wtorek, 28 lutego 2012

Hucpa stadionowa



Minister Sportu poinformowała, że wystąpiła, do Rady Nadzorczej Narodowego Centrum Sportu, z wnioskiem o wstrzymanie wypłaty premii byłemu szefowi spółki Rafałowi Kaplerowi. Takie działanie to zwykły populizm i wywieranie presji na organa statutowe NCS, w z góry przegranej sprawie. Dotychczas broniłem pani minister. Nagonkę, której stała się ofiarą uważam za absurdalną. Ale tym razem, w imię schlebiania opinii publicznej, świadomie podjęła decyzję, która będzie miała niekorzystny wymiar finansowy.

Umów trzeba dotrzymywać

Obowiązkiem Rady Nadzorczej, która podpisała umowę z panem Kaplerem jest należyte zabezpieczenie interesu spółki. Jeżeli wypłata premii, nie została uzależniona od ściśle określonych warunków związanych z wybudowaniem stadionu narodowego, to niezależnie od oceny pracy  prezesa, premia mu się należy. I nie pomogą tu żadne zaklęcia. Kapler w cuglach wygra sprawę w sądzie i oprócz premii otrzyma kwotę karnych odsetek, wyliczoną w oparciu o znacznie wyższą stopę procentową niż możliwa do uzyskania na rynku. Ocena moralna nie ma tu żadnego znaczenia. PR-owska zagrywka Joanny Muchy (Rada Nadzorcza zapewne uwzględni wniosek), to dodatkowe koszty dla Skarbu Państwa, z czego pani minister doskonale zdaje sobie sprawę. Tyle, że zanim spółka przerżnie sprawę w sądzie, minie rok albo dwa i nikt się tym wtedy nie zainteresuje. A pani Mucha będzie już sprawdzać się na innym trudnym odcinku.

Grzebanie w cudzej kieszeni

Ulubionym hobby Polaków jest zaglądanie do cudzej kieszeni. W sprawie premii Kaplera urządzono więc prawdziwe igrzyska dla ludu. Zewsząd słychać głosy zgorszonych obywateli porównujących wynagrodzenia członków zarządu NCS z uposażeniem emeryta. Filozofia równych żołądków, żywcem wzięta z poprzedniej epoki, ma się dobrze. Na fali powszechnego oburzenia, rządzący popisują się nie lada hipokryzją. Wiedzą przecież doskonale, że premia Kaplera, w porównaniu z zarobkami zarządów PKN Orlen czy KGHM-u, to naprawdę małe miki. Na całym świecie, wynagrodzenia menadżerów, odpowiedzialnych za zarządzanie dużymi pieniędzmi są wielokrotnie wyższe od przeciętnego. Rzecz jasna, powinny być powiązane z efektami ich pracy. W tym wypadku tak nie było, ale trudno mieć o to pretensje do prezesa. Odpowiedzialność cywilnoprawną, za niekorzystne warunki tej umowy, ponoszą członkowie Rady Nadzorczej, a nie Kapler czy ten albo inny minister sportu (ministrowie, co najwyżej, mogą ponieść odpowiedzialność polityczną). Sądzę jednak, że żadnych konsekwencji nie będzie.

Ale spójrzmy jeszcze na te kwoty inaczej niż przez pryzmat pensji pielęgniarki. Owe mityczne 570 tys. zł, czym bez przerwy epatują media, to kwota brutto.  Na konto Kaplera powinno więc wpłynąć nie więcej niż 387 tys. zł, reszta trafi z powrotem do Skarbu Państwa. Według deklaracji Joanny Muchy, stadion narodowy kosztował 1,752 mld złotych. Premia Kaplera stanowi więc 0,2 promila budżetu całej inwestycji. Koszt bez większego znaczenia w skali tego przedsięwzięcia.  Gdyby nie kontrowersje wokół terminu zakończenia budowy, kwota ta nie powinna budzić emocji. Ale też nie przesadzajmy. Stadion jest gotowy i nic nie wskazuje na to, żeby z powodu opóźnień, piłkarskie Mistrzostwa Europy miały być zagrożone.  

Wnioski

W całej tej historii, jak w soczewce, widać nieudolność administracji publicznej. Tak to jest, kiedy państwowo wchodzi w obszary, od których powinno trzymać się z daleka. Warto by było, żeby nadzorem nad całością przedsięwzięcia nie zajmowała się państwowa spółka, tylko tak zwany inwestor zastępczy - wyłoniona w przetargu firma prywatna, która wzięłaby na siebie odpowiedzialność za budowę. Zapewne okazałoby się, że można ten stadion wybudować taniej, nikogo też nie interesowałyby wynagrodzenia i premie menadżerów zatrudnionych w firmie realizującej tę inwestycję.


PS  A jednak 570 tys. złotych to kwota netto, czyli premia Rafała Kaplera wynosi 0,3 promila (a nie 0,2‰) budżetu inwestycji. Nie zmienia to jednak tezy mojego wpisu.

sobota, 25 lutego 2012

Polityczny szarm



Dlaczego fotka Tadeusza Cymańskiego firmuje mój dzisiejszy wpis? Otóż okazuje się, że nie srogie i krwawe fizis Zbigniewa Ziobro wbijającego gwoździe, wiadomo gdzie; ani nie cyniczny uśmieszek Jacka Kurskiego gmerającego w życiorysie dziadków, wiadomo czyich; tylko oblicze sympatycznego Cymańskiego ma stworzyć nowy wizerunek Solidarnej Polski. Nie oznacza to wcale, że ma on teraz być twarzą tego ugrupowania. Nie, to pozostali liderzy próbują złagodzić swój drapieżny image.

Ziobryści łamali sobie głowę jakby tu odróżnić się od PiS-u, a rozwiązanie okazało się dziecinnie proste. Wystarczy być miłym, sympatycznym, uprzejmym, okazywać szacunek oponentom, prowadzić z nimi spór w oparciu o merytoryczne argumenty, a nie półgębkiem rzucane oskarżenia i jeżeli to tylko możliwe współpracować ponad podziałami politycznymi. Kiedy w trakcie dyskusji nad planowanymi zmianami w ustawie emerytalnej, na grzecznościowe dusery wobec nielubianego premiera zdobywają się tacy politycy jak Zbigniew Ziobro czy Beata Kempa, efekt jest naprawdę piorunujący. Genialne, prawda? I jak fatalnie świadczy o jakości naszej debaty publicznej, skoro już samo zachowanie dobrych manier może być silnym orężem politycznym. Ale to wcale nie był jednorazowy incydent. Klub Solidarnej Polski najwyraźniej eksperymentuje z wizerunkiem. To politycy tej formacji (nie SLD, ani nie PO) złożyli dziewięć brakujących podpisów pod wnioskiem Ruchu Palikota, skierowanym do Trybunału Konstytucyjnego, w sprawie rent i zasiłków dla wdów po górnikach, którzy zginęli w kopalniach. Czyżby nowa jakość w polityce?

Bardzo jestem ciekaw, co na to sondaże. Obawiam się, że twardy elektorat PiS, do którego dotychczas odwoływało się ugrupowanie Ziobry, takiej zmiany nie oczekuje. Te wizerunkowe zabiegi sugerowałyby przemarsz w miejsce między PO i PiS, które chciałby zająć również PJN. I tutaj też jestem sceptyczny. O ile Kowal, Poncyliusz czy Migalski mogą być wiarygodni w umiarkowanej, konserwatywno-liberalnej narracji, to nie widzę na to szans w przypadku Kurskiego i Ziobry, w dodatku z ojcem Rydzykiem na plecach. Gołym okiem widać w tym fałsz, zwłaszcza że jastrzębie z Solidarnej Polski nie czuję się chyba najlepiej w swoich nowych kostiumach. Umówmy się, że łagodny jak baranek Jacek Kurski to jednak dziwadło. No i pozostaje pytanie, jak długo zdołają wytrzymać w nowych rolach?

czwartek, 23 lutego 2012

Emerytury dla opornych



W toczącej się debacie na temat zmian w systemie emerytalnym i systemów emerytalnych w ogóle brakuje mi jak zwykle zdrowego rozsądku, który pozwoliłby spojrzeć na ten problem bez zbędnych komplikacji i zaklęć zwolenników tej czy innej opcji politycznej.

Prosta kalkulacja ekonomiczna

Abstrahując od absurdów obowiązującego systemu ubezpieczeń społecznych (do czego wrócę za chwilę) rozważmy następujący przykład. Gdyby pracownik, zarabiający 2,500 zł brutto miesięcznie, przez cały 40-letni okres aktywności zawodowej, lokował co miesiąc 488 złotych na koncie w banku, z rentownością realną 3% rocznie (po odliczeniu inflacji) i z miesięczną kapitalizacją odsetek, to po upływie 40 lat pracy dysponowałby sumą 450,000 zł. Potem, wypłacając z własnego konta co miesiąc 1,800 złotych, a pozostałą sumę lokując na tych samych zasadach, wystarczyłoby mu środków finansowych na 33 lata życia! Te 1,800 zł, to dokładnie tyle samo ile otrzymywał na rękę przez 40 lat pracy, ponieważ 2,500 zł brutto = 1,800 zł netto. Proste?

A jak to działa w obowiązującym systemie emerytalnym? Pracownik, który zarabia 2,500 zł brutto odprowadza co miesiąc do ZUS kwotę 488 złotych (połowa pomniejsza kwotę brutto, a drugą połowę odprowadza pracodawca). ZUS tych pieniędzy nigdzie nie lokuje ani, ich nie pomnaża (z wyjątkiem niewielkiej części, która przekazywana jest do OFE). Państwo wykorzystuje je na finansowanie bieżących wydatków, w większości marnując je w chorym systemie redystrybucji. Dzieje się tak dlatego, że składka na ZUS nie jest żadną składką ubezpieczeniową, tylko zwykłym, ordynarnym podatkiem.

Reforma systemu

Reforma systemu emerytalnego z 1999 roku, zakładała zbliżenie istniejącego systemu opartego na podatku zusowskim i emeryturach wypłacanych de facto ze środków budżetowych, do systemu kapitałowego działającego w sposób podobny do lokaty bankowej z mojego przykładu. Niestety reforma OFE została schrzaniona. Przeregulowano system, istotnie ograniczając możliwości inwestycyjne funduszy, ustalono nieefektywny i horrendalnie kosztowny mechanizm opłat za zarządzanie, które uzależnione są od wielkości powierzonego kapitału oraz od ustawowo ustalonej marży, a nie od wyników ekonomicznych. W czasach bessy maleje kapitał, będący zabezpieczeniem uczestników OFE na starość, natomiast zyski firm zarządzających są zawsze. W dodatku, tylko trzecia część składki ubezpieczeniowej (37,40%) trafiała do OFE, a po ubiegłorocznej zmianie w ustawie zmniejszono ją do symbolicznej wielkości (11,78%), pozbawiając ten system jakiegokolwiek sensu istnienia.

Dzisiejsze propozycje dotyczące wydłużenia wieku emerytalnego to nie jest żadna reforma, co próbuje nam wmówić propaganda rządowa. To wariant ratunkowy, konieczny właśnie dlatego, że nikt żadnych reform nie zamierza przeprowadzać. Nie mam również złudzeń, że zrealizowałaby je któraś z partii opozycyjnych. W efekcie tych zmian, zwiększy się suma składek wpłacanych do budżetu przez pracujących i zmniejszy się czas korzystania ze świadczeń emerytalnych przez emerytów. Natomiast cały ten beznadziejny system, przy pomocy którego robi się z emerytów żebraków wmawiając, że czyni się im wielką łaskę wypłacając emeryturę, pozostanie bez zmian.

Propozycje rozwiązań

Żaden system nie jest w stanie utrzymać setek tysięcy rozmaitych uprzywilejowanych emerytów i największej na świecie armii rencistów. Żaden system nie wytrzyma rozdętych wydatków socjalnych, gigantycznej biurokracji, wysokich kosztów pracy etc, co można sobie dokładnie prześledzić na przykładzie Grecji. Potrzebne są odważne, kompleksowe zmiany, na które się nie zanosi. Można więc śmiało powiedzieć, że realnie nic nie da się zrobić, poza wydłużaniem agonii zusowskiego systemu ubezpieczeń, co właśnie planuje zrobić Donald Tusk. Ale rozważmy chociaż teoretyczne możliwości.

Przykład z początku tej notki pokazał, że każdy byłby w stanie zarobić na swoją emeryturę i to nie niższą od pensji otrzymywanej w okresie aktywności zawodowej. Co więcej, przy założeniu, że średni okres korzystania z emerytury wynosi raczej 20 niż 33 lata, można stwierdzić, że składka emerytalna mogłaby być niższa przynajmniej o ¼, co ograniczyłoby koszty pracy. Jednocześnie należy przyjąć, że wyspecjalizowana instytucja finansowa byłaby w stanie osiągnąć wyższą realną rentowność niż 3% rocznie, co dodatkowo poprawiałoby parametry tej symulacji. Przede wszystkim, należy więc wprowadzić swobodę wyboru formy oszczędzania na emeryturę. Każdy powinien sam określić instytucję, do której odprowadza składkę w wysokości nie niższej od wielkości minimalnej. Towarzystwa Emerytalne musiałyby stworzyć system wzajemnych ubezpieczeń, który gwarantowałby wypłatę świadczeń, na wypadek bankructwa, któregoś z nich.

Głównym problemem jest brak opcji zerowej. Przez około 40 lat musi więc obowiązywać jakiś system przejściowy. Jednym słowem, ci którzy teraz zaczynają pracę powinni oszczędzać już na własną rękę, a świadczenia emerytalne dzisiejszych emerytów i tych, którzy pracują muszą być finansowane lub dofinansowywane, w odpowiedniej proporcji, z budżetu państwa, czyli z podatków. Na to nie ma rady. Skąd brać pieniądze? Tutaj przede wszystkim kłania się reforma finansów publicznych, ale również likwidacja ZUS lub przynajmniej znaczne okrojenie tej instytucji i sprzedaż jej olbrzymiego majątku. Jak wynika z początkowego przykładu, przynajmniej ¼ obecnej składki ZUS również mogłaby być wykorzystana na ten cel. Co jeszcze? Planując reformę emerytalną z 1999 roku, zakładano przeznaczenie przychodów z prywatyzacji na specjalny fundusz, który wobec niekorzystnych zmian demograficznych miał gwarantować wypłaty emerytur dzisiejszym czterdziestolatkom i ich dzieciom. Niestety, przez pierwszych kilka lat w ogóle nie odprowadzano do niego środków, a obecna składka jest o 2/3 mniejsza od zakładanej. Co więcej od dwóch lat, środki z Funduszu Rezerwy Demograficznej pokrywają braki ZUS-u. Teraz cała nadzieja w łupkach. Tyle, że bez zmian systemowych, które zmniejszą poziom wydatków państwa, żadna manna z nieba nie wystarczy.

System kanadyjski

System kanadyjski to jeszcze jedna interesująca koncepcja. Problem w tym, że ostatnio wspomniało o nim Prawo i Sprawiedliwość, a jak powszechnie wiadomo, cały mainstream uważa, że cokolwiek powie PiS, musi być idiotyzmem do kwadratu. Obawiam się więc, że idea została spalona. W skrócie, pomysł sprowadza się do ograniczenia składek ZUS i przejścia na system minimalnej gwarantowanej emerytury państwowej. Wszyscy zatrudnieni płaciliby jednakową, niewielką składkę, a w zamian na starość każdy otrzymałby emeryturę wystarczającą do przeżycia bez pomocy opieki społecznej. Każdy kto chciałby mieć wyższą emeryturę, sam musiałby odkładać pieniądze w banku lub funduszu emerytalnym.


I kto to mówił, że klipy reklamowe OFE nie były rzetelne i uczciwe?:)


wtorek, 21 lutego 2012

Wiosna 2015 v. 2.0



Jest wiosna 2015 roku. Trwa najbardziej gorący sezon polityczny od wielu lat. Kampania prezydencka powoli zbliża się do finału, ale wszyscy doskonale wiedzą, że to tylko preludium. Nie będzie nawet chwili wytchnienia przed ostrym wejściem w kampanię parlamentarną poprzedzającą jesienne wybory do Sejmu i Senatu.

Wszyscy zdążyli już dawno ochłonąć po politycznym trzęsieniu ziemi, kiedy to blisko dwa lata temu Jarosław Kaczyński postanowił wycofać się z polityki. Sympatycy prezesa, skupieni wokół Radia Maryja, ufundowali mu skromne domostwo w Sulejówku pod Warszawą, gdzie w licznych tekstach o charakterze pamiętnikarskim, z myślą o potomnych, poświęcił się rozważaniom na temat swoich przeszłych przewag politycznych. Kierownictwo partii przekazał Mariuszowi Kamińskiemu. Nowy szef Prawa i Sprawiedliwości ogłosił amnestię dla wszystkich wychodźców z partii oraz zaapelował o jedność i pojednanie. W odpowiedzi, Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski obwieścili, że ustały przyczyny dla których zdecydowali się powołać własną formację. W ten sposób, na łono PiS-u powrócili synowie i córki marnotrawne z Solidarnej Polski, a wraz z nimi Marek Jurek, który już wcześniej połączył się z ziobrystami. Z oferty skorzystała też Elżbieta Jakubiak. Kiedy wzruszona, ze łzami w oczach, odbierała legitymację partyjną, łamiącym się głosem wyznała dziennikarce TVN24, że jej serce zawsze biło dla PiS-u.

Koalicja PO-PSL nadal rządzi (choć właściwiej byłoby powiedzieć, administruje), ale Donald Tusk nie jest już premierem. Od kilku miesięcy zajmuje stanowisko Komisarza do spraw sportu, w Komisji Europejskiej. Specjalnie dla niego wyodrębniono tę funkcję z obszaru kompetencji dotychczasowego Komisarza do spraw edukacji młodzieży, kultury, sportu i wielojęzyczności. Na czele rządu stoi Grzegorz Schetyna, który silną ręką chwycił stery partii, dożynając watahy tuskowców. Po utracie lewego skrzydła PO na rzecz SLD w wyniku rokoszu Arłukowicza, Ewa Kopacz została karnie zesłana na front wschodni, czyli do będącego pod stałym ostrzałem artyleryjskim Ministerstwa Zdrowia, gdzie ponownie objęła tekę ministra. Jej miejsce w Prezydium Sejmu zajął Andrzej Halicki, prawa ręka Schetyny. Nowa strategia Platformy Obywatelskiej zakłada powrót do starych założeń, opartych na liberalnym podejściu do gospodarki.

Ale w tym miejscu sceny politycznej nieoczekiwanie wyrosła poważna konkurencja. Paweł Kowal, Paweł Poncyliusz i Marek Migalski wybudowali struktury terenowe swojego ugrupowania. Zdołali pozyskać kilku działaczy PO o poglądach konserwatywno-liberalnych i paru umiarkowanych posłów PiS-u. Otworzyli się również na środowiska polityczne związane wcześniej z Nową Prawicą. We współpracy z ekonomistami z Centrum imienia Adama Smitha, przygotowano kompleksowy projekt zmian gospodarczych. Procentuje też aktywność Pawła Kowala w obszarze spraw międzynarodowych. PJN  stał się głównym oponentem rządu w debacie na temat  koncepcji dalszej integracji z UE, a także merytorycznym recenzentem polityki wschodniej. Sondaże wskazują, że konserwatywno-liberalny projekt Kowala może liczyć na coraz wyższe poparcie.

Janusz Palikot, wciąż skupia na sobie uwagę mediów. Czołówki serwisów informacyjnych zdominowała właśnie relacja z wprowadzenia konia do sali obrad Sejmu. Na zorganizowanej w kuluarach konferencji prasowej, Palikot przypomniał casus konia Kaliguli, Incitatusa, którego cesarz mianował senatorem i oświadczył, że skoro Marek Suski może być posłem, tym bardziej może nim być wyścigowa klacz szlachetnej krwi. Poinformował zgromadzonych dziennikarzy, że klacz obecna na konferencji będzie otwierała listę wyborczą do Sejmu jego partii, w okręgu radomskim, tym samym z którego startuje poseł Marek Suski. W dodatku klacz, jako samica, przyczyni się do lepszego  wypełnienia zobowiązań wynikających z parytetów płci. Po każdym kolejnym happeningu Palikota, Leszek Miller z olbrzymią satysfakcją obserwuje jak notowania SLD zmniejszają dystans do wyników lewicowego konkurenta.

Batalia o fotel prezydencki zapowiadała się wyjątkowo nudno. Kontrkandydatom Bronisława Komorowskiego nie dawano większych szans. Zbigniew Ziobro, Ryszard Kalisz i Magdalena Środa, rekomendowana przez Ruch Palikota, nie byli w stanie osiągnąć w sondażach nawet 10% poparcia. Zwrot akcji nastąpił w ostatniej chwili. Do prezydenckiego wyścigu dołączył Jarosław Kaczyński, który uległ w końcu namowom swoich zwolenników i to on, a nie Zbigniew Ziobro otrzymał poparcie PiS-u. Przez dwa lata nieobecności w polityce, niechęć do Kaczyńskiego w znacznym stopniu zdążyła się wypalić. Odświeżony wizerunek kandydata, może stać się jego wielkim atutem w starciu z Komorowskim.

Publikowane sondaże wskazują na pasjonujące rozstrzygnięcie wyborcze. Tak wyrównana stawka oznaczałaby bardzo szerokie spektrum możliwych aliansów parlamentarnych albo całkowity pat. Inicjatywa polityczna znalazłaby się w rękach PiS-u.

PiS – 25%
PO – 20%
RP – 20%
SLD – 17%
PJN – 12%
PSL – 6%

Z wariantem numer 1, mojej futurystycznej wizji politycznej, można zapoznać się w poprzednim odcinku:)

niedziela, 19 lutego 2012

Czyszczenie przedpola



Upojny smak zwycięstwa często bywa zwiastunem porażki. Wódz, który w geście triumfu stawia stopę na torsie pokonanego wroga i ma dość siły by skazać na wygnanie głównego konkurenta do władzy, traci czujność. To właśnie z powodu pychy, starożytni władcy ogłaszali swoją boskość i stawali się podmiotem kultu poddanych. W sprawie ACTA, Donalda Tuska poniosła arogancja i buta. Na własne życzenie zapędził się do narożnika. Wpadka tym bardziej bolesna, że z punktu widzenia rządu, gra nie toczyła się o wysoką stawkę. Początkowo, głównie chodziło o prestiż, związany z faktem, że z przyjęcia ACTA przez Radę Europy, uczyniono jeden z sukcesów polskiej prezydencji. Wobec skali protestów, prestiż przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, ale upór premiera zrobił z tego sprawę honorową. Dlatego kluczył, miotał się, parował ciosy, ale i tak musiał w końcu ustąpić.

Donald Tusk potrafi być zręcznym graczem. Wbrew nadziejom wielu oponentów, nie doszło do istotnego rozprężenia w szeregach władzy. Premier zarządził odwrót z pola walki, w zwartym szyku, z bronią i ze sztandarami. To co zaprezentował na piątkowej konferencji prasowej, to naprawdę kawał udanego piaru. Chmurny Tusk, zamienił się znów w sympatycznego gościa. Skrócił dystans, posypał głowę popiołem, wyznał grzechy i obiecał poprawę. Takiego faceta nie sposób nie lubić. W końcu, kto z nas jest bez wad? Jednocześnie, meritum dotyczące ochrony własności intelektualnej w internecie, umiejętnie przeniósł poza sferę sporu. Co więcej, z gorliwością neofity, odział się w szaty czołowego lobbysty, na rzecz zatrzymania ACTA na gruncie europejskim. Kto wie, czy ta zuchwała zagrywka nie okaże się skuteczna wizerunkowo. W końcu, mimo całej niechęci do polityków, przeciwnicy ACTA potrzebują zinstytucjonalizowanego orędownika swojej sprawy. A urzędujący premier, w roli sojusznika może być nie do pogardzenia. Wydaje się, że Donald Tusk zaczął powoli odzyskiwać grunt pod nogami.

Ale cała ta sprawa, to przede wszystkim czyszczenie przedpola. Szykuje się walna bitwa o zmiany w ustawie emerytalnej, zwane szumnie i na wyrost reformą emerytalną. Tusk chce uczynić ten temat sztandarowym projektem swoich rządów. Trwałym śladem pozostawionym po sobie w polityce. Chce podjąć walkę o wizerunek państwowca i w tej sprawie jest gotów postawić na szali bardzo wiele. Tym bardziej, że zdaje sobie sprawę, że wydłużenie wieku emerytalnego jest konieczne i niezależnie od postawy opozycji, to na jego rząd spadnie odpowiedzialność za zaniechanie jakichkolwiek reform, w obliczu europejskiego kryzysu. Liderzy partii opozycyjnych prześcigają się w hipokryzji i populizmie (postulat referendum jest cynicznym wybiegiem politycznym), chwiejne PSL jak zwykle hamletyzuje, więc ewentualne wsparcie ze strony Janusza Palikota będzie legitymizować go jako jedynego, odpowiedzialnego partnera do rządzenia. To może być punkt zwrotny tej kadencji.

W tej sprawie jestem po stronie premiera, choć same zmiany w ustawie emerytalnej to o wiele za mało. Polsce potrzebny jest nowy plan Balcerowicza, dokonanie całego szeregu zmian systemowych, które stymulowałyby rozwój gospodarczy, bo tylko w ten sposób wydłużenie wieku emerytalnego przyniesie spodziewane efekty. Tymczasem, nie ma na to żadnych szans. Socjaliści z SLD, PSL-u i obu PiS-ów, w imię nieszczęsnych haseł o solidarności społecznej, nie dopuszczą do żadnych zmian. Zresztą, Tuskowi też wcale na tym nie zależy. Jego zwycięstwo może się więc okazać pyrrusowe. Ale spróbować trzeba.


Nie zamieszczałem jeszcze tej naprawdę udanej parodii ścieżki dialogowej, do słynnego fragmentu filmu „Upadek”. Teraz, przy okazji symbolicznego zamknięcia sporu o ACTA, można potraktować ten filmik nieco retrospektywnie. Tym razem, wódz III Rzeszy w roli Donalda Tuska, w momencie wybuchu konfliktu z internautami. Może ktoś jeszcze tego nie widział:)


piątek, 17 lutego 2012

Wielka epoka małych liderów



„Tak jak mitem jest legenda, że „Solidarność” obaliła komunizm, tak samo mitem jest opowieść, że kolejne rządy zbudowały nad Wisłą demokrację i kapitalizm”.
Robert Krasowski - "Po południu"

Bez zrozumienia historii, trudno rozumieć teraźniejszość. W przypadku historii najnowszej wpadamy jednak w pułapkę. Granica między współczesnością a historią jest płynna. Wydarzenia, w których uczestniczyliśmy zwykle trudno nam traktować jako materiał historyczny. Sądzimy, że to co przeżyliśmy i pamiętamy to najbardziej obiektywna prawda o najnowszej historii. Nic bardziej błędnego. Warunkiem rzetelnej analizy jest chłodna ocena, odrzucenie własnych emocji, cząstkowych informacji, zapamiętanej publicystyki i spojrzenie na minione wydarzenia z pozycji historyka, który analizuje materiał badawczy.

Taką metodę przyjął Robert Krasowski w swojej pasjonującej książce o pierwszych latach III RP pt. „Po południu” (podtytuł „Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”), która właśnie trafiła na księgarskie półki. To pierwszy, z planowanych trzech tomów, obejmujący okres od upadku komunizmu do zwycięstwa Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich w 1995 roku. Autor proponuje, żeby naszą dzisiejszą, ukształtowaną już i dojrzałą, wrażliwość polityczną i współczesne kryteria oceny polityków, zastosować do oceny działań uczestników sceny politycznej sprzed 20 lat. Ten prosty zabieg sprawia, że nasze historyczne opinie w sposób diametralny ulegają przewartościowaniu. To książka szczególna. Krasowski nie oferuje ani prawicowej, ani lewicowej wersji historii. Obala mity, odsłania kulisy intryg i nieporozumień, dokonuje chłodnej analizy motywacji i działań podejmowanych przez ludzi, którzy na początku transformacji ustrojowej dzierżyli władzę. Jest jednakowo surowy dla polityków wszystkich opcji. Nie ucieka od ostrych sądów i wyrazistych charakterystyk bohaterów tamtych wydarzeń.

Chyba najbardziej interesująca jest ocena roli Lecha Wałęsy. Wałęsa jest postacią, z którą zawsze wiązał się olbrzymi dysonans poznawczy. Z jednej strony poczucie, że jest w nim jakaś wielkość, z drugiej, jego codzienne zachowania tej wielkości przeczyły. To przekłada się na skrajne opinie na jego temat. Ludowy prostaczek i samorodny talent polityczny. Żywy pomnik, symbol obalenia komunizmu i agent Bolek. Co ciekawe, na swój sposób każda z tych ocen jest słuszna. Mieszają się w jakiś dziwny melanż, wymykając łatwym osądom. Krasowski z tego chaosu ułożył wizerunek sprawnego gracza politycznego, jedynego który miał wizję i próbował ją realizować, wbrew wszystkim. Na pierwszy rzut oka, ta ocena może wydawać się bardzo kontrowersyjna, ale podążając za tokiem rozumowania Krasowskiego nie sposób jej zaprzeczyć. Nie oznacza to, że ze wszystkim się zgadzam. Pewnie, gdyby nieco poprzestawiać akcenty, ten obraz stałby się mniej klarowny. Warto jednak spróbować, zbudować sobie od nowa wizerunek postaci Wałęsy. Zwłaszcza, że wśród utalentowanych polityków tamtych czasów, Krasowski nie wymienia legendarnych przywódców Solidarności:  Mazowieckiego, Geremka, Kuronia. Byli lirycznymi romantykami, naiwnymi Don Kichotami, nie nadającymi się do rządzenia. Trudno się z tą oceną nie zgodzić.

Generalna konkluzja tej książki jest gorzka i bezwzględnie krytyczna wobec polskich elit politycznych. To co udało się osiągnąć w procesie transformacji gospodarczej (i tak strasznie mało versus możliwości i potrzeby), osiągnięto mimo destrukcyjnej działalności polskich polityków, a nie dzięki nim. Wyłącznie dlatego, że główny nurt wydarzeń wyznaczał nóż na gardle rządzących, trzymany przez przedstawicieli MFW i Banku Światowego. „Po południu”, to również druzgocąca krytyka demokracji parlamentarnej. Największą zmarnowaną szansę, autor postrzega przede wszystkim w tym, że nie chciano wykorzystać ambicji Lecha Wałęsy, który walczył o wzmocnienie roli prezydenta kosztem partii politycznych i Sejmu. To była jedyna możliwość wymuszenia reform. Niezależnie od sympatii dla Wałęsy, był on jedynym podmiotem władzy, który chciał wziąć na siebie odpowiedzialność za transformację, podczas gdy kolejni premierzy robili wszystko żeby odsunąć od siebie i od swojego ugrupowania tę odpowiedzialność. Politycy partyjni, poświęcili rozwój gospodarczy w imię schlebiania masom. Smutne, że w odniesieniu do dzisiejszej polityki ta ocena jest tak samo prawdziwa. Bez zmiany ustroju politycznego niczego nie uda się zrobić. Tę książkę naprawdę warto przeczytać.

wtorek, 14 lutego 2012

Wiosna 2015 v. 1.1



Jest wiosna 2015 roku. Trwa najbardziej gorący sezon polityczny od wielu lat. Kampania prezydencka powoli zbliża się do finału, ale wszyscy doskonale wiedzą, że to tylko preludium. Nie będzie nawet chwili wytchnienia przed ostrym wejściem w kampanię parlamentarną poprzedzającą jesienne wybory do Sejmu i Senatu.

Donald Tusk wciąż jest premierem, ale Platforma Obywatelska krwawi, wyczerpana do cna sprawowaniem władzy. Rząd, po wielu silnych ciosach ledwie słania się w ringu. Nikt już nawet nie próbuje udawać, że cokolwiek robi. Zresztą, rząd nie ma już żadnej siły sprawczej. Kilkanaście miesięcy temu, po kolejnej karczemnej awanturze, PSL ostatecznie opuściło koalicję i gabinet Donalda Tuska stracił większość w Sejmie. W dobiegającej końca kadencji, poza podwyższeniem podatków, nie udało się przeprowadzić żadnej z zapowiadanych zmian. Upadła reforma emerytalna i reforma KRUS. Kryzys w Europie trwa i nic nie wskazuje na to by zmierzał ku końcowi, mimo że już dawno wypchnięto Grecję i Portugalię ze strefy euro, a Włochy i Hiszpania pozostały tam warunkowo, godząc się na dyktat ekonomiczny, scementowanej przez lata, spółki Merkozy. Polska gospodarka, nękana wysokimi podatkami, radzi sobie coraz gorzej. Wskaźniki koniunktury gospodarczej spadają, a minister Rostowski dokonuje kolejnych cudów w księgach rachunkowych by dowieść, że zadłużenie nie przekroczyło granicy konstytucyjnego pułapu bezpieczeństwa. Wobec symbolicznej puli środków finansowych, przyznanych Polsce w ramach funduszy strukturalnych z UE, inwestycje zamarły. Dotkliwym ciosem dla premiera była też utrata wsparcia mainstreamowych mediów, które z równą żarliwością wspierają teraz lewicę. Donald Tusk, żyje już tylko nadzieją, że Angela Merkel wywiąże się z obietnicy, znajdując dla niego miejsce w ramach struktur unijnej biurokracji. W samej partii wrze. Tusk stracił jakikolwiek wpływ na swoje ugrupowanie. Grzegorz Schetyna, słynna rezerwa strategiczna PO, jest w swoim żywiole. Otwarcie przygotowuje się do formalnego przejęcia sterów partii, odcinając się od premiera i rządu. Aktywnie wspierają go Jarosław Gowin i Paweł Piskorski, który po latach wrócił na łono Platformy. Media znowu mówią o trzech tenorach i nowym otwarciu. Ale partia jest już od dawna rozbita. Cześć posłów jawnie flirtuje z lewicą, część młodych działaczy, pod hasłami powrotu do pierwocin PO, myśli o secesji.

Krwawa łaźnia trwa też po prawej stronie sceny politycznej. Solidarna Polska, balansując wciąż na granicy 3-4% głosów w sondażach, decyduje się na bezwzględny atak na swoją dawna formację. Nie ma innego sposobu na pozyskanie elektoratu. Jacek Kurski nie przebiera w środkach. Wyciąga stare intrygi Jarosława Kaczyńskiego, jeszcze z okresu wojny na górze i rządu Jana Olszewskiego, oskarżając go o ciche sprzyjanie komunistom. Szermuje zarzutem zdrady stanu wobec Kaczyńskiego, zarzucając mu suflowanie bratu zgody na przyjęcie Traktatu Lizbońskiego, który porównał do aktu  rozbiorowego. Wytoczono też najpotężniejsze działa, odgrzewając dawne insynuacje na temat homoseksualizmu lidera PiS. Jarosław Kaczyński po raz kolejny zwiera szeregi, ale bratobójcza wojna trwa, a obie strony nie zamierzają brać jeńców.

Paweł Kowal i Marek Migalski, od końca 2014 roku są już poza polityką. Projekt PJN rozpadł się ostatecznie po podwójnej klęsce, w wyborach do europarlamentu i w wyborach samorządowych. W mediach pojawiły się przecieki, że za pośrednictwem Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Jana Filipa Libickiego, obaj panowie, prowadzą rozmowy sondażowe z Grzegorzem Schetyną.

Na tym tle, lewica jawi się jako oaza kompetencji i spokoju. Janusz Palikot i Leszek Miller publicznie manifestują przyjazne relacje. Palikot, porzucił maskę błazna i przywdział kostium męża stanu. Z poparciem swojej partii i SLD, stanął do walki o prezydenturę. Leszek Miller wyrósł na najbardziej rzeczowego krytyka rządu i po ponad 10 latach, spokojnie przygotowuje się do triumfalnego powrotu na urząd premiera. To efekt ustaleń paktu stabilizacyjnego zawartego przez SLD i partię Janusza Palikota, w odpowiedzi na apel Gazety Wyborczej, która porzuciwszy Donalda Tuska, natychmiast wpadła w objęcia Palikota. To właśnie Adam Michnik, rzadko pojawiający się na łamach Gazety, jako pierwszy wsparł prezydenckie aspiracje Janusza Palikota, w swoim słynnym artykule „Nasz prezydent, wasz premier”, który odbił się bardzo szerokim echem, nie tylko w Polsce.

Wszystko wskazuje na to, że w drugiej turze wyborów prezydenckich, walczący o reelekcję  Bronisław Komorowski zmierzy się z Januszem Palikotem. Wynik na poziomie 10%, mogą uzyskać, kandydat Solidarnej Polski, Zbigniew Ziobro oraz Antoni Macierewicz popierany przez Prawo i Sprawiedliwość. W swojej kampanii prezydenckiej, kandydat PiS skupił się na postulatach związanych z podjęciem nowych wątków katastrofy smoleńskiej.

Najnowszy sondaż TNS OBOP wskazuje, że po wyborach władza w Polsce najprawdopodobniej znajdzie się w rękach lewicy.

RP – 34%
PiS – 21%
PO – 17%
SLD – 14%
PSL – 8%
SP – 4%
Inni – 2%

CDN… w następnym odcinku wariant nr 2;)

COMING SOON!

sobota, 11 lutego 2012

Jałta


Jałta 1945 - billboard z kampanii reklamowej marki Diesel.

„O ile mi wiadomo, jest to pierwszy wypadek w historii, że naród w wyniku prowadzenia wojny zmienia zarówno swój ustrój, jak granice decyzją trzech innych narodów, które wszystkie są w przymierzu z nim, albo dokładniej dwa są w pełnym przymierzu w ścisłym tego słowa znaczeniu, a trzecie w przymierzu takim lub innym, a w dodatku naród ten jest nieobecny, gdy zapadają decyzje o jego losie.”

To fragment przemówienia jednego z deputowanych, w czasie debaty w brytyjskiej Izbie Gmin, na temat postanowień konferencji krymskiej, która zakończyła się 11 lutego 1945 roku, dokładnie 67 lat temu. Wszyscy wiedzą co stało się w Jałcie i jak złowieszczo zapisało się to miejsce w naszej historii. Ale tak naprawdę, w sprawie Polski, jedynie oficjalnie potwierdzono tam, zakulisowe ustalenia podjęte na poprzedniej konferencji Wielkiej Trójki, w listopadzie 1943 roku, w Teheranie. Pod względem prawnym i moralnym było to złamanie przez Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone wszystkich umów zawartych z Polską przed wojną i w czasie wojny oraz wszelkich deklaracji składanych w sprawie jej przyszłych losów. Sprzeniewierzono się także postanowieniom Karty Atlantyckiej, podpisanej z inicjatywy Roosevelta przez członków koalicji antyhitlerowskiej (w tym ZSRR) w 1941, która miała określać cele polityczne aliantów w czasie wojny i po jej zakończeniu. Rozstrzygnięcia konferencji krymskiej złamały co najmniej 3 (z ośmiu) postanowienia tego dokumentu:

Po pierwsze, sygnatariusze nie dążą do żadnego rozrostu ani pod względem terytorialnym, ani pod żadnym innym względem;
Po wtóre, nie pragną oni zrealizowania żadnych zmian terytorialnych, które by nie zgadzały się ze swobodnie wyrażonymi życzeniami ludów zainteresowanych;
Po trzecie, szanują oni prawo wszystkich ludzi do wybrania sobie formy rządu, pod jakim chcą żyć, i pragną oni, żeby przywrócono prawa suwerenne i autonomię tym, którym je odebrano siłą;

Co ciekawe, myśląc o konferencji jałtańskiej, naszą niechęć kierujemy przede wszystkim w stronę Stalina i Churchilla, a nie Roosevelta. Niesłusznie. Stalin był jawnym wrogiem, a Churchill, który za wszelką cenę próbował ocalić resztki Imperium Brytyjskiego, tak naprawdę nie liczył się w tej rozgrywce. Najbardziej złowrogą, fałszywą i perfidną rolę podczas obu spotkań Wielkiej Trójki odegrał arcyhipokryta, Franklin Delano Roosevelt, który jeszcze rok wcześniej nazywał Polskę „sumieniem narodów”. Roosevelt przybył do Jałty, by zawrzeć porozumienie w sprawie swojego ukochanego dziecka, czyli Organizacji Narodów Zjednoczonych, i uzyskać zobowiązania Stalina w sprawie zaangażowania ZSRR w wojnę na Pacyfiku. Europa, z wyjątkiem Niemiec, nie interesowała go prawie wcale. A już na pewno nie wyobrażał sobie, by kwestia jakiejś tam Polski zagroziła jego powojennym planom. Bez cienia skrupułów wepchnął ją w łapy Stalina. Niezapomniany, Stanisław Cat Mackiewicz pisał, że w historii Polski, miejsce F.D. Roosevelta jest obok Fryderyka II i Katarzyny II. To niebywałe, że ten człowiek jest dzisiaj patronem ulic w wielu polskich miastach.

A tak rozumiał Jałtę Jacek Kaczmarski.


środa, 8 lutego 2012

Pogłoski o śmierci PO są mocno przesadzone


Obraz Jacka Yerki "Prywatna fala"

Wciąż czytam triumfalne wieszczenia końca dominacji Platformy Obywatelskiej. Wyspecjalizował się w nich między innymi Marek Migalski. W kolejnych wpisach na swoim blogu („PO – to już koniec!”, „Co po PO?”, „PO – kronika zapowiedzianej śmierci”) snuje wizje wewnętrznego rozkładu Platformy i upatruje w tym wielkiej szansy dla swojej partii. Jest bardzo pewny swego:

„Z każdym dniem coraz bardziej to widać, słychać i czuć (że Platforma się kończy). Kto tego nie rozumie, nie powinien zajmować się polityką. CI którzy twierdzą, że nic się nie dzieje, że Tusk nie przez takie zawirowania przechodził, że nie takie kryzysy przezwyciężał, ośmieszają się i będą w przyszłości wykpiwani jak ci, którzy na jesieni 1991 roku twierdzili, że Związek Radziecki pokona wolny świat.”

Lubię teksty Marka Migalskiego, uważam, że jest znacznie sprawniejszym publicystą niż politykiem, zgadzam się z większością spostrzeżeń zawartych w przywoływanych wpisach, a jednak wyciągam z nich inne wnioski.

Tak, to prawda. Donald Tusk jest dziś poturbowany jak nigdy wcześniej. Stracił wiele z wizerunku politycznego króla Midasa, który każdy problem jest w stanie zamienić w dobry PR. Gdyby wybory odbywały się wiosną, miałby twardy orzech do zgryzienia, choć wcale nie stałby na straconej pozycji. Ale do wyborów mamy jeszcze prawie 4 lata rejsu rozklekotaną łajbą, płynącą przez wzburzony, nawiedzany sztormami ocean. W tym kontekście, to co dzieje się dzisiaj nie ma tak wielkiego znaczenia. Donald Tusk odniesie jeszcze nie jedną ranę, rząd nie jeden raz się skompromituje, ale to wcale nie oznacza przewrotu na scenie politycznej. Mandatem do sprawowania władzy przez PO, nie są sukcesy Donald Tuska w roli premiera tylko strach przed PiS-em. Paraliżującym strachem spętane są media tworzące przekaz, w którym zwycięstwo PiS byłoby narodowym kataklizmem. Ten strach, każe wybaczyć każdy błąd w imię wyższej racji. To psychoza, ale trzeba przyznać uczciwie, że PiS zapracował sobie na rolę czarnego luda. Jarosław Kaczyński jest, bez wątpienia, największym sojusznikiem Donalda Tuska. Warunkiem dokonania zmian jest rozpad dwubiegunowej sceny politycznej. Dopóki będzie istniał PiS w obecnym kształcie, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, Donald Tusk może czuć się bezpiecznie. Litania kolejnych wpadek spowoduje jedynie zmianę motywów poparcia dla jego rządów. W coraz mniejszym stopniu miłość, w coraz większym wyrachowanie. Z punktu widzenia sprawowania władzy nie ma to jednak większego znaczenia. Strach jest najlepszym spoiwem. Dopiero na gruzach PO i PiS będzie możliwe nowe otwarcie.

Tu dochodzimy do kolejnej kwestii, która rodzi optymizm pana Migalskiego, choć moim zdaniem, póki co, nie ma ku temu nawet najmniejszych podstaw. Kto miałby być beneficjentem klęski PO? Platforma jest dzisiaj bezideową korporacją, w której znaleźć można wszystkie środowiska polityczne. Część z nich, mają szansę przejąć Janusz Palikot i SLD, ale co z centrum i tak zwanym prawym skrzydłem Platformy, które teoretycznie mógłby zagospodarować PJN? Nie widzę dziś żadnej aktywności tej partii. Każdy z jej rozpoznawalnych członków gra na siebie. Paweł Kowal, wyspecjalizował się w polityce wschodniej i powoli buduje pozycję eksperta również w sprawach europejskich, wyraźnie dystansując się od polskiego grajdołka politycznego. Publicystyka Marka Migalskiego utrwala jego odrębność. Paweł Poncyliusz w ogóle zniknął ze sceny, poza Sejmem dopadła go proza życia. Michał Kamiński, w PJN jest chyba tylko przez pomyłkę. Jego kuriozalne one man show i nie przyzwoite umizgi do PO robią fatalne wrażenie. Panie Marku! Nie tworzycie żadnej alternatywy politycznej. Jeżeli sądzi Pan, że pospolite ruszenie i medialne ADHD, na pięć minut przed wyborami, pozwoli wam wejść do pierwszej ligi, to jest Pan naiwny. W Polsce brakuje, rozsądnej, konserwatywno-liberalnej opozycji, która będzie miała własny pogląd w każdej ważnej sprawie, miast w czambuł krytykować wszystkie posunięcia rządu. Ale wy nie chcecie nią być. Konserwatywno-liberalni wybory PO nie mają dokąd pójść.

Moja rada. Zamiast upajać się wizją agonii PO, zajmijcie się pracą u podstaw. Zacznijcie działać na rzecz nowego projektu politycznego jako zespół. I zmieńcie ten obciachowy szyld. PJN kojarzy się z PiS-em, Kluzik-Rostkowską i całym tym kompromitującym bałaganem, który jest grzechem pierworodnym tej formacji. Po co dźwigać to brzemię?

niedziela, 5 lutego 2012

Grab zagrabione?



Na fali protestów w sprawie ACTA, podjęto dyskusję na temat prawa własności intelektualnej, a także prawa własności w ogóle. Nie zamierzam tu wchodzić w głębsze rozważania, w jaki sposób własność intelektualna powinna być chroniona i jak egzekwowana. Chcę natomiast zwrócić uwagę na dość ciekawy paradoks, zgodnie z którym prawo własności intelektualnej podważają dziś dwa skrajnie opozycyjne wobec siebie środowiska polityczne. Dla libertarian, uznających pełną swobodę dysponowania swoją własnością, prawo własności jest jednym z niepodważalnych praw naturalnych. Kwestionują jednak ten status, w przypadku własności intelektualnej. Zgodnie z wyznawaną doktryną uważają, że uznanie prawa własności intelektualnej twórcy, prowadzi do ograniczenia swobody dysponowania własnością przez legalnego nabywcę dzieła czy utworu.

Z drugiej strony, z zupełnie innych pozycji ideowych, zamach na prawo własności intelektualnej szykują środowiska lewicowe. Kłopot w tym, że w przewrotny sposób odwołując się do wolności i godności człowieka, podnoszą argumenty czysto marksistowskie. Poglądy Janusza Palikota wciąż ewoluują i powoli zaczynają przypominać założenia manifestu komunistycznego. Już teraz, nowy mesjasz lewicy, spór o ACTA przedstawia jak konflikt interesów wyzyskiwanej klasy pracującej (internautów) i burżuazji (twórców), definiując wolność jako brak ograniczeń finansowych w dostępie do internetu. To chytry zabieg. Kiedy brak poszanowania cudzych praw nazwiemy walką o wolność i godność człowieka, to w imię wyższych racji można złamać wszystkie obowiązujące zasady etyczne. Janusz Palikot pisze na swoim blogu:

„Większość młodych ludzi pracuje teraz w Polsce na umowach śmieciowych, bez widoków na emerytury, i na sukces. Dla wielu z nich jest to jedyna „konsumpcja”! Tylko na to ich „stać”, aby za darmo obejrzeć coś w sieci. Teraz – po podpisaniu ACTA – mają za to płacić. I oto jest ten spór! W tych protestach wyraża się żal za to jak dziś wygląda życie młodego człowieka. W świecie rozbudowanych oczekiwań konsumpcyjnych i niskich zdolności płatniczych. Dlatego stało się to sprawą godności tego pokolenia. Tu wolność jest z godnością powiązana jak zawsze – w sposób zasadniczy! (…) Jest w tym wszystkim elementarna dla życia publicznego kwestia proporcji pomiędzy czyjąś własnością, a prawem dostępu. Tak jest, było i będzie, że to zawsze jest w sprzeczności. Własność to zawsze ograniczenie dostępu i już!”

Brzmi jak idea komunizacji internetu. W myśl tych zasad, dostęp do zasobów sieci należy się wszystkim, za darmo, bez oglądania się na cudzą własność. Ale Palikot nie jest tu osamotniony. Podobne poglądy zawsze mogły liczyć na życzliwe wsparcie usłużnych intelektualistów. I oto, w roli ideologa nowej sprawiedliwości społecznej pojawia się Jacek Żakowski, gwiazdor lewicowego dziennikarstwa, relatywizując istotę prawa własności:

„Wbrew temu, co od 20 lat powtarzamy o świętym prawie własności, to jest ono jednym z najmniej świętych praw w historii. Koncepcja własności , co może być własnością, jest historycznie zmienna, jak mało która. Niecałe 200 lat temu chłop, czy niewolnik był przedmiotem prawa własności. A prawo do własności ziemi? Po pierwszej wojnie światowej zakwestionowane w całej Europie. To wszystko jakby ewoluowało. Mamy do czynienia z historyczną zmianą, jaka dokonała się w Stanach Zjednoczonych w odniesieniu do prawa do własności niewolnika. Dobra kultury, dostęp do kultury podlega podobnej emancypacji. Stosunek do prawa własności zawsze był bardzo polityczny, nawet gdy nie postępowała rewolucja. Kończy się codzienność. Chmura jest odpowiednikiem gawiedzi rewolucyjnej.”

A więc w imię, tak zwanej sprawiedliwości społecznej, należy dokonać emancypacji (jakie zgrabne słowo) prawa własności intelektualnej, a być może zastanowić się nad nową definicją tego, co w ogóle może podlegać własności. Lewica zawsze potrafiła znaleźć ładną ideologiczną oprawę dla starej dewizy Lenina „grab zagrabione”. Panie Palikot! Panie Żakowski! Nie idźcie tą drogą!

Ale nie jest też tak, że sam sposób ochrony własności intelektualnej nie podlega dyskusji. Warto się zastanowić nad istniejącymi regulacjami w tym względzie. Dzisiejszy system prawny, w sposób przesadny chroni twórców. W przypadku praw autorskich, ochrona wynosi aż 70 lat, od momentu śmierci autora. Co ciekawe, również w tej sprawie, znaczne skrócenie okresu ochrony postulują bardzo odległe środowiska politycznie (znowu ten sam paradoks). Część środowisk prawicowych, między innymi Janusz Korwin Mikke, ale także europejscy Zieloni, na czele których stoi znany z lewackich sympatii Daniel Cohn-Bendit, jeden z przywódców rewolty 1968 roku.

czwartek, 2 lutego 2012

Pytania, których nikt nie stawia



Obawiam się, że zbyt wiele miejsca poświęcam kiepskiej kondycji polskiego dziennikarstwa, ale są sprawy, którym nie mogę się nadziwić. Minęły dwa dni od zakończenia brukselskiego szczytu, który zdaniem przedstawicieli partii rządzącej, zakończył się satysfakcjonującym kompromisem, a w narracji prorządowych mediów zdążył już nawet przekształcić się w umiarkowany sukces, a ja wciąż nie mogę doczekać się odpowiedzi na pytania, które mnie nurtują. Mediom i komentatorom, tak bardzo spodobała się metafora obiadowa premiera, że nie ma końca wymyślaniu nowych jej interpretacji i licytowaniu, kto siedzi przy stole, kto pod stołem, kto jest w menu i w charakterze jakiego dania występuje. Można odnieść wrażenie, że te około stołowe rozważania wyczerpują zainteresowanie ustaleniami szczytu. Ja jednak zamierzam upierdliwie drążyć kilka kwestii.

Jakie będą konsekwencje podpisania paktu fiskalnego?

Donald Tusk, przedstawiając ustalenia szczytu, na konferencji prasowej w Brukseli poinformował, że kraje spoza strefy euro nie będą zobligowane do przestrzegania zobowiązań wynikających z paktu, do czasu przyjęcie wspólnej waluty. Zapewnił również, że sprawa zasilenia finansowego MFW nie jest elementem paktu. Co w takim razie, wynika dla Polski z podpisania tego dokumentu? Pytanie tym bardziej zasadne, że politycy opozycji, powołując się na lekturę tekstu umowy, twierdzą, że premier mija się z prawdą. Utrzymują, że sankcje za nie przestrzeganie reguł fiskalnych mają nas jednak dotyczyć. Jeżeli więc są wątpliwości w tak kluczowej sprawie, premier tym bardziej powinien rzetelnie podsumować wszystkie konsekwencje przyjęcia paktu. Nie rozumiem natomiast, dlaczego takich oczekiwań nie formułują dziennikarze?

Dlaczego uznano, że aktywny udział Polski w spotkaniach strefy euro to zbyt wygórowane żądanie?

Jak oczywistą oczywistość potraktowano fakt, że jako kraj nie należący do strefy euro, nie możemy mieć prawa głosu na spotkaniach państw siedemnastki. Jednocześnie, w kółko przywołuje się zasadę „pacta sunt servanda” przypominając, że do strefy euro i tak wejść musimy, bo zobowiązaliśmy się do tego przystępując do UE i tylko termin pozostaje kwestią techniczną do ustalenia. No to jak w końcu jest? Jeżeli nasz udział w unii walutowej jest już zdeterminowany, to ustalenia, które tę strefę kształtują interesują nas tak samo jak kraje siedemnastki. Nie może być przecież tak, że mamy bezwzględnie wejść do struktury, która będzie wyglądać zupełnie inaczej niż wtedy kiedy podejmowaliśmy to zobowiązanie. To mniej więcej tak samo, jak umówienie warunków zakupu domu, który mamy nabyć w przyszłości. W momencie zawarcia umowy oglądamy pięknie zadbaną nieruchomość z czystą hipoteką, a po 10 latach właściciel próbuje nam wepchnąć zdewastowaną, zadłużoną po uszy ruinę. Dlaczego nikt tej sprzeczności nie widzi? Ale czego wymagać od dziennikarzy, którzy jak redaktor Morozowski, przyjęcie euro postrzegają jedynie w kategoriach osobistych korzyści wynikających z eliminacji niewygody związanej z wymianą pieniędzy podczas podróży na wakacje (w rozmowie z Ludwikiem Dornem we wtorkowym programie „Tak jest”). To jest kompromitujący poziom dziennikarstwa. Zarząd stacji, powinien chyba pomyśleć o szkoleniach dla swoich gwiazd.

Co z udziałem Polski w finansowaniu ratunkowym MFW?

Dowiedzieliśmy się od premiera, że wbrew wcześniejszym założeniom, pożyczka pomocowa dla MFW nie jest elementem paktu fiskalnego. Ok. Jakie w takim razie jest aktualne stanowisko rządu w kwestii udziału Polski w finansowaniu eurobankrutów? Jestem pewien, że owe 6 mld EUR z rezerw Narodowego Banku Polskiego, na niekorzystnych warunkach, i tak pożyczymy. Musimy być przecież solidarni wobec tych wszystkich państw, które solidarnością z nami wcale się nie przejmują. Zwłaszcza w kontekście negocjacji nowego budżetu wydatków UE, na lata 2014-20, i walki o owe mityczne 300 mld złotych z funduszy strukturalnych, które wydają się coraz mniej prawdopodobne. Wyraźnie już widać, że w interesie Niemiec i Francji będzie skierowanie jak największej ilości środków finansowych na ratowanie gospodarek, pogrążonych w kryzysie, państw strefy euro, kosztem krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Tylko dlaczego, nie słyszę dziś tych niewygodnych pytań?


P.S. W kontrze do propagandy sukcesu obowiązującej w większości polskich mediów, zwracam uwagę na ciekawy artykuł, który prezentuje punkt widzenia francuskiej prasy, na ustalenia poniedziałkowego szczytu w Brukseli, tożsamy z moją własną oceną zawartą w notce "Klapa". Oto fragment tego tekstu:

„Polscy dyplomaci sugerują, że wywalczony przez naszą delegację zapis w unijnej umowie międzyrządowej sprawi, że trudniej będzie nas wypraszać z antykryzysowych narad przywódców eurolandu. Będą się one bowiem za każdym razem odbywać po szczytach całej UE. Po spotkaniu w Brukseli Nicolas Sarkozy zasugerował, że to bzdura i przedstawił inną interpretację przyjętego tekstu. Nie będzie potrzeby wypraszać z narad eurolandu przywódców spoza strefy, bo po prostu nie będą oni na nie wpuszczani. „