką bitwę, a jej front znowu przebiega przez Krakowskie Przedmieście.

Kiedy w świątecznym wywiadzie dla Onetu, prezes PiS porzucił wątpliwości dotyczące przyczyn katastrofy smoleńskiej, przenosząc teorię zamachu ze sfery hipotez do sfery faktów i wskazując winnych, można się było spodziewać, że odbezpieczony pistolet wystrzeli w drugim akcie tego dramatu. Tak też się stało. Polityczny taran smoleński ujawnił się w pełnym blasku na pisowskim wiecu zorganizowanym przed Pałacem Prezydenckim, pod hasłem obchodów drugiej rocznicy katastrofy. Próżno było tam szukać nastroju żałoby, refleksji czy modlitwy. Parafrazując Cata Mackiewicza, komentującego sławne przemówienia Becka w maju 1939 roku, można by było powiedzieć, że Jarosław Kaczyński z trumny swojego brata uczynił sobie piedestał. Pisałem już wcześniej, że taka radykalizacja postawy PiS, oparta na kipiących emocjach, będzie nie do przyjęcia dla wielu wyborców, którzy dotychczas dostrzegali w partii Kaczyńskiego jakąś alternatywę dla kiepskich rządków Platformy Obywatelskiej. Prezes PiS de facto zażądał od swoich zwolenników jednoznacznej deklaracji. Albo jesteś z nami, wierząc bez zastrzeżeń w spisek, zamach, zdradę premiera i prezydenta albo przeciw nam, stojąc tam gdzie stało ZOMO, a raczej ruskie komando smoleńskich zabójców. Oblicze Prawa i Sprawiedliwość tworzą dziś Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz i ojciec Tadeusz Rydzyk, o którego względy toczy się zażarta walka ze Zbigniewem Ziobro. Taki PiS, to oferta dla fanatyków, którzy dzielą fobie swojego prezesa. Kaczyński rezygnuje z sojuszników na rzecz wiernej armii wyznawców, która choć zdeterminowana jest zbyt mało liczna, by zwycięsko stoczyć kolejna bitwę wyborczą.

Alternatywa, którą narzucił Kaczyński rodzi sprzeciw. Nie ma zgody na ten czarno-biały obraz rzeczywistości. Nie trzeba wierzyć w zamach, by zdawać sobie sprawę ze słabości państwa ujawnionej w toku wyjaśniania przyczyn katastrofy. Nie trzeba używać retoryki „zdradzonych o świcie” żeby wiedzieć, że wszystkie wątpliwości, które można wyjaśnić powinny być wyjaśnione. Wystarczy odrobina obiektywizmu, by zauważyć, że państwowe obchody smoleńskiej rocznicy odbyły się chyłkiem, wstydliwie, nijako. I równie bez klasy jak pisowska feta na Krakowskim Przedmieściu. Ja nie składałem kwiatów pod Pałacem Prezydenckim jak redaktor Robert Mazurek, ale moje odczucia są dość podobne. Polecam jego świetny tekst z czwartkowej Rzeczpospolitej.

Wczoraj, smoleńska wojna przeniosła się do Sejmu. I choć premier podjął próbę wyjścia z defensywy, okoliczności grają przeciwko rządowi. Dopóki zgłaszane wątpliwości będą zderzały się z arogancją władzy, zamiast z cierpliwą, merytoryczną dyskusją, wszelkie deklaracje będą brzmiały fałszywie. Donald Tusk dał się zwieść definicji stron konfliktu przedstawianej przez Jarosława Kaczyńskiego i umieścił sprawę smoleńską w tej samej czarno-białej rzeczywistości. Tych, którzy chcą dalszych wyjaśnień automatycznie kwalifikuje jako sympatyków PiS-u. To błędna diagnoza, która kiedyś może zaważyć na wyniku wyborczym. Nie poprzez wzmocnienie partii Kaczyńskiego, ale zniechęcenie części zwolenników PO do udziału w kolejnej elekcji.

czwartek, 12 kwietnia 2012

Łatwe pieniądze



Każda inicjatywa, uderzająca w partykularne interesy partii politycznych zawsze, w pełnej krasie, obnaża hipokryzję polityków. Wszystkie ugrupowania sejmowe, jak jeden mąż, odrzuciły projekt Ruchu Palikota dotyczący zmiany zasad finansowania partii politycznych. Zamiast dotacji budżetowej, w wysokości zależnej od wyniku wyborczego (pod warunkiem, że partia przekroczyła próg 3% głosów), zaproponowano odpis podatkowy w wysokości 1%, na wzór rządowego planu  finansowania Kościołów i Związków Wyznaniowych. Warto zwrócić uwagę, że podobny pomysł, miesiąc temu zgłosił PJN. Z tym, że ich propozycja była bardziej wstrzemięźliwa – 0,3% podatku. Nie wdając się w rozważania na temat wielkości odpisu, sama idea jest bardzo ciekawa. Szkoda, że w Platformie Obywatelskiej nie widać jej entuzjastów. Przecież w 2008 roku, PO występowała z takim samym projektem, a w jej programie politycznym znajdował się postulat całkowitej rezygnacji z subwencji budżetowych na rzecz partii. Tylko, że to były zagrania czysto piarowe, bez szansy na realizację w Sejmie poprzedniej kadencji. Teraz, kiedy wystarczyłoby poprzeć projekt Palikota, by zmiana reguł gry stała się faktem, Platforma jest przeciw. Nie przeszkadza to politykom tej partii dowodzić, że odpis podatkowy jest sprawiedliwym systemem finansowania Kościoła. Podręcznikowy przykład moralności Kalego. Sprawa przeszła niestety bez większego echa w mediach. Poza obchodami rocznicy smoleńskiej, nie było wczoraj interesujących tematów dla dziennikarzy. Jarosław Kaczyński niepodzielnie zawładnął poświąteczną częścią tygodnia.

Ja natomiast uważam, że warto przyjrzeć się bliżej tej propozycji. Zalety są spore. W dzisiejszym systemie, vox populi liczy się tylko przy urnie wyborczej. Potem przez cztery lata politycy mają nas w nosie. Nikt się nie przejmuje realizacją obietnic wyborczych, skoro do następnej elekcji taki szmat czasu. Pamięć ludu jak wiadomo jest krótka, więc podczas kolejnej kampanii da sobie wcisnąć te same brednie. Coroczny odpis podatkowy to bacik w ręku wyborcy, możliwość bieżącej oceny działalności wybrańców narodu. Zmianę preferencji wyborczych partie odczuwałyby bardzo szybko we własnej kiesie. Zapewne mniej gruszek na wierzbie wyrastałoby wtedy w kampanii wyborczej, a politycy musieliby się nauczyć ważyć słowa i czyny. Drugi argument jest nie mniej ważki. Partie polityczne są też poza Sejmem. Dlaczego z moich podatków mają być finansowane wyłącznie ugrupowania sejmowe, skoro nie głosowałem na żadne z nich? Mało tego, działalność niektórych uważam wręcz za szkodliwą. Chcę mieć możliwość adresowania środków finansowych do każdej partii, bez względu na to czy jej przedstawiciele zasiadają w Sejmie czy nie. To dobry sposób na przewietrzenie polskiej sceny politycznej.

Nasuwają się też wątpliwości. Sympatie polityczne to znacznie bardziej wrażliwe dane niż deklarowane wyznanie religijne. Podziały polityczne są tak głębokie, a emocje z nimi związane tak wielkie, że w wielu sytuacjach ujawnienie swoich preferencji może być groźne. Władza i urzędnicy państwowi, którzy mają realny wpływ na nasze życie nie powinni mieć dostępu do tych informacji. Podobnie pracodawcy. Nie mam zielonego pojęcia w jaki sposób można byłoby uporać się z tym problem. Według propozycji PJN, podatnik składałby PIT 0 (zero), w którym deklarowałby partię beneficjenta, co jakoby miałoby zapewniać anonimowość. Nie wyjaśniono jednak jak ten mechanizm miałby działać. To największa słabość tego projektu, zwłaszcza że tajne głosowanie gwarantuje konstytucja. Zapewne też, zwolennicy urawniłowki podniosą larum, że procent podatku od wynagrodzenia menadżera to zupełnie inne pieniądze niż procent pensji pielęgniarki, czy emerytura tokarza. Stąd już tylko krok do zarzutu promowania korupcji politycznej. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Dobrze zarabiających menadżerów jest znacznie mniej niż pielęgniarek. Dlaczego mam wspierać partie, które realizują program godzący w moje interesy? Nie jestem masochistą.

Wygląda na to, że nie odbędzie się nawet dyskusja w mediach na ten temat. Szkoda, bo jakieś zmiany w ustawie o finansowaniu partii politycznych powinny zostać wprowadzone. Przynajmniej partycypacja w subwencjach wszystkich partii, które startowały w wyborach. Swoją drogą ciekawe, że wszyscy ci politycy, nieustannie wycierający sobie gębę demokracją, nie uważają, że istnienie progu 3%, decydującego o finansowaniu z budżetu, jest sprzeczne z regułami demokracji. 

wtorek, 10 kwietnia 2012

Mściciel w państwie bezprawia



Jeżeli ktoś jeszcze miał wątpliwości, czy Jarosław Kaczyński odegra istotną rolę w polskiej polityce, wczorajszy wywiad w Onecie powinien pozbawić go złudzeń. Prezes Prawa i Sprawiedliwości nie jest już politykiem. Jest mścicielem, którego celem jest wyrównanie rachunku krzywd. By tego dokonać konieczna jest władza. Jednak im głębiej brnie w smoleński radykalizm, tym bardziej odpycha od siebie ster rządów. Dotychczas, w oficjalnych wypowiedziach nie wykluczał spiskowych teorii katastrofy. We wczorajszym wywiadzie poszedł krok dalej. Jako najbardziej prawdopodobną, otwarcie wymienia wersję zamachu, między wierszami  wskazując winnych. „Wszystko wskazuje na to, że skończyło się zamachem” – mówi Kaczyński. „Mam poczucie, że prezydent Lech Kaczyński został zamordowany” – dodaje.

Ta retoryka zapewne na mur beton cementuje coraz mniej liczną grupę radykałów, ale odrzuca pozostałych. Niezależnie od wielu niejasności i błędów popełnionych w toku smoleńskiego śledztwa, nie da się, rozumując logicznie, uprawdopodobnić wersji zamachu. Taką teorię można zbudować wyłącznie na emocjach i mitach, a nie na faktach. Jarosław Kaczyński najwyraźniej nie dostrzega, że krucjata smoleńska jest źródłem jego porażek. Wizja rządów Kaczyńskiego, owładniętego psychozą smoleńską po prostu przeraża. Zrozumieli to rozłamowcy z PJN i Solidarnej Polski. Nie chcieli ginąć w prywatnej wojnie prezesa, w której nie ma szans na zwycięstwo.

Ale jest też druga strona medalu. Przebieg śledztwa niewątpliwie obnażył słabość państwa polskiego. Brak dostępu do wraku samolotu, nie odzyskanie czarnych skrzynek, piętrzące się niejasności, są paliwem dla działań Kaczyńskiego i Macierewicza. Odpowiedzią na radykalizm PiS jest dezawuowanie wszelkich wątpliwości. Zamiast merytorycznej dyskusji są kpiny. Można czasem odnieść wrażenie, że priorytetem jest zrobienie na złość Kaczyńskiemu, a nie uczciwe wyjaśnienie tej tragedii. Nie mam niestety przeświadczenia, że polski rząd zrobił w tej sprawie wszystko co było możliwe.

Jest w tej historii jeszcze jedna rzecz, dla której nie znajduję usprawiedliwienia. Kwestia odpowiedzialności politycznej. To niebywałe, że przy tylu nieprawidłowościach popełnionych przez organa władzy państwowej, potwierdzonych później w raporcie komisji Jerzego Millera, nikt nie poniósł odpowiedzialności politycznej za tą tragedię. W katastrofie smoleńskiej zginął Prezydent Rzeczpospolitej, wielu dowódców wojskowych,  posłów i ważnych urzędników państwowych. W normalnym kraju, dymisje na najwyższym szczeblu posypałyby się nazajutrz po ujawnieniu błędów związanych z organizacją lotu. Tymczasem, minister Klich pożegnał się z resortem obrony narodowej dopiero przed wyborami parlamentarnymi, czule żegnany przez premiera. Krótko po katastrofie awansowano szefa Biura Ochrony Rządu. Tomasz Arabski zachował stołek szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Zresztą wskazywanie winnych to nie moja rola. Sytuacja, w której praktycznie nikt nie poniósł odpowiedzialności politycznej w tak doniosłej i wrażliwej sprawie to bezprzykładna arogancja władzy. To coś więcej niż zbrodnia, to błąd jak powiedziałby Talleyrand. Taka postawa rządzących w pewnym stopniu legitymizuje działania PiS.

Wypada zauważyć, że głównym beneficjentem tej sytuacji jest Donald Tusk. Wobec kolejnego zaostrzenia retoryki Kaczyńskiego znowu odezwą się głosy nawołujące do konsolidacji wszystkich sił wokół PO, bez względu na wszystko. Byle tylko ten wstrętny Kaczafi nie zbliżył się w okolice tronu. W ten sposób, nawet w obliczu kolejnych porażek rządu  premier może spać spokojnie.

sobota, 7 kwietnia 2012

Albo strażnik żyrandola albo głowa państwa



Kochani politycy i dziennikarze. Zerknijcie łaskawie w kalendarz. Pleciecie w kółko dyrdymały na temat przyspieszonych wyborów i wszystko się wam pomerdało. Przyspieszenie, owszem, jest teoretycznie możliwe w przypadku wyborów parlamentarnych, ale wyścig do prezydentury  to horyzont ponad trzech lat. No chyba, że zgodnie z trendem obowiązującym w tym sezonie w Europie, nasz gajowy wplącze się w jakiś skandal obyczajowy, weźmie łapówkę, przepisze od kogoś pracę doktorską czy wywinie jakąś równie krzywą akcję. Póki co, nic na to nie wskazuje, zresztą nasi politycy nie przejmują się takimi duperelami jak osobista kompromitacja. Po co więc teraz te emocje związane z przyszłym lokatorem dużego pałacu?

Dzisiejszej deklaracji Jarosława Kaczyńskiego, na temat startu w wyborach prezydenckich, nie należy czytać w kontekście przyszłej prezydentury. Jest jedynie elementem bieżącej gry politycznej. Prezes PiS naprawił wcześniejszy błąd. Rezygnacja z ambicji prezydenckich otworzyła pole dla Zbigniewa Ziobro, na którym mógłby budować autorytet najpoważniejszego kandydata socjalnej prawicy w przyszłych wyborach, z czego skwapliwie skorzystał. Koniec kropka, cała sensacja. Ale nie ma tak łatwo. Kaczor zmienił zdanie, więc huzia na Józia, tak jakby kłamstwo, pokrętność i mydlenie oczu nie były główną cechą polityków. Zawsze to dobra okazja, by hipokryta Kajdanowicz nie mógł się nadziwować upadkowi obyczajów w polityce.

Polityka naprawdę przestała się różnić od telewizyjnego show. Liczy się to, co można sprzedać krzykliwym nagłówkiem albo na żółtym pasku w programie informacyjnym. Politycy podejmują tę grę. Autopromocja zastąpiła treść. I niema nikogo kto zachowałby trzeźwość umysłu w tym szaleństwie. Zamiast żonglować kandydaturami na prezydencki stolec, który nawet jeszcze nie majaczy na horyzoncie, warto chyba zastanowić się nad sensownością istniejącego ustroju politycznego? Po co nam w ogóle prezydent, z miernymi kompetencjami i silnym mandatem społecznym pochodzącym z wyborów powszechnych? Jakie są efekty takiego modelu władzy mieliśmy okazję się przekonać. Kiedy głowa państwa jest w opozycji do rządu, pojawia się dwugłos u steru władzy i spór kompetencyjny z przysłowiową bitwą o krzesła. Jeżeli prezydent wspiera rząd, staje się kompletnie zbędnym głosicielem oczywistych komunałów, co możemy obserwować w trakcie bieżącej kadencji. Oba warianty są absurdalne. Zlikwidujmy więc w cholerę ten urząd, albo przynajmniej sprowadźmy rolę pary prezydenckiej wyłącznie do reprezentacji, na wzór księcia Williama i księżnej Kate. Już bez bizantyjskiego budżetu na utrzymanie kancelarii i z prezydentem wybieranym przez parlament.

Jest jeszcze drugi wariant. Zmiana systemu parlamentarnego na prezydencki, gdzie realną władzę dzierży prezydent wybierany w wyborach powszechnych. Silny mandat do rządzenia, przy jednoczesnym ograniczeniu roli władzy ustawodawczej dawałby szansę na zmianę jakości w polityce. Albo strażnik żyrandola albo głowa państwa. Warto się na coś zdecydować. Dzisiejszy model jest najgorszy z możliwych. Szkoda, że klasa polityczna zupełnie nie interesuje się tą sprawą. Zmiana konstytucji wymaga szerokiego konsensusu. Bez istniejącej w przestrzeni publicznej debaty na ten temat, taki projekt nigdy nie będzie miał szansy dojrzeć do realizacji. Tuning polskiej demokracji postulowałem już wcześniej. Proponowałem wtedy długie vacatio legis (nawet 10 czy 15 lat) dla tego typu zmian konstytucyjnych. Po to, by dyskusja na temat fundamentów ustroju politycznego nie toczyła się w cieniu partykularnych interesów poszczególnych partii, szacujących swoje szanse w najbliższych wyborach.

Wiem, że to głos wołającego na puszczy. Rozumowanie w kategoriach interesu państwa, w dodatku w perspektywie dekad, a nie najbliższych miesięcy, naszym politykom jest obce. W końcu jakie horyzonty intelektualne mogą mieć ludzie, którzy nie potrafią umiejscowić w czasie Powstania Warszawskiego?


WESOŁYCH ŚWIĄT!

czwartek, 5 kwietnia 2012

Na lewo klops, na prawo klops



Przez kilka dni odpoczywałem od polityki, mediów i bieżących spraw. Powrót do głównego nurtu wydarzeń, nieoczekiwanie, okazał się sporym dyskomfortem. Patrzeć z dystansu na gorączkę gnających do przodu dni, mając głęboko gdzieś wszystkie te polityczne hołubce, które są tylko pianą, na chwilę tworzącą złudzenie spraw ważnych, to jednak jest pewien luksus. Dawka hipokryzji i populizmu, która zalała nas przy okazji debaty na temat referendum emerytalnego przekroczyła limit, do którego wybrańcy narodu zdążyli nas przyzwyczaić. Symbolem tej hecy będzie dla mnie odziana w strajkowy serdak Solidarności, Beta Kempa. Zabrać bogatym i rozdać biednym, do tego z grubsza sprowadzają się postulaty, grzmiącej z trybuny sejmowej, reprezentantki tej, pożal się Boże, PRAWICOWEJ partii.

Ale nie o tym chciałem dziś napisać. Przez te kilka dni, legły w gruzach wszelkie teorie na temat współpracy dwóch, nominalnie lewicowych partii. Sam również zakładałem scenariusz szorstkiej przyjaźni, ale jednak pragmatycznej kooperacji Palikota z Millerem, w ramach bloku lewicy maszerującego ku władzy. A tutaj, zaskakująca dynamika wydarzeń i zamiast współpracy, mamy otwartą wojną, w której wytaczane są coraz cięższe działa. Do wojny totalnej Tuska z Kaczyńskim jeszcze sporo brakuje, lecz liderzy lewicy wstąpili na tą samą drogę. Podobieństwo jest uderzające. Do politycznych aliansów palili się mniej więcej tak samo, jak ich konkurenci do wcielania w życie idei POPiS-u. Wszyscy pamiętamy, jak po fiasku rozmów koalicyjnych Platformy i PiS w 2005 roku, drogi Kaczyńskiego i Tuska rozeszły się na dobre, by w końcu wykopać między sobą rów nie do przebycia. Wzajemna niechęć stała się tak silna, że zarażone nienawiścią elektoraty obu partii nie są dziś w stanie porozumieć się w żadnej sprawie. Tutaj na taką eskalację raczej nie ma szans. Do tego potrzebna jest toksyczna osobowość Jarosław Kaczyńskiego.

Od czasu słynnego wyzerowania Zbigniewa Ziobro, w trakcie zeznań przed rywinową komisją śledczą, tak ostre słowa, jak te o naćpanej hołocie, z ust spokojnego zazwyczaj przewodniczącego klubu SLD nie padały. Ujawnia to wielkie napięcia i ogromne emocje, targające nowym-starym guru lewicy. Nic dziwnego, bo Miller nie ma najlepszej passy. I wcale nie myślę o odgrzanych zarzutach w sprawie tajnych więzień CIA w Polsce, z Trybunałem Stanu w tle. To strachy na lachy. Gorzej, że w emerytalnym kotle, Miller przy Palikocie wypadł słabiutko. Tak bardzo chciał odciąć się od rywala, że nie zawahał się pójść w tandetny populizm, stając ramię w ramię z protestującymi związkowcami z Solidarności, Janosikiem w spódnicy i PiS-em. Wątpię, by elektorat SLD był zachwycony towarzystwem, w które wprowadził ich lider. Być może więc, świadomość błędu, w który niestety trzeba brnąć dalej jest źródłem tych złych emocji?

Konflikt na lewicy wcale nie musi okazać się trwały. Póki co, to tylko animozje personalne nie znajdujące wielkiego wsparcia w partii ani w elektoracie. Wystarczy zmiana lidera Sojuszu i sytuacja może ulec diametralnej zmianie. Przywództwo Leszka Millera nie jest niepodważalne. Jego siłą jest słabość konkurentów do władzy w partii. Dokładnie tak samo jest w przypadku Donalda Tusk. Pozostając pozornie w defensywie, premier niepostrzeżenie rośnie w siłę, będącą słabością polityków opozycji z obu stron sceny politycznej.