wtorek, 31 stycznia 2012

Klapa


Do stołu jednak nie zaprosili.

„Polska, podobnie jak wiele innych państw, jest gotowa wziąć pełną współodpowiedzialność za realizację paktu fiskalnego pod jednym warunkiem, że te państwa, które biorą współodpowiedzialność, będą także współdecydowały o tym, jak wygląda realizacja tego paktu” - oświadczył szef polskiego rządu.

Ta twarda deklaracja sprzed kilku godzin, nijak się ma do ustaleń unijnego szczytu. Aż żal było patrzeć, jak premier nieudolnie próbuje przedstawić je, jako satysfakcjonujący kompromis, podczas konferencji prasowej w Brukseli. Z trwającego godzinę owijania w bawełnę wynika, że będą organizowane szczyty w różnym składzie. Na spotkania członków strefy euro, państwa spoza unii walutowej zapraszane nie będą. Na czym więc polega kompromis? Chyba tylko na  obietnicy, że mogą być czasem również takie szczyty, na które i nas łaskawie zaproszą. Zupełnie też nie rozumiem co wynika z faktu wejścia Polski do paktu fiskalnego. Skoro, jak twierdzi premier, zobowiązania paktu fiskalnego nie będą dotyczyły państw spoza strefy euro, a udział w finansowaniu pomocowym MFW nie jest elementem paktu, to podpisanie tej umowy nie ma kompletnie żadnego znaczenia. Obawiam się więc, że jest tu jednak jakiś haczyk.

Gdyby jednak było tak jak mówi Donald Tusk, mnie ten wariant odpowiada. W praktyce niczym się nie różni od nie przyjęcia paktu fiskalnego, co postulowałem. Premier natomiast wpadł we własne sidła. Z absurdalnej walki o miejsce przy stole uczynił niemalże rację stanu. Słynna „obiadowa” metafora ugruntowała założenie, że sama obecność na spotkaniach państw należących do unii walutowej jest wartością, o którą warto walczyć i płacić za nią udziałem w finansowaniu ratunkowym. Myśl, że w przypadku naszej nieobecności, nie będziemy wiedzieli, co dzieje się w strefie euro jest aberracją, której nie warto nawet komentować. Za to teraz, trzeba się będzie tłumaczyć z braku zaproszenia do stołu. Zła passa premiera trwa.

Na tym tle nasuwa się jeszcze inna, ogólna refleksja. Unią Europejską żądzą egoizmy narodowe, a nie frazesy o interesie europejskim, solidarności i wspólnocie. W grudniu, David Cameron, zawetował zmiany w traktacie europejskim, ponieważ było to w interesie Wielkiej Brytanii. Nicolas Sarkozy, w interesie Francji, chce wzmocnić swoją rolę w Unii, kosztem nowych państw członkowskich, między innymi Polski. Grecy nie godzą się na kuratelę komisarzy unijnych nad swoim budżetem. Warto więc, zastanowić się nad bredniami, którymi karmią nas przedstawiciele rządu, rozmaici eksperci i wtórujące im media, usilnie wmawiając, że interes narodowy to XIX-wieczny szowinizm i przede wszystkim należy myśleć w kategoriach interesu europejskiego, a najlepiej w ogóle przenieść jak największą ilość ośrodków decyzyjnych do Brukseli.

sobota, 28 stycznia 2012

Wyścig hipokrytów



Protesty w sprawie ACTA to signum temporis. Kiedyś lud wychodził na ulice żądając chleba, teraz domaga się swobody korzystania z zasobów komputerowej sieci. Okazuje się, że dla współczesnej młodzieży, która kontestuje polityków i olewa wybory, dopiero zagrożenie wolności w internecie staje się iskrą zdolną rozpalić aktywność obywatelską. „Stop ACTA”, znaczy dziś tyle samo co kiedyś „No pasaran”.

Mimo, iż uczestnicy manifestacji nie mają ochoty na polityczną kuratelę, politycy za wszelką cenę próbują podłączyć się pod protesty i wejść w rolę rzecznika interesu demonstrantów. Robią to naprawdę pociesznie. Rzadko kiedy, w jednej sprawie, wylewa się aż tyle hipokryzji i obłudy. Posłowie Solidarnej Polski, zupełnie nie zrażeni faktem, że ich przedstawiciele w Parlamencie Europejskim, jak jeden mąż, poparli ACTA, urządzają w Sejmie żałosny spektakl występując z plastrami na ustach, w proteście przeciw próbie kneblowania obywateli. Jarosław Kaczyński, nawet nie zawraca sobie głowy zrozumieniem „what the fuck is ACTA”, podobnie zresztą jak europosłowie PiS, którzy głosowali za przyjęciem tej umowy. Ważne, że trafiła się okazja by uderzyć w rząd Tuska, podlizując się protestującym projektem referendum. Znany z męstwa, bezprzykładnej odwagi i nieugiętej postawy, poseł Ryszard Czarnecki, który bohatersko wstrzymał się od głosu w sprawie ACTA, obiecuje na swoim blogu, że "wysadzi w powietrze to badziewie" (tzn. ACTA) jak tylko wraz z kolegami dorwie się do władzy. Natomiast najzagorzalsi zwolennicy PiS, z pomysłowością godną najbardziej zakręconych hipotez smoleńskich, snują wizje powszechnej rewolty i wieszczą rychłe obalenie znienawidzonego rządu. Nawet, bezkompromisowy zwykle, Janusz Korwin Mikke, niezrażony dominacją lewicowych nastrojów wśród demonstrantów, próbował się do nich przyłączyć i przepadł wygwizdany przez tłum. Co ciekawe, Janusz Palikot też wrócił na tarczy ze spotkania z demonstrantami, żegnany okrzykami: hipokryta! hipokryta!  A wydawało się, że on jeden ma szansę złapać fazę z protestującą młodzieżą.

Z drugiej strony barykady też niezła komedia. Słynny twardziel, Donald Tusk, który jeszcze dwa dni temu prezentował niezwykle pryncypialne stanowisko w kwestii ACTA, zażądał od swoich ministrów wyjaśnień i nie wykluczył surowych konsekwencji. Zarządził konsultacje społeczne, w sprawie, którą dzień wcześniej rozstrzygnął podpisując umowę, by wreszcie przejść do defensywy tłumacząc, że ACTA być może w ogóle nie zostanie przedstawiona do ratyfikacji w parlamencie. Zaiste, zdecydowanie i odwaga godne męża stanu, który jeszcze przez 4 lata nie musi martwić się vox populi.

Ech… żal na to wszystko patrzeć.

czwartek, 26 stycznia 2012

Rewolucja klikaczy



W awanturze wokół ACTA, spór o meritum staje się ofiarą psychologii tłumu. Cybernetycznego tłumu, który podlega tym samym regułom, które opisał Le Bon, w swojej ponadczasowej pracy „Psychologia tłumu”. Żyjemy w erze, w której wola zbiorowości zdominowała indywidualność. Protest, którego nośnikiem jest internet jest fascynującym zjawiskiem socjologicznym.

Wiem, że sprawa ACTA nie jest pierwsza. Ubiegłoroczna, rewolucja arabska, zaczęła się w sieci, internet stanowił spirytus movens ruchu oburzonych, ostatnie protesty przeciw fałszerstwom wyborczym w Rosji też mają swoje źródło w sieci. Z własnego podwórka pamiętamy, że genezą Ruchu Palikota była inicjatywa podjęta w sierpniu 2010 roku na Facebooku, w kontrze do obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Ale te zagraniczne akcje nie dotyczyły nas bezpośrednio, więc nie mogliśmy poczuć jak to działa, a „Akcja krzyż” miała niewielki, lokalny zasięg, choć została nagłośniona przez media. Pospolite ruszenie w sprawie ACTA to nieporównywalnie większa skala zjawiska. Pokazuje, jak w imię nośnej idei łatwo wyzwolić stadny odruch obronny uczestników sieci. Zwłaszcza, że cybernetyczny bunt stał się modny. Mało kto rozumie istotę problemu, ale żeby być cool, trzeba przyłączyć się do protestu, którego emanacją jest zbiorowe klikanie na Facebooku i innych portalach społecznościowych. Ochoczo przyłączyła się też blogosfera. Od trzech dni rozkwita plaga pustych wpisów na blogach, zawierających adnotację, że notki nie będzie, bo autor protestuje przeciw ACTA. Zważywszy, że blogerzy blogują dla przyjemności, taki protest przypomina postępowanie w myśl zasady „na złość mamie odmrożę sobie uszy”. Ale jakie to wygodne, kiedy można zostać buntownikiem nie ruszając się z fotela. Wcześniej, żeby się zbuntować trzeba było przynajmniej pokłócić się z rodzicami o pryncypia albo oflagować w zakładzie pracy. Teraz wystarczy kliknąć myszą w odpowiednim miejscu i cisnąć jakieś grube słowo o sile rażenia butelki z benzyną, by zyskać wrażenie, że zmienia się świat.

Ale jest coś co nie pozwala tego buntu wykpić. Ten wirtualny tłum wyzwala energię zdolną  bardzo szybko zmaterializować tłum realny, skandujący hasła na ulicy. Przecież cała sprawa zaczęła się zaledwie parę dni temu od blokady stron internetowych kilku instytucji rządowych przez hakerów z grupy „Anonymous”, a dzisiaj fala antyrządowych manifestacji przetoczyła się przez kilkanaście polskich miast, wyprowadzając na ulice, łącznie, kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi. Nie obyło się bez aktów wandalizmu i agresji. Władze są wyraźnie zagubione wobec tych akcji. Miotają się. Raz bagatelizując, innym razem karcąc z ojcowską surowością, wydają się nie doceniać siły jaka tkwi w takich inicjatywach. To nie są demonstracje pod auspicjami partii politycznych, związków zawodowych czy branżowych grup interesu, gdzie wiadomo kim są organizatorzy protestu i jak z nimi gadać. Cybernetyczny tłum ma wirtualnych przywódców. Tym razem rozejdzie się po kościach, ale w przyszłości taki ruch może istotnie wpłynąć na kształt politycznej sceny. Donald Tusk ma wielkie szczęście, że do kolejnych wyborów daleko, jest więc sporo czasu na nauką. Ten kto będzie potrafił wykorzystać cybernetyczny tłum dla swoich celów zyska olbrzymi atut.


A póki co, warto się przekonać, że wirtualni przywódcy cybernetycznego tłumu mają wcale nie małe ambicje. Protesty przeciw ACTA, to nie ich pierwsza inicjatywa.

wtorek, 24 stycznia 2012

Kompleks prymusa



Zadziwiający jest ten polski serwilizm, który każe rządzącym migusiem, w podskokach i bez głębszej refleksji realizować życzenia płynące od możnych z zagranicy. Jeżeli tylko, bardzo na czymś zależy Europie albo Stanom Zjednoczonym, polski rząd czuje się zaszczycony kiedy może uprzedzić ich prośby.  Należy przygotować grunt pod plany Angeli Merkel? Polski minister spraw zagranicznych wygłasza wiernopoddańczą tyradę. Wypada sypnąć groszem dla bogatszych od nas państw strefy euro? Pierwsi wyciągamy portfel, jak jakiś frajerski sponsor, z którym i tak nikt nie ma zamiaru się liczyć. Trzeba powojować z talibami i nauczyć ich demokracji? Trwamy wiernie przy amerykańskim sojuszniku, choć ni w ząb nie ma to żadnego sensu. Teraz rząd przebiera nogami, żeby podpisać ACTA (międzynarodową umowę handlową o zwalczaniu obrotu podróbkami), na której zależy Amerykanom. I znowu zachowujemy się jak prymus z pierwszej ławki, który zawsze pierwszy zgłasza się do odpowiedzi, łasy na pochwały nauczyciela. Pamiętam ze szkoły, że nikt takich prymusów nie lubił, a żaden nauczyciel nie szanował. Znamienne, że owi prymusi nie poradzili sobie najlepiej w dorosłym życiu.

Ostatecznym terminem przystapienia do ACTA jest 31 marca 2013 roku. Wydawałoby się więc, że nie ma powodu, by tak bardzo się spieszyć z ratyfikacją. Pozostaje dużo czasu żeby dokładnie przeanalizować zapisy, przeprowadzić konsultacje, przyjrzeć się dyskusji na ten temat, która będzie się toczyć w innych krajach. Niestety, problem polega na tym, że polski rząd umieścił ACTA w ramach priorytetów swojej prezydencji w UE, lobbował za przyjęciem tych regulacji i doprowadził do ich akceptacji przez Radę Europy w grudniu ubiegłego roku. Zwłoka w podpisaniu ACTA przez Polskę, będzie oznaczała, że rząd forsował umowę, której nie przemyślał. Full obciach. Przypomina mi to korowody z ratyfikacją traktatu lizbońskiego, którego prezydent Lech Kaczyński nie miał ochoty podpisać mimo, że osobiście negocjował ten dokument.

Uważam, że prawo własności jest fundamentem gospodarki wolnorynkowej. Zdaję sobie sprawę, że prawo własności intelektualnej jest w internecie łamane i należy te sprawy jakoś uregulować. Ale to wcale nie oznacza, że należy przyjmować regulacje ACTA, które powstały w podejrzanych okolicznościach, budzą olbrzymie kontrowersje i według wielu interpretacji prawnych wylewają dziecko z kąpielą, jednocześnie otwierając pole do groźnych nadużyć. Nie jestem prawnikiem, więc nie będę analizował poszczególnych przepisów. Chcę wyciągać własne wnioski na ten temat, na podstawie dyskusji, która dotąd się nie odbyła. Dlaczego mam polegać na gołosłownych zapewnieniach  ministra Boniego, który twierdzi, że to prawo nie narusza wolności w sieci?

sobota, 21 stycznia 2012

Pajdokrata



W polskiej polityce obowiązuje jakiś zadziwiający rodzaj zdegenerowanej symbiozy, bardzo bliskiej współżyciu pasożytniczemu. Wielokrotnie już zwracałem uwagę, że najcenniejszym sprzymierzeńcem Donald Tuska jest Jarosław Kaczyński, którego samo istnienie w sferze publicznej, dla znacznej rzeszy wyborców jest wystarczającym powodem głosowania na PO. Ale i Kaczyński w opozycji do Tuska może zwierać szeregi twardego elektoratu, co jednak dzieje się ze szkodą dla szans na wyborcze zwycięstwo. Podobnie, największym atutem Leszka Millera staje się Janusz Palikot. Kiedy po spektakularnym szturmie Ruchu Palikota, na Sejm, wydawało się, że lider tego ugrupowania postanowił zostać poważnym politykiem, przyszłość SLD rysowała się w ciemnych barwach.  Wkrótce okazało się jednak, że Palikot bardzo się stara zawrócić z drogi poczet sztandarowy postkomunistycznej lewicy zmierzający na śmietnik historii.

Happening jest bardzo specyficzną formą ekspresji. I choć korzenie prowokacji artystycznej w Polsce sięgają dokonań tak znamienitych postaci jak Witkacy, Tadeusz Kantor, Bogusław Schaeffer, czy w bardziej ludycznej wersji, imprez organizowanych przez Pomarańczową Alternatywę i gdański Totart, to twórcy funkcjonujący w tym nurcie zawsze byli uważani za mniejszych czy większych świrów. O ile w sztuce, taki szyld może być nawet atutem, to nie sprawdza się w polityce. Polityk nie może być pajacem. Odpowiedzialność za losy państwa nie współgra z robieniem jaj. Happeningowa ekspresja z pewnością podoba się młodzieży, ale u wyborców w okolicach trzydziestki zaczyna dominować niesmak, który w końcu zamienia się w zażenowanie. Zresztą łatwo tutaj wpaść w pułapkę. Młodzież ceni bezkompromisowość. Czy nie będzie więc rozczarowana, że prowokacja zapowiadana jako łamiące tabu i przepisy prawa, palenie jointa z marihuaną w pokoju sejmowym, zamieniła się w rozpalenie zwykłych kadzidełek?

Stara zasada prawa rzymskiego głosi „is fecit cui prodest”, co oznacza „uczynił ten, komu przyniosło to korzyść”. Na tej podstawie, miłośnicy spiskowej teorii dziejów mogliby snuć naprawdę fantastyczne spekulacje, bo nie mam najmniejszych wątpliwości komu służą kolejne odjazdowe występy Palikota. Można by więc podejrzewać, że to Leszek Miller, korzystając z nadprzyrodzonych, telepatycznych możliwości, podsuwa pomysły swojemu konkurentowi do rządu dusz na lewicy. Janusz Palikot jest na najlepszej drodze do stworzenia pierwszej pajdokratycznej partii politycznej. Coraz więcej przemawia za tym, że lewicowy elektorat powyżej trzydziestki pójdzie jednak głosować na SLD. Czyżby na tym właśnie polegał najtajniejszy z tajnych planów Leszka Millera?

czwartek, 19 stycznia 2012

Niemi świadkowie historii



Nie o ludziach dzisiaj, bo tych, którzy każdy szczegół tragicznego lotu do Smoleńska, próbują upchnąć w wygodnym dla siebie scenariuszu wydarzeń, mam już serdecznie dosyć. Kilka słów o magii, która tkwi w przedmiotach będących świadkami historii. Jest jakaś niesamowita siła w ostatniej wysłanej wiadomości tekstowej, w chwili zatrzymanej w banalnym kadrze utrwalonym w pamięci telefonu, w nagraniu zapisanym w skrzynce głosowej. Ale nawet najbardziej prozaiczne przedmioty, które w chwili tragedii towarzyszyły tym którzy zginęli, dla ich bliskich są jak święte relikwie. Zyskały bezcenną, mistyczną wartość. Czy takie przedmioty mają dusze? Czasem patrząc na stare zabytkowe rzeczy zastanawiam się co im w duszy gra? Kto je wcześniej posiadał, co „widziały”, jakich historii były świadkiem? Ja, na przykład, w swojej starej komodzie, pięknym biedermeierze z połowy XIX wieku, trzymam dziś gry komputerowe i laptopa mojej córeczki. Ładny kontrast prawda? Kto wie, co te przepastne szuflady kryły w epoce Stacha Wokulskiego, a co w czasach Nikodema Dyzmy?

Podobne pytania musiał stawiać sobie Andrzej Bart, bo z takich chyba refleksji urodziła się jego powieść „Rien ne va plus”, ku której przywiodły mnie te metafizyczne rozważania. To pierwsza książka, późniejszego autora scenariusza do filmu „Rewers”, uznanego za objawienie 2009 roku. „Rien ne va plus” to niezwykłe, niecodzienne spojrzenie na blisko 200 lat historii Polski, począwszy od Sejmu Wielkiego i Konstytucji 3 maja, aż do zmierzchu epoki Gomułki. Głównym bohaterem książki jest... obraz, portret włoskiego księcia, libertyna i hulaki namalowany na łożu śmierci arystokraty, któremu w tajemniczy sposób, genialnym tchnieniem swego talentu, artysta malarz, przekazał świadomość księcia i uczynił go w pewnym sensie nieśmiertelnym. Zrządzeniem losu obraz trafia do Polski. Tutaj staje się mimowolnym świadkiem historii Polski i Polaków, z jego punktu widzenia narodu dziwnego i trudnego do zrozumienia. Zaklęty w obrazie książę, przekazywany z rąk do rąk, raz trafia na salony elit towarzyskich, innym razem w znacznie mniej godne ręce. Obserwuje zmieniającą się rzeczywistość, losy swych właścicieli, razem z nimi przeżywając wzloty i upadki. Naprawdę świetna, wyrafinowana literatura. Pozostaje tylko żałować, tych ponad czterdziestu lat najnowszej historii Polski, których nie oglądamy już oczami unieśmiertelnionego arystokraty. Ech…  gdyby autor chciał powrócić do swojego dawnego dzieła.

Ciekawe co powiedziałyby przedmioty, niemi świadkowie smoleńskiej tragedii. Czy swoje własne wspomnienia zdołałyby pogodzić z zapisami z czarnych skrzynek?



*****

Dzisiaj, o godzinie 15.00, zakończył się etap głosowania w konkursie BLOG ROKU 2011. Pierwszych dziesięć blogów, zostanie ocenionych przez panią Janinę Paradowską, znaną dziennikarkę i komentatorkę polityczną. W końcowym rankingu, mój blog uplasował się na początku trzeciej dziesiątki, wśród 160 blogów zgłoszonych w kategorii polityka i społeczeństwo. Myślę, że to całkiem przyzwoity wynik. Bardzo dziękuję za wszystkie głosy oddane na mój blog.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Wojna o pamięć



Co wynika z kolejnej odsłony spektaklu pt. śledztwo na temat ustalenia przyczyn katastrofy smoleńskiej? To zależy oczywiście od tego, kogo o to zapytać. Dla jednych, obecność generała Andrzeja Błasika w kabinie, czy też jej brak, nie ma żadnego znaczenia. Dla drugiej strony sporu, ustalenia specjalistów od fonoskopii z Krakowa, są potwierdzeniem teorii spiskowej, w myśl której ustalenia komisji Millera są funta kłaków nie warte, co z kolei stanowi asumpt do snucia dalszych fantastycznych spekulacji. Jak zwykle znacznie więcej w tym emocji niż zdrowego rozsądku. Odrzucając zapiekłość stron, warto uruchomić szare komórki i spojrzeć na nowe fakty z zupełnie innej perspektywy niż proponują to dwa dominujące nurty narracji.

Z punktu widzenia dotychczasowych ustaleń na temat przyczyn katastrofy, nie ma większego znaczenia, czy generał Błasik dyrygował pracą pilotów w trakcie lądowania w Smoleńsku, czy nie. Ma to natomiast ogromne znaczenie w kontekście walki o pamięć o prezydencie Lechu Kaczyńskim. Teza o obecności generała Błasika w kokpicie wspiera hipotezę o aktywnej presji prezydenta (egzekwowanej za pośrednictwem generała) na pilotów, czyli wskazuje Lecha Kaczyńskiego jako osobę moralnie odpowiedzialną za śmierć pasażerów. W myśl oskarżeń formułowanych, bez ogródek, przez Janusza Palikota „Lech Kaczyński ma krew na rękach”. Jeżeli zdaniem specjalistów z Krakowa, to głos drugiego pilota, a nie generała Błasika słychać na nagraniu z kokpitu, ewentualna obecność szefa sił powietrznych w kabinie pilotów podczas lądowania, może być jedynie spekulacją, bez żadnych dowodów, które ją potwierdzają. Wtedy teza na temat presji, wywieranej na pilotów Tupolewa jest już tylko domniemaniem wynikającym z wnioskowania, w oparciu o incydent, który wydarzył się w samolocie prezydenckim lecącym do Gruzji. Taka hipoteza jest uprawniona, ale nie pozwala już na ferowanie wyroków o krwi na rękach Lecha Kaczyńskiego.

I to o to, tak naprawdę toczy się spór. Czy Lech Kaczyński zostanie zapamiętany jako ofiara katastrofy, czy w pewnym sensie również jej sprawca. W tej sprawie podziały wyostrzone są do maksimum. Z jednej strony zwolennicy, którzy najchętniej stawiali by pomniki prezydenta, na każdym rogu ulicy, z drugiej ci, którzy za wszelką cenę chcą unurzać go w błocie. Obie postawy pełne są hipokryzji. Zwolennicy teorii spiskowych twierdzili dotąd, że co prawda nie ma dowodów na zamach, ale to przecież nie znaczy, że go nie było. A teraz druga strona, kierując się tą samą logiką uważa, że co prawda nie ma dowodów na obecność generała w kokpicie, ale przecież mógł tam być.



niedziela, 15 stycznia 2012

Na zdrowie



Cóż, bywa że jakiś temat nie da przed sobą uciec. Unikałem dotąd pisania o awanturze wokół ustawy o refundacji leków, której wprowadzanie jawi się jako nieskończony korowód absurdów i niekompetencji.  Mimo, że jak wiadomo, wszyscy w Polsce, doskonale znają się na zdrowiu i na piłce nożnej, ja akurat nie czuję się specjalistą w wymienionych dziedzinach, więc wolałem darować sobie wynurzenia w tej materii. Ale jeżeli ktoś, chce poznać moją opinię (a takie oczekiwanie zostało sformułowane w komentarzu do poprzedniego wpisu), oto garść spostrzeżeń, które zdołałem wyimaginować ze zderzenia rzeczywistości ze zdrowym rozsądkiem. Widzę, tu cztery podstawowe obszary konfliktu:

Odpowiedzialność materialna lekarzy za wypisanie refundowanej recepty osobie nie uprawnionej

Moim zdaniem, zmiana w ustawie, która w nowy sposób reguluje tą kwestię wcale nie była potrzebna. Nałożono na lekarzy nowy obowiązek i osobistą odpowiedzialność za coś, co dotychczas robiła instytucja, która ich zatrudnia i za co brała odpowiedzialność. A było to przecież rozwiązanie logiczne. Kiedy przychodzimy do lekarza, na ogół nie pakujemy się od razu do gabinetu, tylko rejestrujemy w recepcji, gdzie miła pani może sprawdzać i skopiować sobie nasz RUM (na wypadek gdyby był fałszywy) i fertig. Dlaczego obarczać tym osobiście lekarza? Zresztą koniec końców, skoro ktoś to potem sprawdza w NFZ, to przecież nie lekarz i nie szpital powinien ponosić konsekwencje materialne tylko pacjent, który wyłudził świadczenie.

Jest to oczywiście upierdliwe dla pacjentów, którzy muszą co miesiąc brać z kadr nowy dokument RUM i zawsze mieć go przy sobie. Ale to wynika już z chronicznej ułomności tego państwa, które od 15 lat nie może sobie poradzić z wprowadzeniem informatycznego systemu ewidencji pacjentów. W dodatku, żeby było śmieszniej, według szacunków Narodowego Funduszu Zdrowia, prawie wszyscy Polacy są ubezpieczeni, a w pierwszych trzech kwartałach ubiegłego roku kontrole NFZ wykryły w całej Polsce 6 recept (sic!) wypisanych osobom nieuprawnionym. No to o co kaman?

Odpowiedzialność finansowa lekarzy za wypisanie refundowanego leku niezgodnie ze wskazaniem medycznym

Ten zapis ustawy wydaje się tyleż oczywisty co papierowy. Kto inny niż lekarz miałby za to odpowiadać? Ale słabo sobie wyobrażam egzekucję takiej kary, co wymagałoby udowodnienia braku wskazań medycznych w danej sytuacji. Rozumiem, że intencją ustawodawcy jest ograniczenie ewentualnych nadużyć.

Zobowiązanie lekarza do wpisania stopnia refundacji na recepcie

Nie rozumiem tego problemu. Co za różnica kto wpisze stopień refundacji? Jeżeli na recepcie została podana nazwa leku i lekarz zaznaczył, że pacjent jest uprawniony do refundacji (na podstawie informacji uzyskanej z rejestracji), to wpisanie stopnia refundacji jest czynnością czysto techniczną, którą z powodzeniem może wykonać aptekarz. To w końcu on powinien lepiej znać się na lekach. Można sobie nawet wyobrazić, że lekarz podaje wyłącznie skład chemiczny leku, a dopiero farmaceuta dobiera lek konkretnego producenta, mając na uwadze dobro pacjenta.

Zmiana systemu refundacji leków

Ostatnią kwestię najtrudniej zrozumieć. Pogubiłem się meandrach rozwiązań systemowych związanych z refundacją leków. Próbuje się nam udowodnić, że sztywna cena leków i eliminacja konkurencji między aptekami będzie korzystniejsza dla pacjentów. Śmiem wątpić. Jestem zwolennikiem wolnego rynku i ograniczania ingerencji państwa w gospodarkę, gdzie tylko się da. Wszelkie systemy ustalające sztuczne zasady rynkowe, niezależnie od cudownych zaklęć jakie temu towarzyszą, bardzo szybko stają się siedliskiem nie przejrzystych układów, korupcji i zwykłej głupoty. Jakoś nie wierzę, że urzędas z ministerstwa, wynegocjuje z kimś najniższą ceną.

O systemie państwowej służby zdrowia jestem jak najgorszego zdania. Śp. Kisiel zwykł mawiać, że „socjalizm to taki ustrój, który bohatersko zmaga się z problemami, które sam stworzył”. I jest to chyba najlepsza puenta dla tego całego bałaganu. Najwyższy czas pomyśleć o tym, by państwo wycofało się wreszcie z roli organizatora służby zdrowia i ograniczyło do funkcji związanych z finansowaniem opieki medycznej dla obywateli.


*****

Jakimś cudem, mój blog zdołał się wspiąć na bardzo przyzwoite, 20-te miejsce w rankingu konkursu BLOG ROKU 2011:) Bardzo dziękuję za wszystkie dotychczasowe sms-y. Szkoda, byłoby zmarnować ten potencjał. Głosowanie trwa do 19 stycznia, liczę więc, że jeszcze ktoś zagłosuje. Instrukcja, jak to zrobić znajduje się w zielonej ramce poniżej. Z jednego numeru telefonu, można wysłać tylko jednego sms-a.

Gdyby ktoś chciał spojrzeć na aktualny rankingu blogów w konkursie, najlepiej kliknąć na baner reklamujący konkurs, umieszczony na górze, po prawej stronie.

piątek, 13 stycznia 2012

Pałac Kultury powinien zostać zburzony!


Okładka płyty "Brygady Kryzys" z 1981 roku

Tym razem w wersji Ponadto uważam, że w miejscu Pałacu Kultury powinien powstać park centralny dla Warszawy. W ten sposób, minister Radosław Sikorski, zakończył swoje wczorajsze przemówienie, podczas sejmowej debaty na temat polskiej prezydencji w UE. To nie pierwsza taka klamra retoryczna. W ubiegłym roku brzmiało to tak: „Panie Marszałku, uważam, że Pałac Kultury powinien zostać zburzony”.

Natychmiast zaczęto roztrząsać sensowność, a może raczej bezsensowność tego pomysłu. Wyliczać koszty wysadzenia lub rozbiórki i udowadniać niemożliwość przeprowadzenia takiego projektu. Zaczęli protestować Warszawiacy, jacyś aktywiści założyli na Facebooku grupę sprzeciwu, w autobusach podobno pojawiły się protestacyjne wlepki, oburzała się w telewizji starsza pani, która jest kronikarką PKiN od zarania dziejów. Wszystkie komentarze są jak najbardziej serio. Ja natomiast, nie mogę się nadziwić, że nikt nie zwrócił uwagi, a przynajmniej ja nie zauważyłem żeby zwrócił, że pan minister po prostu chciał popisać się erudycją i w dowcipny sposób nawiązuje do słynnego mówcy antyku, Katona Starszego zwanego Cenzorem, który każdą swoją mowę, w rzymskim Senacie, kończył słowami: „Poza tym uważam, iż Kartagina powinna zostać zburzona.” Ja akurat doceniam takie zgrabne figury retoryczne i traktuję je raczej jako aforyzm, nie dopatrując się w nich śmiertelnej powagi. Czyli w tym wypadku, rozumiem je jako pewną autoironię sięgającą jego wcześniejszych opinii na ten temat. Choć minister zapewne nie powinien w ten sposób żartować, to przecież wiadomo nie od dzisiaj, że posiada jakiś tajemniczy podzespół, który odpowiada za wygadywanie dość kontrowersyjnych rzeczy, w nie stosownym miejscu i czasie. Nie znam się na tym, ale zakładam, że ten sam podzespół steruje niezwykle barwną mimikę pana ministra.

Ale Radosław Sikorski nie pierwszy sięga po tę historyczną paralelę. Pionierem był tu sławny erudyta Andrzej Lepper, ze swoim słynnym postulatem „Balcerowicz musi odejść”. Z tej samej retoryki korzystał też kilka razy Ludwik Dorn, a jeszcze wcześniej Jan Maria Rokita, niestety nie pamiętam już przy jakich okazjach. Hmm… tylko jak się nad tym bliżej zastanowić, to oba postulaty zostały w końcu zrealizowane. Trzy lata po śmierci Katona, Kartagina została zburzona, a Andrzej Lepper doczekał się odejścia Balcerowicza.

Dobranoc Państwu;)


czwartek, 12 stycznia 2012

Tyrania głupoty


Rys. Artur Żukow

Demokracja jest do chrzanu. Nic w tym odkrywczego, sam już nie raz o tym pisałem, ale temat jest tak wdzięczny, że można do niego wracać w nieskończoność. W końcu ustrój, którego trwałym elementem jest próba realizacji (z woli wyborców), sprzecznych ze sobą postulatów, nie może działać dobrze. Nie da się jednocześnie podwyższać emerytur i obniżać wieku emerytalnego, ani podwyższać zasiłków dla bezrobotnych i zmniejszać bezrobocia. Żadne przedsiębiorstwo nie jest zarządzane demokratycznie, za to państwa jak najbardziej. Widać lud na prowadzeniu biznesu się nie zna, ale sztukę rządzenia państwem opanował wyśmienicie. A może to drugie jest po prostu łatwiejsze?

Jestem realistą i zdaję sobie sprawę, że podobne filipiki mogą nawet fajnie wyglądać, lecz nie mają żadnej siły sprawczej. Wszak Churchill powiedział, że to ustrój najlepszy z najgorszych, a inni też bąkali podobne rzeczy itd. etc. Ale zastanówmy się serio. W końcu, w zbożnym celu, nawet w ramach demokracji można byłoby spróbować trochę ten system stuningować, by był choćby ociupinę mądrzejszy. Rakiem demokracji jest konieczność nieustannego podlizywania się ludowi. Mądrzejsi czy głupsi politycy, wciąż muszą obiecywać gruszki na wierzbie, żeby dostać się do Sejmu. A kiedy już zostaną wybrani, boją się cokolwiek zreformować, bo zawsze naruszy to interes jakiejś grupy społecznej. A ciemny lud w końcu i tak zapomina o starych obietnicach i kupuje nowe. Czyli, pierwszy wniosek jaki się nasuwa to, mniej wyborów. Wtedy jest szansa, że politycy będą mniej sparaliżowani strachem przez karcącą ręką ludu podczas kolejnej elekcji, która tuż tuż.

Co więc należałoby zrobić? Przede wszystkim, zlikwidować uciążliwy dualizm władzy wykonawczej, który w sytuacji zgodnej kohabitacji prezydenta i premiera jest kwiatkiem do kożucha, a w przypadku konfliktu rodzi absurdalne spory kompetencyjne. Należałoby więc, ograniczyć rolę prezydenta do czynności reprezentacyjnych i integrujących społeczeństwo, podobnych do tych, które w praktyce pełni królowa brytyjska. Do tego nie byłby potrzebny silny mandat społeczny, więc zamiast wyborów bezpośrednich, prezydenta mógłby wybierać Parlament, np. wg systemu obowiązującego w wyborach prezydenckich w 1922 roku czyli tzw. „wyścigu australijskiego”. W tym systemie, głosowania odbywają się w kolejnych turach, gdzie po każdej turze odpada kandydat z najmniejszą liczbą głosów, a głosowania trwają do czasu, aż jeden z kandydatów zdobędzie ponad 50% głosów. W ten sposób, od razu mielibyśmy z głowy jedne wybory bezpośrednie i koszmar, pełnej hipokryzji i obietnic, kampanii wyborczej. Jednocześnie, można byłoby wzmocnić ten efekt wydłużeniem kadencji Sejmu do 5 lat, a przy okazji ograniczyć nieco liczebność posłów, skoro większość z nich to i tak bezmyślne maszynki do głosowania.

Koniecznie też, trzeba coś zrobić z Senatem. Kazimierz Kutz miał słuszność w swoim kontrowersyjnym wystąpieniu na inauguracyjnym posiedzeniu Senatu bieżącej kadencji. Albo należy Senat zlikwidować albo doprowadzić do tego, żeby bardziej przypominał izbę mędrców na wzór Rady Koronnej, od której się wywodzi. W tym celu należałoby powrócić do rozwiązania przyjętego w konstytucji marcowej z 1921 roku i podnieść minimalny limit wieku dla Senatora z 30 do 40 lat, oraz wprowadzić czynne prawo wyborcze do Senatu, dla wyborców, którzy ukończyli 30-ty rok życia. Jednocześnie, trzeba wprowadzić cenzus wykształcenia, np. kandydat do Senatu musiałby legitymować się posiadaniem stopnia naukowego, powiedzmy od doktora wzwyż.

O cenzusie wykształcenia dla posłów, czy cenzusie majątkowym dla wyborców już nawet nie wspominam, ponieważ tym razem ograniczam rozważania do propozycji rozwiązań, które uważam za realne. A jest przecież absurdem, jak mawia Janusz Korwin-Mikke, że w demokracji profesor uniwersytetu ma dwa razy mniej głosów niż dwóch żuli, ćwiczących winko, pod sklepem spożywczym.

W tym miejscu ktoś mógłby zaoponować, że żadnych zmian i tak nie da się przeprowadzić, ponieważ w tym celu należałoby zmienić konstytucję a do tego potrzebna jest zgoda ponad podziałami politycznymi, a zawsze zwycięży doraźna kalkulacja i partykularny interes którejś ze stron. To prawda, ale jest i na to rada. Bardzo długie vacatio legis. Po prostu należy się umówić, że planowane zmiany wchodzą w życie za 10 lat, albo za 15. W takim horyzoncie czasowym naprawdę trudno prowadzić kalkulacje, kto będzie miał większe szanse upchnąć swojego człowieka na prezydenckim stolcu. A w końcu lepiej późno niż wcale.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Wyprzedaż miłosierdzia


To cenne krzesło pamięta ponoć muśnięcia pośladków doktora Jana Kulczyka.

Tak, tak wiem, darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, ale ja nie mogłem się powstrzymać i jednak zajrzałem. Śledząc WOŚP-owe aukcje na Allegro, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że podarunki niektórych celebrytów, polityków i instytucji wiele mówią o ich podejściu do miłosierdzia. Obok wspaniałych darów serca, można tam znaleźć całą masę śmieci, które w ferworze orkiestrowego entuzjazmu znajdują jednak swoich nabywców. Ofiarność nie wymagająca żadnych wyrzeczeń to niezwykle wygodne rozwiązanie.

Wygląda na to, że niektórzy darczyńcy postanowili wykorzystać tę doniosłą okazję i pozbyć się kłopotliwych sprzętów zalegających rozmaite komórki i rupieciarnie. Oto znany śpiewak operowy, Wiesław Ochman, najwyraźniej chcąc oszczędzić sobie kłopotu z wywożeniem na złom starego grata, podarował swoją 30-letnią Sierrę, Orkiestrze. W ten sam sposób, Kompania Piwowarska pozbędzie się mebli, kurzących się w magazynie, z którymi obcował ponoć sam doktor Kulczyk. Żadne tam antyki, ale oczywiście towarzyszy temu story, jakież to rarytasy o wspaniałym designie, podarował ofiarodawca. No wprost Lamborghini wśród mebli. Cóż, kiedy zostanę już bardzo znanym blogerem, z korzyścią dla sprawy, będę mógł wreszcie opróżnić swoją piwnicę.

Wielkie tuzy biznesu też nie wspięły się na wyżyny filantropii. Choćby Grzegorz Hajdarowicz, magnat medialny, właściciel Rzepy, Przekroju, Sukcesu i kilku pomniejszych tytułów, szerokim gestem przekazał na rzecz WOŚP… bombkę choinkową. No tak, ale ten facet nie jest raczej ostoją łaskawości. Ale z powodzeniem można też podarować nie swoje, to znaczy państwowe, czyli w sumie niczyje i pojawić się w opromienionym chwałą panteonie darczyńców. Tą ścieżkę wybrał Sławomir Nowak, Minister Transportu etc, darowując tablicę urzędową byłego Ministerstwa Infrastruktury. Tak samo postąpił wojewoda wielkopolski, który przekazał czerwony dywan, po którym stąpały boskie stopy (zdaje się, że niestety obute) Imperatora Wszechrosji, Władimira Władimirowicza Putina.

Nie brakuje też megalomanów, którzy okazują miłosierdzie łącząc przyjemne z pożytecznym. Obdarowali Orkiestrę rzeczą dla siebie najcenniejszą, mianowicie swoim własnym wizerunkiem uwidoczniony na fotografii, opatrzonym własnoręcznym autografem. Tak postąpili między innymi Katarzyna Cichopek, Joanna Koroniewska, Dorota Wellman i Marcin Prokop. Trochę lansu przecież nie zaszkodzi.

Są też zakręcone oferty dla wszelkiej maści dziwaków. Do moich faworytów należy wycieczka do zakładu karnego w Białymstoku. W pakiecie przechadzka spacerniakiem, pobyt w łaźni (nie wiadomo czy schylanie się po mydło jest w programie wycieczki), a także wykwintny obiad serwowany w więziennej stołówce. Fajny jest też udział w szkoleniu górskim żołnierzy 12 Brygady Zmechanizowanej ze Szczecina. Uprzejmie proszę nie fundować mi tych atrakcji.

Na tym tle, bardzo przyzwoicie wypada premier Donald Tusk, który ofiarował klubową koszulkę gwiazdy AC Milan, Brazylijczyka Kaki z autografem piłkarza. Furorę robi też pióro prezydenta Lecha Kaczyńskiego, przekazane przez Radosława Sikorskiego i czapka kapitana Wrony, która towarzyszyła pilotowi podczas awaryjnego lądowania na Okęciu. Orkiestra już umilkła, ale aukcje wciąż trwają. Życzę udanych zakupów.

Na koniec, chciałbym rozwiać wątpliwości wszystkich dociekliwych złośliwców, którzy zamierzają zapytać: A ty co zrobiłeś dla WOŚP-u szyderco/kpiarzu/buraku/nikczemniku (niepotrzebne skreślić)? Uprzejmie informuję, że na rajdowe Porsche Cayenne Adama Małysza, ani zjawiskowego choppera od Paul Jr. Designs, chwilowo mnie nie stać. Zamierzałem za to wziąć udział w licytacji wiekopomnego dzieła Adama Michnika „Wściekłość i wstyd” z jakże cennym podpisem autora. Zrezygnowałem jednak, rozczarowany suchym, nie oryginalnym, skrobniętym na odwal autografem. W zbiórce jednak wziąłem udział, co prawda per procura, czyli wyręczając się żoną, więc wszyscy nie życzliwi pewnie mi tego nie zaliczą. 

sobota, 7 stycznia 2012

Dajta se na luz!



Jutro, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy zagra po raz dwudziesty. Nim jednak zabrzmiały pierwsze tony, rozpoczął się doroczny spektakl sączenia jadu, pomówień, podejrzeń i zarzutów pod adresem Jerzego Owsiaka, animatora tej akcji. Zawsze się dziwię, że różnice w poglądach politycznych tak silnie dają o sobie znać właśnie w tej sprawie. Tym bardziej, że podnoszone argumenty, nawet gdyby je uznać za zasadne nie przekreślają idei tego przedsięwzięcia.

Co z tego, że Owsiak ma określone poglądy polityczne, z którymi się nie kryje (inne niż moje)? Co z tego, że jest związany ze środowiskiem Gazety Wyborczej (za którym ja nie przepadam)? Co z tego, że akurat on, a nie kto inny cieszy się bezprecedensowym wsparciem mediów? Co z tego, że jest fałszywym autorytetem? Co z tego, że jest sztucznie wykreowaną ikoną działalności charytatywnej? Co z tego, że WOŚP to Owsiak, a Owsiak to WOŚP? Co z tego, że niektórzy odczuwają szantaż moralny związany z udziałem w tej akcji? Nawet gdyby Owsiak był wcielonym Lucyferem, Szatanem i Belzebubem w jednej postaci to przecież cel jest naprawdę szczytny. No dobrze, mnie też nie wszystko się tu podoba. Rozumiem, że są ludzie, którym  idea tej akcji nie podoba się wcale, ale to nie jest powód do takiej nagonki na faceta, który znalazł klucz do miłosierdzia Polaków, nawet gdyby przyjąć, że tym kluczem jest wytrych. Komu impreza się nie podoba, niech po prostu nie bierze w niej udziału i w zamian czerpie satysfakcję z przekonania, że nie dał się okpić, ogłupić i zmanipulować. Ale to prześwietlanie życiorysu, wyciąganie ojca milicjanta, popadanie w egzaltację pisaniem z ironią o beatyfikacji Owsiaka jest naprawdę żałosne. Smutne, że robią to również ludzie, których szanuję za  poglądy prezentowane w innych sprawach. Trzeba umieć powiedzieć „chapeau bas” nawet ideologicznemu przeciwnikowi, jeżeli na to zasługuje.

Tak naprawdę, jedynymi argumentami przeciw akcji Owsiaka, wartymi zastanowienia są meandry finansowe. Tutaj pojawiają się dwa odrębne toki rozumowania. Pierwszy od lat podnosi Janusz Korwin Mikke. Sprowadza się on do twierdzenia, że WOŚP jest przedsięwzięciem bezsensownym gospodarczo, ponieważ rząd planując budżet z góry zakłada niższe wydatki na służbę zdrowia, wiedząc że brakującą kwotę uzupełni Owsiak swoją zbiórką, a powstałą nadwyżkę przeznacza na coś zupełnie innego. W ten sposób można powiedzieć, że ze środków WOŚP pośrednio finansowane są wydatki na inne cele, których darczyńcy być może wcale nie chcieliby wspierać. Logice tego rozumowania nic nie można zarzucić, ale mimo wszystko do mnie nie przemawia. Możliwe, że państwo celowo mniej inwestuje w te dziedziny lecznictwa, którymi zajmuje się WOŚP, ale z pewnością nie da się przeprowadzić tak prostych rachunków. Konkluzją takiego rozumowania musiałaby być teza, że sprzęt ufundowany przez fundację i tak zostałby kupiony. Nie sądzę. Na przykład, WOŚP stworzył program powszechnych przesiewowych badań słuchu u noworodków.  Od 2002 roku, w oparciu o sprzęt zakupiony ze zbiórki, przebadano ponad 3,000,000 dzieci, czyli blisko 100% urodzonych maluchów. Nikt mnie nie przekona, że podobny program funkcjonowałby dzisiaj bez inicjatywy Owsiaka.

Drugi tok rozumowania opiera się na wyliczeniach faktycznych kosztów WOŚP versus zebrane kwoty pieniędzy. Sprawozdania finansowe fundacji są publicznie dostępne i trudno tu mówić o nieprawidłowościach, ale zarzuty dotyczą pozostałych kosztów, nie ewidencjonowanych przez fundację, związanych z organizowaniem finałów Orkiestry. Chodzi o koszty ponoszone przez media publiczne, samorządy lokalne, służbę publiczną taką jak policja czy wojsko, dotyczące wszelkiego rodzaju imprez, występów artystów, pokazów fajerwerków, rozmaitych happeningów etc. Tych kosztów z oczywistych względów nie ma w sprawozdaniach fundacji. Widziałem w internecie różne szacunki tych kwot, ale zgodzić się chyba można, że są to potężne koszty, przy których blednie nieco efekt finansowy zbiórki.  Tyle, że taka kalkulacja nie ma sensu. Finał WOŚP to wielkie show, największa w Polsce impreza masowa, pełna zabawy i rozrywki. Na tym zresztą, w znacznej mierze opiera się błyskotliwość tego pomysłu. Czy byłoby lepiej, gdyby te pieniądze (publiczne) zostały wydane na kolejne formaty w stylu „Gwiazdy tańczą na lodzie” albo jakieś inne, głupsze lub mądrzejsze lokalne imprezy rozrywkowe? To w końcu również promocja miast i inicjatyw samorządowych, a to już należałoby ująć po stronie dodatkowych przychodów. Równie dobrze, a zapewne ze znacznie lepszym skutkiem,  można byłoby dowodzić bezsensowności organizacji Euro 2012. Krytyków najbardziej boli, że to wszystko dzieje się pod auspicjami Owsiaka, krzykliwego kabotyna w okularkach, żółtej koszuli, czerwonych spodniach i nie prawomyślnych poglądach.

Panowie, róbta se co chceta. Płaćta albo nie płaćta, ale dajta se na luz. Siema!

czwartek, 5 stycznia 2012

O mediach, słów gorzkich parę


Rys. Andrzej Mleczko

Parę dni temu, na wirtualnych łamach magazynu internetowego Maddogowo, pojawił się ciekawy wywiad z Grzegorzem Miecugowem na temat mediów. Cenię pana Miecugowa za program „Inny punkt widzenia”, w którym prowadzi kameralne rozmowy z ludźmi nauki, kultury i sztuki o współczesnym świecie, jakże dalekie od tandetnego blichtru formatów z udziałem celebrytów, pełnych pajacowania i tekstów o dupie Maryni. Ostatnio pan redaktor trochę mi podpadł, za dość aroganckie reakcje na krytykę stacji telewizyjnej, w której pracuje, tym bardziej więc byłem zaskoczony, że jego ocena kondycji polskich mediów w znacznym stopniu pokrywa się z moją opinią. Wybrałem kilka wypowiedzi, które pozwolę sobie skomentować.

„Stan dziennikarstwa w Polsce nie jest zadowalający. Stan mediów jest opłakany i z każdym rokiem będzie gorzej, dlatego że wymusza to rynek. Tabloidyzację wymusza odbiorca. Przecież to nie jest widzimisię szefów stacji radiowych i telewizyjnych czy szefów gazet, że robi się coraz bardziej płytkie teksty, płytkie materiały. Że dyskusja jest coraz bardziej błaha.”

Zgoda, obawiam się jednak, że schlebianie najniższym gustom oznacza zmierzch tradycyjnych mass mediów. Tabloidyzacja przekazu powoduje, że poprzeczkę obniża się coraz bardziej. Na końcu tej drogi jest informacja ograniczona do poziomu krótkiego smsa, do sklecenia której nie będzie potrzebny już żaden dziennikarz. Przyszłością mediów jest więc odejście od przekazu kierowanego do masowego odbiorcy, na rzecz zidywidualizowanych treści adresowanych do mniejszych grup zainteresowanych, co dzieje się w internecie. W sieci, obok masowych portali, dla których liczba kliknięć (istotna z punktu widzenia reklamodawców) jest znacznie ważniejsza od przekazania informacji, funkcjonują rozmaite nisze oferujące niezależną publicystykę. Choćby blogosfera. Trzeba tylko wydeptać ścieżki prowadzące do miejsc, które uznamy za interesujące, co na początku wymaga niestety nieco determinacji.

„Nie da się ukryć, że o bardzo wielu kolegach wiem, co powiedzą na każdy temat. Nie muszę ich słuchać. Oni są kopią polityków. (…) Jest cała grupa dziennikarzy, tzw. „prawicowych”, którzy zawsze skopią Tuska. Jest grupa dziennikarzy proplatformerskich, którzy zawsze dokopią Jarosławowi Kaczyńskiemu. A ta grupa, która powie raz tak, a raz tak, jest coraz mniejsza.”

Pełna zgoda. Spodziewam się, że w ocenie poszczególnych dziennikarzy pewnie znaleźlibyśmy sporo różnic, ale byłem mile zaskoczony, że Piotr Zaremba, Michał Szuldrzyński i Paweł Lisicki zostali wymienieni w pozytywnym kontekście. Natomiast, z oceny postawy Tomasza Lisa w jego przedwyborczej debacie z Jarosławem Kaczyńskim, pan Grzegorz wyraźnie się wymigał. Nie wierzę, że nie widział tego programu. Niestety, podobnie jak dziennikarzy oceniam większość blogerów politycznych. W znacznej mierze blogosfera jest wtórna. Powiela opinie prezentowane w zawodowych mediach, tyle że w sposób wyostrzony, skrajny, często podany w chamski, prostacki sposób, bo tutaj można sobie pozwolić na więcej. Niektóre blogi to zwykłe szamba, każdego dnia wylewające tony ekskrementów na głowy przeciwników politycznych. Ale są to te same, gotowe oceny, podawane na tacy przez mainstreamowe media. W 8 przypadkach na 10, z góry, bez czytania wiem dokładnie jaki pogląd, w danej sprawie, zaprezentuje ten czy inny bloger. Linia demarkacyjna przebiega wzdłuż podziałów partyjnych i nie ma mowy by zadeklarowany zwolennik PO napisał coś dobrego o Jarosławie Kaczyńskim albo PiS-owiec pochwalił Donalda Tuska. Brakuje w tym wszystkim samodzielnego myślenia i formułowania ocen w kategoriach sprawy, a nie opcji politycznej, która ją podnosi.

„Komentatorzy życia publicznego powinni być osobami całkowicie wolnymi i niezależnymi, także od siebie. Powinni w każdej chwili umieć stanąć z boku i popatrzeć na każdą sprawę z pewnego dystansu. Tak jak na obraz nie patrzy się z bardzo bliska, wtedy widzi się tylko grudki farby. Powinno się zrobić cztery kroki do tyłu, wtedy widzi się całość. (…) Ja też czuję, że jestem w tym centrum. Nie jestem zwolennikiem ani jednych, ani drugich. Jestem z boku.”

Poruszałem ten temat w notce „Święte krowy”. Problem polega na tym, że prawie każdy dziennikarz uważa, że on jest właśnie tym obiektywnym i rzetelnym, podczas gdy widać gołym okiem, kto do której partii „się zapisał”. Ja jestem mniej wymagający od pana Miecugowa. Rzetelność dziennikarska z pewnością by się przydała, ale obiektywizm bym dziennikarzom odpuścił. Mają prawo mieć własne poglądy i trudno oczekiwać, żeby pracowali wbrew sobie. Nie wierzę w stanie z boku. Obawiam się, że ktoś kto rzeczywiście stałby z boku, musiałby prezentować strasznie miałki przekaz. Należy obalić więc wreszcie mit obiektywnego dziennikarstwa i skończyć z hipokryzją w tej sprawie.

„Uważam, że 11 listopada stała się rzecz niewiarygodna. Zaatakowano dziennikarzy, po raz pierwszy chyba identyfikując ich z władzą.”

Dziennikarzy atakowano już znacznie wcześniej, tyle że werbalnie. Poziom agresji debaty publicznej, przy walnym udziale mediów, wspiął się dziś na znacznie wyższy poziom, stąd obserwujemy zjawisko przechodzenia od słów do czynów. Wydarzenia z 11 listopada są o tyle symboliczne, że poza wyjątkowo nierzetelnym przekazem, niektórzy dziennikarze zaangażowali się wprost po jednej ze stron konfliktu, biorąc udział w nakręcaniu spirali agresji. Media dzierżą potężną władzę. To one w znacznym stopniu kreują trzy jej konstytucyjne emanacje.  Polityk, który nie pokazuje się w mediach nie istnieje. Jednocześnie, odpowiedzialność za słowo nie wydaje się być najważniejszą troską mediów.


Cały wywiad, pełen jest naprawdę interesujących refleksji. Został przeprowadzony w duchu programu „Inny punkt widzenia”, z tą wszakże różnicą, że tym razem to Grzegorz Miecugow pełni w nim rolę gościa a nie gospodarza. Zachęcam do lektury.

wtorek, 3 stycznia 2012

Wieszczem być…


Obraz Jana Matejki „Wernyhora”

Początek roku sprzyja refleksjom nad przyszłością polskiej polityki. Większość komentatorów jest zgodna, że zderzenie z kryzysem będzie miało decydujący wpływ na kształt sceny politycznej. Ale jest też kilka innych okoliczności, które moim zdaniem, zdefiniują nowe rozdanie, choć wcale nie musi to nastąpić już w bieżącym roku. Omówię je pokrótce, w kolejności w jakiej należy się ich spodziewać.

Nowa oś sporu politycznego

Ten podział właściwie już się dokonał. Niezręczne przemówienie Radosława Sikorskiego w Berlinie wzniosło nowy mur między Polakami. Nagle okazało się, że zwolennicy Unii Europejskiej rozumianej jako wspólnota suwerennych państw, zostali zepchnięci na pozycję eurosceptyków, a nawet eurofobów. W eleganckim towarzystwie, koncepcja federacji stała się obowiązującym trendem w tym sezonie politycznym i jest chętnie przeciwstawiana wizji ciemnogrodu reprezentowanego przez PiS (który histerycznym pohukiwaniem idealnie się w tą szufladkę wpasował). Ale wielka ofensywa medialna, wspierająca profederacyjny kurs rządu, ostatnio straciła impet. Badania opinii publicznej najwyraźniej pokazały, że ten eurofanatyzm budzi nieufność. Przekaz został stonowany, intencje Sikorskiego nieco rozmyto, osłabiając wrażenie dążenia do pogłębionej integracji za wszelką cenę, pojawiły się miękkie interpretacje definicji federacji. Emocje trochę opadły, dyskusja staje się bardziej rzeczowa, ale tak czy inaczej, nowa oś sporu jest faktem. Trudno dziś sobie wyobrazić, by poważna siła polityczna mogła funkcjonować bez jasnego określenia stanowiska wobec przyszłości Europy, w kontekście planowanych zmian traktatowych i poza traktatowych.

Oblicze Ruchu Palikota

Ekipa Palikota zdążyła narobić sporo szumu, podnosząc kontrowersyjne hasła światopoglądowe, ale niewiele z tego wynika. Sam Janusz Palikot stoi w rozkroku między wizerunkiem szokującego showmana, a konterfektem poważnego polityka, który jestem przekonany, swoje ambicje polityczne lokuje już w Pałacu Prezydenckim. Rozpoznawalne postacie z tej partii to działacze na rzecz swoich wąsko rozumianych interesów środowiskowych: gejowskich, proaborcyjnych, feministycznych, antyklerykalnych, trans płciowych. Gdzie są ci pełni sukcesów przedsiębiorcy, którzy mieli stanowić oblicze tej partii? Ruch Palikota wciąż jest na fali, korzystając z taryfy ulgowej przysługującej sejmowemu beniaminkowi, ale powoli przychodzi czas na określenie tożsamości. Grupa odjazdowych happenerów czy poważna oferta polityczna?

Osłabienie Platformy Obywatelskiej

To nieuchronna kolej rzeczy. Sukces PO opiera się na dwóch podstawach. Pierwsza to niepodejmowanie niepopularnych społecznie decyzji, czego efektem stała się kadencja zmarnowanych szans, w czasie względnie korzystnej koniunktury. Drugą jest stanowienie alternatywy wobec znienawidzonego PiS-u. Jestem głęboko przekonany, że to wyborcy głosujący przeciw PiS zapewnili zwycięstwo Platformie. Jarosław Kaczyński jest jokerem w talii kart Donalda Tuska. Wszystko co dobre ma jednak swój kres. Premier wciąż boi się reform, ale nawet ta jedna, emerytalna, zapowiedziana w expose, plus niekorzystne zmiany podatkowe odbiorą mu sporo popularności. Na ile osłabi to PO, zależy od siły zderzania z kryzysem.

Nowa rola Jarosława Kaczyńskiego

Przypuszczam, że w ciągu najbliższych dwóch lat, w Prawie i Sprawiedliwości nastąpią istotne przeobrażenia. Sądzę, że Jarosław Kaczyński rozumie, iż nie jest już w stanie sięgnąć po władzę. Wie, że uosabia zbyt głębokie podziały, personifikuje nienawiść znacznej części Polaków i żaden projekt polityczny, który on będzie podejmował nie ma szans na szersze poparcie. Nawet ewentualna kompromitacja rządu Donalda Tuska nie zmieni tej sytuacji. Zniechęcony elektorat prędzej popłynie do Palikota niż do Kaczyńskiego. Dlatego też, prezes PiS, z czasem usunie się w cień, ale na swoich warunkach. Z pewnością nie mógł tego uczynić pod presją secesjonistów. Przygotowanie do przejęcia władzy już się rozpoczęło. Na początku listopada, w notce „Wielka Czystka” przewidywałem, że miejsce Zbigniewa Ziobro w zarządzie partii zajmie Mariusz Kamiński, co wkrótce nastąpiło. Kiedy nowy wiceprezes zdoła zbudować silną pozycję w partii, zostanie namaszczony na następcę, a realna władza będzie stopniowo przechodzić w jego ręce. Jarosław Kaczyński pozostanie guru narodowej, socjalnej prawicy, ale zadowoli się rolą mentora i patrona inicjatyw politycznych. Będzie miał podobną pozycję do tej, którą Aleksander Kwaśniewski cieszy się na lewicy.

W powyższym kontekście, dzisiejsze rokosze, secesje i przegrupowania uważam za falstart. Do następnych wyborów szmat czasu, a dopiero fundamentalne zmiany umożliwią nowe rozdanie. Nie widzę w nim miejsca dla Solidarnej Polski, jako samodzielnego bytu politycznego. SP i PiS odwołują się do tych samych wyborców, a proweniencja Jacka Kurskiego i Zbigniewa Ziobro bardzo utrudnia poszerzanie elektoratu. Za to osłabiona, przesunięta na lewo Platforma zrobi miejsce dla rozsądnego, konserwatywno-liberalnego projektu politycznego w stylu PJN. To będzie szansa dla Pawła Kowala, o ile wcześniej nie da się uwieść PO albo nie rozmieni się na drobne wchodząc w alians z „ziobrystami” czy kanapą Marka Jurka. Najwyższy czas, by prawica w Polsce przestała być utożsamiana z socjalnym programem ekonomicznym. Przyszłość lewej strony politycznej sceny zależy od tego, jak ostatecznie skrystalizuje się oblicze Ruchu Palikota. Palikot w czapeczce błazna na głowie jest ostatnią szansą Leszka Millera i jego formacji.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Posylfestroffa impresja


Fot. Izabela Sitz-Abramowicz

Odkąd przekroczyłem wiek, w którym  syndrom nocy sylwestrowej (czyli ciśnienie by za wszelką cenę świętować Nowy Rok szampańską zabawą gdzieś poza domem), przestał uporczywie gnieść mą duszę, stałem się człowiekiem szczęśliwszym. Wyzwolenie następowało na raty. Przez jakiś czas funkcjonował model przejściowy, czyli okres kiedy żadna już siła nie zmusiłaby mnie do imprezowania, podczas gdy moja żona miała w tej materii zgoła odmienne zdanie. Nie da się ukryć, że zatruwało to nieco atmosferę. Na szczęście, sprawa dość szybko się unormowała i teraz możemy przyjemnie spędzić kameralny wieczór z butelką wybornego czerwonego wina. Nie musimy już lecieć, pędzić, zamawiać taksówki dzień wcześniej, tłoczyć się w przepełnionej knajpie i bawić  obowiązkowo do białego rana. Poza jednym, wyjazdem sylwestrowym, sylwestrowa zabawa nigdy nie należała do szczególnie udanych. Zresztą, co tu świętować? Przełom roku nastraja mnie raczej refleksyjnie niż szampańsko. To moment na rachunek sumienia i spojrzenie w przyszłość. Czas, kiedy wyraźniej niż zwykle, teraźniejszość zamienia się w przeszłość.

Niestety, nawet w domowe pielesze brutalnie wdziera się ludyczna mania świętowania. Nie mogę się nadziwić, że w XXI wieku ludzkość wciąż zachwyca się hukiem petard i pokazami błyskających fajerwerków. Ale ok., rozumiem, tradycja, choć mój pies jest zupełnie innego zdania, trzęsąc się jak osika przy każdym wystrzale. Tylko dlaczego, do cholery, trzeba strzelać tydzień przed Sylwestrem i dwa tygodnie po nim? Zwierzaki naprawdę ciężko to znoszą. Niechętnie wychodzą na spacer, spodziewając się kolejnej kanonady. Te najbardziej wrażliwe mogą nawet dostać zawału serca. Teoretycznie, na terenie całego kraju, obowiązują rozporządzenia wojewodów dopuszczające możliwość używania wyrobów pirotechnicznych w miejscach publicznych, tylko dwa dni w roku: 31 grudnia i 1 stycznia. Za złamanie tych przepisów grozi mandat do 500 złotych. Bardzo jestem ciekaw jaka jest skuteczność tej regulacji, zwłaszcza, że przydomowy ogródek trudno chyba zakwalifikować jako miejsce  publiczne.

Po sylwestrowej nocy, rozbawiony naród zostawia wszędzie całe sterty pustych butelek, plastikowych kubeczków i wszelkiej maści odpadków po sztucznych ogniach. Nawet nad moim ulubionym jeziorem, gdzie często witam Nowy Rok, dziś rano odnalazłem plażę upstrzoną sylwestrowymi śmieciami, mimo że puste pojemniki na odpadki znajdują się kilka metrów dalej. A przecież w sąsiedztwie nie bawiła się hołota tylko, wydawałoby się, dobrze sytuowani ludzie na poziomie, ci najbardziej europejscy z Europejczyków, jak sami o sobie sądzą. Wystarczy jednak kilka głębszych, by spod tej inteligenckiej maski wylazła zwykła wiocha.