środa, 30 listopada 2011

Kto był naprzeciwko?



„(…)jest coś patologicznego w jego osobowości. Jest jakby zawsze na granicy równowagi psychicznej. Miewa takie dziwne humory, tendencje do zapadania się w sobie. To widać nawet w mimice. To wszystko sprawia, że tak naprawdę, gdy się na niego patrzy, nie ma się pewności, kto jest naprzeciwko.”

To opinia Janusza Palikota, na temat bohatera wczorajszego dnia. Trudno byłoby odmówić autorowi celności spostrzeżeń.


Minister Sikorski nie po raz pierwszy udowodnił, że szef dyplomacji może nie mieć nic wspólnego z praktykowaniem zasad dyplomacji. W trosce o podbudowanie wybujałego ego, zadbał o PR własnej osoby kosztem interesów Polski i przy okazji zagrał na nosie Jarosławowi Kaczyńskiemu. Kiedy komentowałem expose Donalda Tuska i debatę wokół wystąpienia premiera, domagałem się rozpoczęcia dyskusji na temat strategii dalszej integracji z Unią Europejską. W końcu sporo ostatnio się zmieniło w samej UE, więc warto byłoby wiedzieć czego w tej sprawie chcemy. No to się dowiedziałem. Pan minister, o najpoważniejszych zmianach ustrojowych, określających granice suwerenności państwowej, zdecydował się poinformować europejską opinię publiczną, na forum niemieckiego think tanku, bez wcześniejszych konsultacji w kraju. Ba, trudno nawet powiedzieć czy to jego autorska koncepcja, czy stanowisko rządu a może prezydenta, choć jest przecież jasne, że zostało odebrane jako oficjalne wystąpienie. Szkoda, że nie zauważył, iż obsadził się w roli leninowskiego pożytecznego idioty, który zadowolony z siebie wybiega przed orkiestrę, przelicytowując innych europejskich przywódców gotowością do daleko idących ograniczeń suwerenności własnego państwa. Nie mając do tego żadnego mandatu. Jeżeli, jak tłumaczy Sikorski, jego głównym celem było wezwanie Niemiec do działania, w sprawie strefy euro, to nadanie wystąpieniu charakteru deklaracji politycznej było wysoce niefortunne.

Sikorski musiał zdawać sobie sprawę, że tak oryginalne przemówienie wywoła burzę w Polsce. Prowokowanie opozycji niewiele jednak kosztuje. Jarosław Kaczyński, który z uporem maniaka trzyma się nieskutecznej, agresywnej, opartej na pomówieniach metody uprawiania polityki dawno już pozwolił zapędzić się do narożnika. Niezależnie od tego co powie, czy będzie to mądre czy głupie, nie jest traktowany poważnie. Cóż, jeżeli ktoś bez powodu wciąż wszczyna alarm, to kiedy naprawdę dzieje się coś złego, nikt nie będzie go słuchał. Tak jest właśnie tym razem. Prezes PiS, ale też PiS-owscy schizmatycy wytoczyli najcięższe działa, prześcigając się w pomysłach ukarania ministra. Żądają odwołania ze stanowiska, trybunału stanu, jest mowa o zdradzie, pojawia się retoryka powstańców warszawskich i IV Rzeszy. W ustach polityków uważanych za skrajnych germanofobów działa to jak płachta na byka. Mszczą się te wszystkie ataki na Angele Merkel, niemieckojęzyczne media i samych Niemców. Zamiast o meritum, dyskusja toczy się wokół histerycznej reakcji tak zwanej prawicy. Szkoda. Tym razem Radosław Sikorski naprawdę się podłożył. Chłodna, kompetentna, merytoryczna opozycja potrafiłaby to wykorzystać. A tak mamy wymachiwanie szabelką. W odbiorze medialnym, granica między tym co słusznie i nie słuszne przebiega po linii partyjnej, a nie w oparciu o zdrowy rozsądek. Stygmat jest prosty, przeciw Sikorskiemu są tylko zacofane, chore z nienawiści ciemniaki. Nikogo nawet nie oburza arogancja Pawła Olszewskiego z PO, który twierdzi, że „uwłaczającym byłoby dla polskiego parlamentaryzmu, gdyby trzeba było zwoływać posiedzenie w sprawach fobii i frustracji lidera opozycji”. No faktycznie, występowanie ministra przed organem o kompetencjach sejmiku wojewódzkiego z perspektywą dalszego ograniczenia tych kompetencji wydaje się bezsensowne.

Czas wreszcie wspiąć się ponad uprzedzenia partyjne. Potrzebna jest uczciwa dyskusja o przyszłości Unii Europejskiej i Polski w Unii. Sam mam tu bardzo wiele wątpliwość. Niech ścierają się federacyjne projekty Sikorskiego z koncepcją Europy ojczyzn, która jest mi bliska. Ale przede wszystkim należy zacząć rozmawiać językiem zrozumiałym dla zwykłych ludzi. Dzisiaj, za pomocą gładkich słówek politycy zamazują rzeczywisty obraz. Federacja, konfederacja, Rada Europy, Komisja Europejska, strefa euro, Traktat lizboński. Ilu Polaków coś z te go rozumie? Czy głosując za akcesją lud wiedział co owa akcesja oznacza? Czy miał świadomość z czym wiąże się ratyfikacja Traktatu lizbońskiego? Ile osób zdaje sobie sprawę, że już dziś 60% aktów prawnych obowiązujących w Polsce, stanowionych jest w Parlamencie Europejskim, a nie w polskim Sejmie? Że w przypadku realizacji koncepcji Sikorskiego można byłoby mówić ledwie o autonomii w kilku sprawach: edukacji, moralności (to też mydlenie oczu bo jest przecież Karta Praw Podstawowych), podatków dochodowych? Jak ognia unika się mówienia o skutkach integracji w kontekście suwerenności Polski. To dopiero w praniu lud dowiaduje się, że w związku z przynależnością do unijnych struktur, nie do nas należą decyzje w wielu obszarach, jak choćby ostatnio w przypadku przywrócenia kary śmierci. Kiedy lud wydaje pomruki niezadowolenia wmawia się mu, że na wszystko wyraził już zgodę w traktacie akcesyjnym, że nie ma innej drogi, że jak powiedziało się A, trzeba powiedzieć B etc. I tak od rzemyczka do koniczka.

niedziela, 27 listopada 2011

Na marginesie dyskusji o kaesie



W mediach trwa kolejna jałowa dyskusja, tym razem na temat kary śmierci. Jarosław Kaczyński najwyraźniej pozazdrościł sławy rycerza przegranej sprawy Januszowi Palikotowi i sam wstąpił na ścieżkę, którą ten kroczy od dnia wyborów. Mieliśmy dyskusję o krzyżu i legalizacji trawki, czemu więc nie pogadać o karze śmierci. Przed sobą mamy jeszcze kilka frontów, które można otworzyć: aborcja, in vitro, prawa mniejszości seksualnych więc na razie pewnie nie będziemy się nudzić, choć tutaj liczyłbym raczej na Ruch Palikota, albo na SLD, które być może zechce włączyć się do zabawy. Zamierzałem powstrzymać się od komentowania tej sprawy, ale kilka wątków pobocznych, nie dotyczących samego meritum sprawiło, że zmieniłem zdanie.

Oręż bratobójczej walki

Intencje są tutaj jasne. Tym razem kara śmierci występuje jako oręż w walce ze schizmą w PiS, a dokładnie manewr uprzedzający spodziewany cios konkurentów. Jarosław Kaczyński słusznie założył, że Zbigniew Ziobro, który zbudował swoją pozycję w PiS w oparciu o wizerunek twardego szeryfa i postulaty zaostrzenia kodeksu karnego (równie skutecznie, jak wcześniej Lech Kaczyński) będzie chciał nawiązać do tej retoryki na nowej drodze życia. Uprzedzający cios osłabi siłę argumentów Ziobry, gdyby ten zdecydował się z nich skorzystać.

Nie da się

Głos w sprawie kary śmierci zabrali prawni eksperci i autorytatywnie oświadczyli, że nie ma możliwość prawnych przywrócenia kary śmierci, ponieważ Polska ratyfikowała Europejską Konwencję Praw Człowieka oraz Traktat Lizboński. Wypowiedzenie tych traktatów wiązałoby się w wyjściem z UE a raczej nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie podejmował tak daleko idących kroków z powodu kary śmierci. Ale przy tej okazji nasuwa się pewna refleksja. Okazuje się, że Janusz Korwin Mikke nie mylił się wiele twierdząc, że po ratyfikacji traktatu lizbońskiego, kompetencje polskiego sejmu sprowadzają go do roli sejmiku wojewódzkiego.

Puszczanie bąków

W niniejszym wpisie nie chcę wchodzić w meritum dyskusji na temat „kary śmierci”, poprzestanę więc na krótkiej deklaracji swojego stanowiska. Należę do zwolenników kary śmierci, która mogłaby być orzekana w szczególnie drastycznych, nie budzących wątpliwości sytuacjach. Rozumiem jednak argumenty przeciwników KS-u i choć uważam, że opierają się na fałszywych przesłankach jest to sprawa, o której powinniśmy  dyskutować. Wydawało mi się, że to dość racjonalne, koncyliacyjne stanowisko.

Nic bardziej błędnego. We wczorajszym programie „Babilon” głos w tej sprawie zabrała profesor Magdalena Środa. Muszę przyznać, że ta pani z niebywałym talentem podnosi mi ciśnienie tętnicze. Ilekroć raczy otworzyć buzię, nóż spoczywający dotąd w bezpiecznym miejscu, w tajemniczy sposób odnajduję w swojej kieszeni. Otóż pani profesor uważa, że nie może być żadnej dyskusji na temat kary śmierci bo to haniebny relikt barbarzyństwa. Jesteśmy już podobno na tak dalece zaawansowanym etapie rozwoju cywilizacji, na którym takich spraw po prostu nie da się dyskutować. Jednocześnie dała do zrozumienia, że wszelkie rozważania na ten temat, to takie samo faux pas jak puszczenie bąka w eleganckim towarzystwie. Ze smutkiem zauważam, że opinie niektórych blogerów, których szanuję, są bardzo podobne. Zawsze z dużą nieufnością podchodzę do płomiennych tyrad, pełnych frazesów o równości, otwartości i tolerancji, pod którymi kryją się zwykle niezmierzone pokłady hipokryzji. Jak widać tolerancja, kończy się tam gdzie światopogląd jej wyznawców.

piątek, 25 listopada 2011

Święte krowy



Kiedy 11 listopada patrzyłem na podpalony wóz techniczny TVN-u, z miejsca zdałem sobie sprawę, że dopiero ten płomień rozgrzeje dyskusję wokół ulicznego bandytyzmu. Pobicie dziennikarza Polsatu, po niedzielnej demonstracji w Poznaniu dolało tylko oliwy do ognia. Różne rzeczy uchodzą u nas na sucho, ale nie zadzieranie z mediami. Tak było kiedy pojawił się pomysł lustracji dziennikarzy, a także wtedy gdy ujawniono podejrzenia w sprawie inwigilacji kilku przedstawicieli mediów. Takie sprawy natychmiast zyskują wysoki priorytet. Teraz też już podjęto inicjatywę, dotyczącą zmiany w ustawie o bezpieczeństwie imprez masowych, w myśl której dziennikarz byłby chroniony w taki sam sposób jak policjant na służbie. Agresję wobec przedstawicieli mediów należy bezwzględnie potępić (podobnie jak przemoc kierowaną do wszystkich innych ludzi i środowisk), ale nie może być tak, żeby w debacie toczonej na ten temat, dziennikarze usadowieni w wygodnych fotelach recenzentów, zajmowali się wyłącznie wskazywaniem drzazgi u innych, nie widząc belki we własnym oku.

Prawdą jest, że agresją zioną politycy rzucając się sobie do gardeł przy każdej nadarzającej się okazji. Jest faktem, że przed wyborami, dla doraźnych korzyści politycznych, Jarosław Kaczyński otworzył puszkę Pandory legitymizując kiboli jako środowisko patriotyczne. Chciał ich instrumentalnie wykorzystać i porzucić, ale oni poczuli się pełnoprawnym bytem politycznym i dziś są jak wstydliwa kochanka z przeszłości, która wszczyna pijackie burdy w najmniej odpowiednich momentach. Ale bez wątpienia agresję prowokują też niektóre środowiska medialne. Z jednej strony media ojca Rydzyka głosząc ksenofobiczny katolicyzm, z drugiej Gazeta Wyborcza i Krytyka Polityczna organizując blokadę legalnej demonstracji, zapraszając zadymiarzy z zagranicy, tworząc atmosferę zbrojnej konfrontacji i lekką ręką przyklejając łatkę faszystów swoim oponentom politycznym. Inne media też nie są święte.

Największy wpływ na kształtowanie ocen i modelowanie postaw mają media elektroniczne. Bożkiem, medialnych decydentów są dziś wskaźniki oglądalności i to one ich zdaniem rozgrzeszają miałkość przekazu i odpowiadają za stabloidyzowaną wizję rzeczywistości. W myśl tej zasady, newsem godnym zainteresowania jest przede wszystkim mord, gwałt, mordobicie, strzelanina, stek inwektyw rzucany z mównicy sejmowej etc. Dokładnie według tej recepty relacjonowano obchody Święta Niepodległości. Do dziś trwa dyskusja o marszu, którego - gdyby chcieć opierać się na przekazie mainstreamowych mediów - w ogóle nie było. Tylko kibole naparzali się płytami chodnikowymi na placu Konstytucji i palili samochody na placu Na Rozdrożu. Dziesięciu tysięcy ludzi, którzy w spokojnym pochodzie przeszli pół miasta już dziennikarze nie zauważyli. Czy taki sposób prezentowania rzeczywistości jest uczciwą relacją czy może jednak napędza spiralę agresji? W ten sposób tworzy się przecież błędne koło. Nierzetelny przekaz formuje rzeczywistość zamiast ją relacjonować. Politycy, ale też bandy kiboli, chcąc zaistnieć dopasowują swoje zachowanie do oczekiwań mediów, a to tylko potęguje agresję. Potem Jarosław Kaczyński, z pianą na ustach, próbuje się odegrać mówiąc o polskojęzycznych mediach, co jeszcze bardziej nakręca krytykę dziennikarzy i polityków. I tak w kółko, aż do momentu, w którym wszystkich połączy narodowe nieszczęście, takie jak śmierć polskiego papieża albo katastrofa smoleńska. Wtedy na chwilę milkną inwektywy i pojawia się przesłanie miłości, szacunku i zrozumienia. Kiedy pierwsza trauma mija, podziały okazują się głębsze niż były a błędne koło toczy się dalej.

Media są czwartą władzą, a dziennikarze niczym święte krowy, upojeni fetyszem własnej potęgi są tak samo aroganccy jak przedstawiciele wszystkich trzech jej pozostałych organów. Nawet ci, których szanuję, nie są w stanie przyjąć krytyki postępowania własnego, ani swoich kolegów. Nie jeden raz trafiał mnie szlag, kiedy arogancko, ex cathedra, Grzegorz Miecugow odpowiadał na zarzuty telewidzów w „Szkle kontaktowym”, nawet  wtedy, gdy krytyka była chłodną, merytoryczną oceną. Przewaga redaktora jest tu oczywista, można powiedzieć „nie sportowa”. Wiadomo, że do niego będzie należało ostatnie słowo i puenta. Niestety w Polsce wciąż funkcjonuje mit rzetelnego, obiektywnego dziennikarstwa. I prawie każdy dziennikarz uważa, że to on jest tym obiektywnym i rzetelnym. To bzdura, widać przecież gołym okiem, kto do której partii „się zapisał”. Ale ja nie jestem aż tak wymagający. Rzetelność rzeczywiście by się przydała, ale obiektywizm bym dziennikarzom odpuścił. Mają prawo mieć własne poglądy i trudno oczekiwać, żeby pracowali wbrew sobie. Tylko darujmy sobie wreszcie tą hipokryzję.

wtorek, 22 listopada 2011

KGHM czyli nie bądźmy Peweksami!


Kadr z filmu, Stanisława Barei „Miś”.

KGHM to taki twór, w którym jak w soczewce skupiają się wszelkie plagi kapitalizmu państwowego. Olbrzymia spółka, nominalnie od dawna sprywatyzowana, notowana na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie, w której skarb państwa posiada już tylko niespełna 32%-owy pakiet akcji, wciąż jest łupem politycznym rządzących (podobnie jak PKN Orlen). Jest to jednocześnie spektakularny przykład firmy, którą jak rak toczą związki zawodowe. W KGHM funkcjonuje 47 organizacji związkowych, związkowcy stanowią 30% składu, 10-osobowej Rady Nadzorczej. Zarządzanie taką organizacją to mordęga. To bezwładny okręt, gdzie interes ekonomiczny spółki i jej akcjonariuszy nie jest głównym kryterium podejmowania decyzji.  Dość powiedzieć, że średnie wynagrodzenie na koniec 2011 roku, przekroczy tu 9 tysięcy zł, a obowiązujący pakiet socjalny zawiera całą litanię świadczeń jakie tylko można sobie wyobrazić.

Notowania giełdowe KGHM zawsze stanowią dość wierne odzwierciedlenie wykresu notowań cen miedzi na światowych giełdach surowców, ponieważ to one decydują wprost o wynikach finansowych spółki. KGHM, to bezlitośnie objuczony muł, który porusza się po mniej więcej tej samej trajektorii co ceny miedzi, tylko z uwagi na ciężar, który dźwiga w dużo niższych rejestrach niż powinien. Teraz premier, w expose, zapowiedział kolejne obciążenie – podatek od kopalin, który dodatkowo zmniejszy zysk spółki, a stanowi on podstawę do wypłaty dywidendy dla akcjonariuszy. Ale przecież głównym akcjonariuszem i beneficjentem i tak jest skarb państwa. Tylko, że jakby to powiedział prezes Ryszard Ochódzki, niezapomniany bohater filmu „Miś”: „Nie mieszajmy myślowo dwóch różnych systemów walutowych. Nie bądźmy Peweksami”. Właśnie! Skarb państwa ma dziś niecałe 32% akcji KGHM, więc wypłacając dywidendę, 68% trzeba wybulić innym akcjonariuszom. Co za karygodna rozrzutność! Podatek od kopalin, nawet jeżeli znacznie zniweluje zysk, to przecież w całości wpłynie do kasy skarbu państwa. Jest deal? A że kosztem innych akcjonariuszy? Taka tam hipokryzja. Dokładnie nie wiadomo, kim są ci inni akcjonariusze (pakiety mniejsze niż 5% nie wymagają ujawnienia), ale to na pewno wredni kapitaliści, a wciąż wszędzie słychać, że kapitalizm się nie sprawdził, więc dobrze im tak. Oburzeni będą zadowoleni, no chyba żeby jakiś oburzony także okazał się drobnym kapitalistą. Jest takie ryzyko, bo papiery KGHM mają pewnie w swoich aktywach TFI, a co gorsza OFE, czyli znowu ucierpią nasze emerytury, emerytury oburzonych również. No ale takie są skutki inwestowania w system, który nie działa.

Nic więc dziwnego, że w dniu expose, kurs giełdowy KGHM poleciał na twarz, o blisko 14%, by wczoraj kontynuować spadki o kolejne 10%. Blisko ¼ wartości spółki, ponad 7 mld zł w dwa dni, to robi wrażenie. Pytania opozycji, czy ktoś mógł na tym skorzystać wywołały falę oburzenia. Prorządowa część blogosfery, też już ustawiła do kąta liderów opozycji, którzy mieli czelność zadać publicznie te pytania. Taka reakcja świadczy o nie rozumieniu mechanizmów funkcjonowania rynku kapitałowego. Inside trading, czyli wykorzystywanie informacji poufnych przy podejmowaniu decyzji inwestycyjnych, należy do najczęściej spotykanych przestępstw giełdowych. Problem w tym, że politycy w tej delikatnej materii poruszają się często jak słonie w składzie porcelany, nie rozumiejąc, że ich wypowiedzi (bardziej nawet niż działania) mogę mieć olbrzymie znaczenie dla rynku transakcji finansowych i kapitałowych. Nie chodzi tu o kierowanie personalnych oskarżeń pod adresem Donalda Tuska, czy też Jana Krzysztofa Bieleckiego. Ale ktoś mógł na tym skorzystać, więc z pewnością zasadne jest pytanie, kto i na ile wcześniej wiedział, że w expose pojawi się zapowiedź wprowadzenia podatku od kopalin? Premier przez cały miesiąc przygotowywał swoje wystąpienie. Biorąc pod uwagę tak długi czas oraz krąg osób, które mogły mieć dostęp do tej informacji należy założyć, że ewentualny przeciek mógł dotrzeć tam, gdzie ktoś postanowił to wykorzystać. Zamiast płonąć świętym oburzeniem, należy to dokładnie sprawdzić. A zarobić można było łatwo. Nie tylko sprzedając wcześniej posiadany pakiet i odkupując go po niższej cenie, ale przede wszystkim poprzez tak zwaną krótką sprzedaż. Mechanizm ten polega na tym, że najpierw dokonuje się sprzedaży pożyczonych papierów wartościowych, by dopiero potem jej odkupić. W tym wypadku, znając news z expose, z gwarancją znacznie niższej ceny. Można było zyskać dużo więcej niż przy ostatniej mega kumulacji w totolotku. W internecie znalazłem tylko mocno nieprecyzyjną informację, że w piątek skala takich transakcji była niewielka. Ok., ale jaka była w czwartek, w środę, we wtorek, jeszcze wcześniej? A samo domknięcie transakcji mogło, ale wcale nie musiało jeszcze nastąpić.

I smaczek na koniec. Na Himalaje serwilizmu wspiął się Herbert Wirth, prezes KGHM, który był łaskaw oświadczyć, że pomysł rządu jest dobry, tylko trzeba się przyjrzeć szczegółom. Jako obywatel pan Wirth może sobie mieć takie zdanie, natomiast jako prezes spółki giełdowej, dla której nowe obciążenie fiskalne musi wpłynąć na pogorszenie wyników finansowych, a dla akcjonariuszy, na zmniejszenie zwrotu z zainwestowanego kapitału, mówiąc to co powiedział zwyczajnie się kompromituje. Pokazuje się jako zwykły urzędas i dyspozycyjny aparatczyk, postawiony na czele wielkiej spółki giełdowej, który nie dość, że nie ma pojęcia o biznesie, to nie jest nawet w stanie dostrzec granicy obciachu.

niedziela, 20 listopada 2011

PiS & LAW



Można już otwarcie powiedzieć, że PiS się sklonował. Oczywiście jako byt instytucjonalny, bo struktura materii składa się tu z innej substancji. Konia z rzędem temu, kto wskaże czym owe polityczne byty się od siebie różnią. Wyborców od tego nie przybędzie, ale być może jest w tym szaleństwie jakaś metoda. Póki co, ten deal niesie ze sobą całkiem sporo korzyści. Dwa kluby w Sejmie, a więc nowe funkcje do obsadzenia, dwa wystąpienia w imieniu klubów, choćby w debacie na temat expose, pewnie jakieś miejscówki w komisjach sejmowych, dwa miejsca na kawie u Rymanowskiego i w innych programach dbających o sejmowy parytet etc.

Żal tylko jednego. Jeszcze kilka tygodni temu, w czasach panowania poprzedniego rządu Donalda Tuska, wykluczeni z PiS mogliby liczyć na wsparcie Bartosza Arłukowicza, ministra bez teki ds. wykluczonych. Ale wredny Tusk, czując pismo nosem, na złość Kurskiemu i Ziobrze zlikwidował to pożyteczne stanowisko. Ech… życie, wykluczonemu zawsze wiatr w oczy.

Tak czy inaczej, śmiało spoglądając w przyszłość, czas na powołanie nowej partii. Jak powiedział wczoraj Zbigniew Ziobro, nie mają jeszcze bidaki ani nazwy, ani logo. Hmm… to ja mam pewną nieśmiałą propozycję, którą jestem w stanie nieodpłatnie odstąpić. Na sprawę należy spojrzeć perspektywicznie. A ponieważ nikt i tak nie wie, co „ziobryści” mają do zaproponowania poza tym, że chcą być lepszym PiS-em, nazwa mogłaby akcentować ten właśnie element. Lepszy Alternatywny Wybór (wobec PiS-u rzecz jasna), w skrócie LAW. Wtedy przyszła koalicja, jeśli kiedykolwiek uda się jej dopchać do władzy, będzie mogła rządzić pod sympatycznym szyldem PiS & LAW;)

sobota, 19 listopada 2011

Mało! – wokół expose



Wczorajsze expose premiera, najkrócej mógłbym skomentować następująco. Znacznie więcej niż mógłbym się spodziewać po Donaldzie Tusku, znacznie mniej niż bym sobie życzył i niestety mniej niż potrzeba.

Gdybym chciał oceniać expose przez pryzmat własnych poglądów ekonomicznych, opartych na szeroko rozumianej wolności gospodarczej, która wymaga istotnego przemodelowania systemu podatkowego, racjonalizacji wydatków państwa i działań aktywizujących przedsiębiorczość, musiałbym je ocenić negatywnie. Ale przecież z góry było wiadomo, że takich zapowiedzi nie można się spodziewać. Odpuszczam więc krytykę z tej perspektywy, ponieważ nie byłaby ona konstruktywna. Warto jednak zauważyć, że Platforma Obywatelska, w 2001 roku powstała w oparciu o takie właśnie założenia. Cóż, upłynęło 10 lat i dzisiaj trudno byłoby znaleźć merytoryczne różnice między PO a SLD z okresu 2001-2003. Oceniając expose przez pryzmat tego, czego można było oczekiwać, oceniam je umiarkowanie pozytywnie. Umiarkowanie, ponieważ zapowiedziano w końcu jakieś reformy, pojawiły się konkretne rozwiązania, ale zabrakło wielu istotnych elementów. Dlatego też, bardzo mnie dziwi entuzjazm wielu ekonomistów (między innymi Ryszarda Petru i Krzysztofa Rybińskiego), których szanuję. Nie potrafię wytłumaczyć tego inaczej jak efektem niskiej bazy. Donald Tusk, brakiem aktywności w sferze reform, w całej poprzedniej kadencji, zawiesił widać poprzeczkę oczekiwań bardzo nisko.  

Ad rem. Podstawowym problemem nie jest to co w expose się znalazło, ale to czego w nim nie ma. W kontekście zagrożenia globalnym kryzysem gospodarczym, to wcale nie jest radykalny program cięć, jak przedstawia to partia rządząca. Wreszcie zapowiedziano reformę emerytalną, o której od dawna wiadomo, że jest bezwzględnie konieczna, ale rozwleczono ją w czasie na zbyt długi okres. Nie jest to działanie, które zmienia sytuację, wobec kryzysu, który zdjął już płaszcz w przedpokoju, założył kapcie i zamierza rozgościć się w naszym domu (copyright by Leszek Miller). Ograniczenie przywilejów, likwidacja ulg, podwyższenie składki rentowej, reforma KRUS, przyniosą efekt szybciej, ale nie uratują finansów publicznych państwa. Wątpię czy wystarczą do zmniejszenia deficytu budżetowego, o którym mówił premier. I tyle konkretów. Zapowiedzi usprawnienia postępowań sądowych, ułatwień związanych z uzyskiwaniem pozwoleń na budowę mają już charakter życzeniowy i można mieć spore wątpliwości, czy i kiedy uda się je wcielić w życie.

Czego zabrakło? Przede wszystkim planu cięć wydatków w obszarze szeroko rozumianej administracji publicznej i elementów stymulujących wzrost gospodarczy. Błyskotliwie wypunktował to Janusz Palikot. Muszę przyznać, że pomijając kwestie światopoglądowe i ukłony w kierunku lewicowego elektoratu, które zawarł w swoim wystąpieniu, w zasadzie mógłbym się podpisać pod tym co powiedział. W programie rządu nie ma ani słowa na temat odbiurokratyzowania życia społecznego i to zarówno w zakresie zmniejszenia kosztów administracji jak i zwiększenia swobody gospodarczej. Nic na temat zmiany absurdalnych przepisów prawnych, uproszczenia przepisów podatkowych, stworzenia przyjaznych warunków funkcjonowania dla przedsiębiorców (min. prawo do błędu) i cięć w sferze administracji rządowej (likwidacja wielu agencji rządowych, likwidacja Senatu, zmniejszenie ilości posłów, połączenie ZUS i KRUS). Co ciekawe, Palikot poruszył też kwestię ochrony polskiego rynku przed transferami zysków dokonywanymi przez zagraniczne koncerny do swoich spółek matek, co pozwala im unikać opodatkowania w Polsce (przede wszystkim chodzi o hipermarkety), o czym dotąd wspominał tylko Jarosław Kaczyński.

Na tle konkretnych wystąpień Donalda Tuska i Janusza Palikota, przemówienia pozostałych partyjnych liderów wypadły znacznie słabiej. Jarosław Kaczyński właściwie nie ustosunkował się do propozycji premiera. Wygłosił za to kontra expose, głęboko przesiąknięte deklaracjami ideowymi i po raz kolejny mogliśmy się przekonać, że wszystkie drogi prowadzą do Smoleńska. Szkoda, bo choć bez wielkiego związku z planami rządu, poruszył kilka istotnych kwestii dotyczących członkostwa w UE.

Najwyższa pora, by rozpocząć dyskusję na temat strategii dalszej integracji Polski z Unią. Widać dziś gołym okiem, że cały szereg założeń związanych z funkcjonowaniem europejskiej wspólnoty nie działa, a hegemonia Niemiec i Francji staje się sprawą oczywistą. Niepokoi brak jakiejkolwiek refleksji w tej sprawie, po stronie partii rządzącej, która bez względu na wszystko dąży do wejścia w strefę euro i pełnej integracji. To już nie jest euro entuzjazm, tylko euro fanatyzm. Drugą sprawą jest przyjęcie pakietu klimatycznego. Totalny absurd, a w sytuacji kryzysu wręcz zbrodnia. Klimat jest sprawą globalną, walczyć z emisją gazów cieplarnianych można wtedy, kiedy uczestniczą w tym wszyscy. Jaki sens mają kosztowne ograniczenia, jeżeli największe gospodarki świata, USA i Chiny się do nich nie stosują? To świadome obniżanie konkurencyjności własnej gospodarki w imię unijnej idei fix.

To prawda, że w zwierciadle wczorajszego expose odbija się nijakość zmarnowanej poprzedniej kadencji. Ale nie pozostaje nic innego, jak kibicować rządowi, by tym razem skutecznie zamienił słowa w czyny. Decydująca jest wola polityczna Donalda Tuska. W tym kontekście, szeroko dyskutowana, obsada personalna rządu ma drugorzędne znaczenie. W końcu poprzedni gabinet był rządem stagnacji przede wszystkim  dlatego, że zabrakło woli premiera do realizacji zmian, a nie z powodu braku kompetencji poszczególnych ministrów. Bez takiej woli, nawet rząd złożony z samych uznanych ekspertów nie mógłby liczyć na sukces.

czwartek, 17 listopada 2011

Szachy



„(…) Roszadę robimy, czyli rotację, panie, no! Rotuj się kto w Boga wierzy, panie! Gowin na miejsce Kwiatkowskiego, Boni z resortu do resortu, proszę pana. Kopacz z resortu na marszałka. Arłukowicz z wykluczonych do chorych panie. Schetyna w schetyny, eee… znaczy maliny. Patrz pan, o! Nowy rząd!”

Ktoś pamięta ten słynny skecz sprzed lat, Kabaretu pod Egidą, który pozwoliłem sobie sparafrazować? Co ja poradzę, że wszystko już było i te stare żarty z bardzo długą brodą, po niewielkim liftingu, pasują dzisiaj jak ulał. Pokpiwałem sobie trochę z premiera, mając jednakże nadzieję na pokerową rozgrywkę. Liczyłem, że Donald Tusk ma jakieś mocne karty. Może nie królewski poker, ale kareta na królach, no choćby na waletach. Ale jak ostatni głupek zapomniałem, że przecież rząd zdelegalizował hazard, a czymże jest gra z kryzysem jak nie hazardem? Więc z pokera nici. Są za to szachy i zdaje się, że premier rozgrywa tę partię sam ze sobą.

Co do zasady uważam, że zmiany są potrzebne. Ludzie wypalają się piastując eksponowane stanowiska. Po kilku latach pracy trzeba pożegnać się z niektórymi pomysłami, które wydawały się genialne a okazały się niewypałem. Autorowi tych koncepcji przychodzi to z dużo większym trudem niż nowej osobie. Jesteśmy wciąż przed expose premiera więc nie wiemy jeszcze jaki jest plan tego rządu. Wszyscy oczekują jednak poważnego programu reform. Nie zamierzam zanadto mądrzyć się na temat kandydatów, o których niewiele wiem, gwiazd tu jednak nie widzę. Na gabinet reformatorów też chyba się nie zanosi. W kontekście kryzysu gospodarczego, ministerstwo pracy i polityki społecznej oraz ministerstwo skarbu, mają niezwykle istotne znaczenie, a panowie Władysław Kosiniak-Kamysz i Mikołaj Budzanowski wydają się mieć lichutkie kompetencje. W kategoriach merytorycznych trudno też zrozumieć nominację Jarosław Gowina na stanowisko ministra sprawiedliwości, zwłaszcza że jego poprzednik Krzysztof Kwiatkowski zbierał pozytywne oceny za swoją pracę. Uzasadnienie tej zmiany było wyjątkowo pokrętne i naiwne. Pozostałe nominacje są mniej kontrowersyjne. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że decydującą przesłanką przy konstrukcji nowego gabinetu były kryteria polityczne a nie merytoryczne (o kurde, to samo powiedział Leszek Miller). Premier otoczył się wierną gwardią i tylko Jarosław Gowin nie pasuje do tej drużyny. Zakładam jednak, że w tym przypadku chodziło o to by wypuścić na minę niewygodnego recenzenta z wnętrza partii. Nie wróżę długiej ministerialnej kariery panu Jarosławowi.

W dzisiejszym wystąpieniu Donalda Tuska, najbardziej ubawiło mnie zdefiniowanie roli Grzegorza Schetyny. Otóż, ma on być rezerwą strategiczną Platformy!:) Genialny tekst, który zasługuje na to, by trwale wejść do słownika zgrabnych politycznych eufemizmów. Kiedyś na to samo mówiło się „paszoł w p..du”!


A to oryginalne szachy personalne w brawurowym wykonaniu Piotra Fronczewskiego i Jana Pietrzaka (niestety tylko w wersji audio). Polecam.


środa, 16 listopada 2011

Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy



Blisko miesiąc temu, agencja ratingowa Moody’s, sygnalizowała możliwość obniżenia perspektywy polskiego ratingu kredytowego, a potem również samego ratingu (pisałem o tym w notce „Wsi spokojna, wsi wesoła”), jeśli polski rząd nie rozpocznie programu reform. I co? Sytuacja zewnętrzna, od tamtej pory, wciąż zmienia się jak szalona. Unia Europejska zatrzęsła się w posadach w efekcie awantury wokół bankrutującej Grecji, i Włoch stojących na skraju przepaści. Przez europejskie salony polityczne przetacza się dyskusja na temat racji bytu strefy euro. Tylko w Polsce nuda, nic się nie dzieje. Donald Tusk zmarnował ten czas, z olimpijskim spokojem meblując swój nowy gabinet. Nic zatem dziwnego, że analitycy z Moody’s, zgodnie z zapowiedzią, obniżyli właśnie perspektywę dla polskiego systemu bankowego ze „stabilnej” do „negatywnej”.

W całej tej sprawie ciekawe jest zachowanie szefa NBP, Marka Belki. Od początku konsekwentnie lekceważy zagrożenia wynikające z obniżenia ratingu. Dość zabawnie brzmią dzisiejsze zapewnienia, że ta decyzja nie znajduje uzasadnienia w kondycji sektora bankowego w Polsce, bo polskie banki są dobrze skapitalizowane i stabilne. Prawda, tylko, że banki w Polsce, poza PKO BP, BGŻ, BGK i dwoma lub trzema małymi bankami, należą do zagranicznych instytucji bankowych. Kiepska kondycja finansowa podmiotów dominujących, może mieć istotny wpływ na ich decyzje odnośnie bankowych aktywów w Polsce. Według Belki, ocena Moody’s ma niewielkie znaczenie dla wiarygodności Polski. To także dziwne stwierdzenie, ponieważ  obniżka ratingu (jeśli do niej dojdzie) niemal automatycznie będzie skutkowała wzrostem oprocentowania polskich obligacji, a więc wyższymi kosztami pozyskiwania środków finansowych przez państwo.

Trochę inną technikę zamiatania problemów pod dywan zastosował przed wyborami Jacek Rostowski, choć on posunął się znacznie dalej. We wrześniu, przygotowano projekt budżetu na przyszły rok, który zakładał wzrost PKB na poziomie 4%. Minister Rostowski zarzekał się, że taki plan jest jak najbardziej realny, podczas gdy wszyscy, którzy choć trochę orientują się w sprawach ekonomiczno-finansowych zwracali uwagę, że to skrajnie optymistyczne założenia. Teraz, po wyborach, sam już mówi otwarcie o nowelizacji budżetu, co zamierza przeprowadzić pod płaszczykiem wprowadzenia kolejnych wariantów, oczywiście znacznie bardziej  pesymistycznych. Takie małe oszustwo wyborcze, zastosowane zresztą nie po raz pierwszy (przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2009 roku, zrobiono dokładnie to samo).

Politycy, jak długo się da, traktują wyborców dokładnie w myśl zasady, o której śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski: „Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy”. Bardzo jestem ciekaw jak dalece, Donald Tusk, zdecyduje się „zdenerwować babcię” piątkowym expose. Są już oczywiście przecieki na temat problematyki, która w expose się znajdzie, ale ja wolę poczekać z komentarzem na fakty. Mimo wszystko liczę, że doświadczenie czteroletnich rządów koalicji PO-PSL z Donaldem Tukiem na czele, plus ten dodatkowy miesiąc spędzony podobno na pieczołowitych i drobiazgowych przygotowaniach, zaowocują wreszcie konkretnym, kompetentnym planem reform.

Od razu spieszę donieść, że nie usatysfakcjonuje mnie powtórka sprzed 4 lat, lekko zmodyfikowana o czynnik upływu czasu i sytuacyjny kontekst. Widzę jeden sposób, który mógłby ocalić wiarygodność premiera. Chciałbym zobaczyć, że istnieje precyzyjny plan, wpisany w dokładny harmonogram czasowy obejmujący najbliższe trzy lata rządów, z czego w przyszłym roku poszczególne działania rozbite są na konkretne miesiące. Że plan przewiduje reformę finansów publicznych, cięcia w sferze administracji, projekty rozszerzenia zakresu wolności gospodarczej, a nie tylko zwiększanie przychodów budżetowych poprzez mniej lub bardziej zawoalowane podatki. To naprawdę nie może być bicie piany, do którego Donald Tusk  zdążył nas już przyzwyczaić. Najwyższa pora zadbać o to, by nie oglądać kiedyś na ulicach polskich miast, bilbordów podobnych do tego, który otwiera mój dzisiejszy wpis.


Niestety klip z piosenką Wojciecha Młynarskiego „Po co babcię denerwować”, został usunięty z internetu. W tej sytuacji, przypomnę przynajmniej tekst tej wielce aktualnej pieśni.

Koci - łapci, kici, kici
ole, olejanko,
zajmujemy razem z babcią
urocze mieszkanko.
My mieszkamy na parterku,
babcia w oficynce
drepce, żądna informacji o całej rodzince.

Lecz choć u nas trwa od rana
z sodomką gomorka,
babci o tym się nie mówi,
by była w humorku.

Wujek Ziutek, co za smutek,
choć kawał mężczyzny,
świat pożegnał przy pomocy
sznurka od bielizny.
"Co z Ziuteczkiem? - głos babuni
dźwięczy na przygórku. -
Jak mu idzie?" "Idzie, babciu,
idzie - jak po sznurku!"

A dokładniej informować
babci nikt nie śpieszy.
Po co babcię denerwować,
niech się babcia cieszy!

Kuzyneczka Ernestynka,
ozdoba rodziny,
kawki z gniazda wybierała
i spadła z drabiny.
"Co z malutką? - głos babuni
z góry brzmi radośnie. -
Co tam u niej?" "Krzywa rośnie,
babciu, krzywa rośnie!"

A dokładniej informować
babci nikt nie śpieszy.
Po co babcię denerwować,
niech się babcia cieszy!

Tata zasię manko w kasie
miał i siedzi w kiciu,
były o tym wzmianki w prasie,
w "Expressie" i w "Życiu",
ale fakt ten się nie stanie
dla babci udręką,
bowiem się drukuje dla niej
osobne pisemko

Na domowej drukarence
wszystko się wyłuszcza
i w ogóle się babuni
na parter nie wpuszcza!

Aż rodzinnie osiągniemy -
prawda ta nas krzepi -
sytuację, w której może
być nam tylko lepiej,
panie i panowie,
to się babci, koci - łapci,
o tym też nie powie!

Niech zażywa główka siwa
spokojnych pieleszy.
Po co babcię denerwować?
Niech się babcia cieszy!

poniedziałek, 14 listopada 2011

Zmierzch Zachodu


„Rąbanie lasu. Walka” – obraz Witkacego

Już na początku XX-ego wieku pojawiły się koncepcje historiozoficzne, opierające się na założeniu, że świat zachodniej cywilizacji powoli się wypala. Tuż po zakończeniu I-ej wojny światowej ukazała się książka „Zmierzch Zachodu” Oswalda Spenglera, która odwołując się do analogii ze światem przyrody, przyrównała cykl życia społeczeństw do faz rozwoju żywych organizmów - cywilizacje rodzą się, dojrzewają, w końcu starzeją i umierają. W ten sposób, autor tłumaczył dynamiczny rozwój społeczeństw Ameryki i Azji, i jałową stagnację pogrążonej w konsumpcji Europy. Wskazywał też na analogie ze światem antycznym. Imperium Rzymskie, które wydawało się wieczne, upadło ponieważ zdegenerowała się rzymska cywilizacja i kultura. Zniszczono religie, tradycyjne pojęcia i wartości, społeczeństwo popadło w marazm i pogrążyło się w jałowym trwaniu. Ogromne koszty utrzymania imperium, nie efektywny system centralistycznego zarządzania, biurokracja i korupcja, problemy ze ściąganiem danin i podatków spowodowały wewnętrzny kryzys gospodarczy. A z zewnątrz napierały pełne sił witalnych hordy barbarzyńców. Czy niczego wam to nie przypomina?

Podobnie pesymistyczny sposób myślenia znajdował odzwierciedlenie w kulturze. W 1930 roku ukazała się powieść „Nienasycenie” Stanisława Ignacego Witkiewicza. Akcja książki, rozgrywa się w przyszłości, u schyłku XX wieku i pokazuje świat pogrążony w dekadencji. Polska znajduje się pomiędzy młotem bolszewickiej rewolucji, która opanowała niemal cały świat, a kowadłem nacierających wojsk chińskich, które za pomocą narkotyku szczęścia zniewalają podbite kraje.

O ile można dyskutować, na ile trafnie, te katastroficzne wizje opisywały świat początku XX wieku, to z dzisiejszej perspektywy wydają się wręcz prorocze. Globalny kryzys przetacza się przez świat, poziom zadłużenia Europy przekracza możliwości realnej spłaty. Upada Grecja, nad przepaścią stoją Włochy, Portugalia, Hiszpania. Syte społeczeństwa europejskie uwierzyły w demokrację, w wieczny pokój na starym kontynencie, w konsumpcję na kredyt. Jeszcze przed trzema laty rządy państw zachodnich poważnie rozważały bojkot olimpiady w Pekinie (do którego ostatecznie nie doszło), z uwagi na łamanie praw człowieka w Chinach. A dzisiaj? Ci sami przywódcy wznoszą modły do chińskich komunistów, by zechcieli zaangażować się w „ratowanie” Europy. A przecież chiński reżim nie zmienił się ani trochę. Światem rządzi hipokryzja.

I Chińczycy pewnie w końcu pomogą, tylko za jaką cenę. To niezwykłe, że represyjny system komunistyczny tak skutecznie poradził sobie z budową gospodarki quasi rynkowej, w całości opartej na klasie społecznej stanowiącej trzon funkcjonariuszy Komunistycznej Partii Chin. Gospodarcza ekspansja totalitarnych Chin odbywa się kosztem reszty świata. Jest to możliwe, przede wszystkim z uwagi na zaniżanie kursu chińskiego juana przez Ludowy Bank Chin, co pozwala gromadzić ogromne nadwyżki finansowe. Dzięki interwencjom walutowym kurs juana znacznie odbiega od jego rzeczywistej wartości. To tak, jakby chińscy przedsiębiorcy sprzedający do USA i Europy otrzymywali dotacje w wysokości 30-50 procent wartości sprzedaży. Z drugiej strony, dla firm zagranicznych sprzedających towary do Chin, zaniżony kurs juana działa jak wysokie cła importowe. Dzięki temu systemowi Chiny zwiększają swój udział w światowym rynku dóbr i usług oraz wzmacniają pozycję wierzyciela Stanów Zjednoczonych i Europy. Drugim, kluczowym elementem decydującym o konkurencyjności chińskiej gospodarki jest nieprawdopodobnie tania siła robocza. Jedna z międzynarodowych korporacji podała, że w jej chińskich oddziałach, płaca robotnika jest 80 razy niższa niż w USA. W takich warunkach, inne światowe gospodarki nie mogą nawet marzyć o konkurowaniu.

Ironią losu jest to, że dopiero teraz mają szansę spełnić się marzenia teoretyków marksizmu. Militarny triumf komunizmu nie nastąpił, za to totalitaryzm chińskich komunistów ma wszelkie szanse na gospodarczy podbój Europy. A to jeszcze nie wszystko. Od południa ciągną hordy imigrantów z ubogich, targanych głodem i wojnami państw afrykańskich, dla których Europa wciąż jest ziemią obiecaną. Przynoszą ze sobą islam, niechęć do asymilacji i nadzieje na wejście w europejski system świadczeń socjalnych.

sobota, 12 listopada 2011

Krótkie studium nierzetelności dziennikarskiej

 
„Pokojowo” demonstrujący antyfaszyści, zakrywali twarze z pewnością dlatego, że było im zimno.

Jak łatwo było przewidzieć, obchody Święta Niepodległości odbyły się zgodnie ze scenariuszem samospełniającej się przepowiedni. Nie mogło być inaczej. Jeżeli organizacje lewicowe, wspierane przez środowisko Gazety Wyborczej i Krytyki politycznej, na długo wcześniej nakręcały spiralę agresji, piętnując patriotyczne idee marszu, nawołując do blokady legalnego Marszu Niepodległości, ściągając lewackie bojówki z zagranicy, wiadomo było, że szykuje się duża zadyma. Nie trzeba być geniuszem, żeby przewidzieć, że takie apele sprowokują wszelkiej maści chuliganów, z lewej, z prawej i każdej innej strony, do przybycia i zaznaczenia swojej obecności. Nie wierzę tu w żadne dobre intencje. Hipokryzją jest ubieranie takich działań w hasła miłości i tolerancji. Nie mogę się nadziwić, że Gazeta Wyborcza, w końcu poważna, wysoko nakładowa gazeta, już po raz drugi decyduje się na legitymizowanie awantur wszczynanych przez bojówki lewackich chuliganów. Przecież w ten sposób ustawia się w roli adwersarza, pogardzanych przez siebie organizacji, takich jak ONR czy Młodzież Wszechpolska.

Nie interesuje mnie udział w zadymach, więc awanturę wokół Marszu Niepodległości postanowiłem, śledzić na ekranie telewizora. Jednak niezwykle jednostronna relacja telewizyjna wzbudziła mój ogromny niesmak. To co wyprawiał, prowadzący program w TVN24, niejaki Michał Cholewiński ma tyle wspólnego z rzetelnością dziennikarską ile dziennik telewizyjny w najgorszych czasach PRL. Przede wszystkim, od razu postawiono tezę, że stroną agresywną są uczestnicy Marszu Niepodległości i wszystkie wydarzenia interpretowano w sposób, który miał uzasadnić tę tezę. Oto krótki przegląd sposobu relacjonowania wydarzeń:

1. Niemieccy antyfaszyści, którzy przybyli na pomoc przeciwnikom marszu, zaatakowali policję na Nowym Świecie. A TVN24 ciągle mówi o grupie 100 zatrzymanych, agresywnych osób bez wskazania, że to niemieccy lewacy. Ba, komentarze cały czas sugerują, że chodzi o uczestników marszu.

2. Beznadziejna, statyczna relacja pokazuje obraz Marszałkowskiej przed placem Konstytucji, w miejscu blokady przez Kolorową Niepodległą. I nawet kiedy widać blokujących anarchistów, z zasłoniętymi twarzami, naparzających się z policją, pojawiają się komentarze o zadymach wszczynanych przez uczestników marszu.

3. Na tym statycznym tle, prowadzone są rozmowy telefoniczne z uczestnikami marszu. To wszystko sprawia wrażenie łączenia się z linią frontu, podczas gdy sam marsz przebiegał spokojnie, co można było obserwować na żywo w internecie. Dlaczego żadna kamera TVN24 nie poszła z maszerującymi?

4. Rozmowa z dziennikarką „Dzień dobry TVN”, która obserwowała zajścia z okna biur TVN przy Marszałkowskiej.
- Czy były hasła nawołujące do przemocy i antysemickie przyśpiewki? – pyta prowadzący program.
- Tak były, „Bóg, honor i ojczyzna” i przeciwko in vitro. – odpowiada pani z „Dzień dobry TVN”.
- Czyli jednak były – podsumowuje prowadzący.
Nawet nie chce mi się tego komentować.

5. Przez cały program, powtarzano jak mantrę, że organizatorzy marszu zapowiadali pokojową demonstrację, a jest przecież inaczej, tak jakby można było winić organizatorów marszu, za wszystkie chuligańskie wybryki, zadymiarzy miejscowych i sprowadzonych z zagranicy, które miały miejsce tego dnia w mieście. I oczywiście ani słowa o agresywnych lewakach.

Żeby było jasne. Nie chcę nikogo usprawiedliwiać. Odpowiedzialność leży po obu stronach. Ale obraz kreowany przez TVN był jednostronny i nie prawdziwy. Na pocieszenie można dodać, że w wieczornych programach tej stacji, oceny formułowane z pewnego dystansu, były już znacznie bardziej wyważone. Niestety, wcześniejsza manipulacja zbiera żniwo, co słychać choćby w głosach oburzenia widzów "Szkła kontaktowego". I na nic już, prostujące komentarze pana Tomasza Sianeckiego. Lud, swoje wie.

W Marszu Niepodległości wzięło udział około 10 tysięcy osób. Około 200 jest zatrzymanych. Ilu brało udział w zadymach? Poza kuriozalną rozmową na antenie TVN24, nikt nie mówi o antysemickich hasłach, rasistowskich okrzykach czy innych formach lżenia mniejszości narodowych i seksualnych. A to były zawsze główne zarzuty pod adresem demonstrantów. Jeżeli tego nie było, zarzuty formułowane ex ante, przez Gazetę Wyborczą wobec środowisk patriotycznych, okazały się bezpodstawne. Wypada więc podziękować redaktorom gazety, za rozdmuchanie atmosfery nienawiści. Zbieraliśmy wczoraj jej owoce.

czwartek, 10 listopada 2011

Jebał was pies!

 
Szarża ułanów, 2 szwadronu II Brygady Legionów Polskich, pod Rokitną – obraz Wojciecha Kossaka

Tak się jakoś porobiło, że 11 listopada stał się świętem niezgody narodowej. Kontekst historyczny związany z tą datą zszedł na dalszy plan, a wszyscy ekscytują się zadymami, których można się spodziewać w związku z Marszem Niepodległości i kontrmarszem o jakiejś tęczowej nazwie. I choć sama idea Marszu Niepodległości jest mi bliska to się na niego nie wybiorę, ponieważ nie mam zamiaru uczestniczyć w wydarzeniu zdominowanym przez skrajne siły polityczne.

Marsz Niepodległości, to z założenia demonstracja środowisk patriotycznych. Hasła antysemickie czy nacjonalistyczne, jakie się tam pojawiają, są w znacznej mierze odpowiedzią na prowokacje organizacji lewackich. To przecież lewica, wspierana przez Gazetę Wyborczą, nakręca spiralę agresji przygotowując się do obchodów Święta Niepodległości jak do walnej bitwy. Grzmi tuba propagandowa gazety, ściągane są bojówki anarchistów z zagranicy, pojawiają się zapowiedzi blokowania legalnie zorganizowanego marszu. No pasaran! To hasło ma wielkie tradycje w lewackiej ideologii. Trudno, żeby wobec tych zapowiedzi, środowiska ONR czy Młodzieży Wszechpolskiej (organizacji działających legalnie) nie poczyniły militarnych przygotowań. Wyścig zbrojeń trwa, a obchody jutrzejszego święta mają wszelkie szanse odbyć się zgodnie ze scenariuszem samospełniającej się przepowiedni.

Co najbardziej zabawne, lewackie bojówki będą zionąć agresją i nienawiścią w imię tolerancji, humanizmu i ideałów nowoczesnej Europy. Trudno o bardziej jaskrawy przykład hipokryzji. W dodatku banda historycznych ignorantów, obrzuci jajami pomnik Romana Dmowskiego, bez którego nie moglibyśmy nawet marzyć o korzystnych rozstrzygnięciach konferencji pokojowej w Paryżu, w sprawie zachodnich granic Polski. Ale lewacka młodzież, postać Dmowskiego kojarzy wyłącznie z szyldem antysemity i z niczym więcej. Zresztą, temu środowisku, bliższe są zapewne idee KPP, dla której niepodległość Polski była szkodliwą fanaberią w dziele budowy internacjonalistycznego państwa robotników i chłopów. Tak więc, poza blokadą Marszu Niepodległości, „Kolorowa Niepodległa” skupi się pewnie na występach a’la parada równości, bo bez epatowania homoseksualizmem żadna lewicowa manifestacja nie może się dziś odbyć.

Przy tej okazji, warto zwrócić uwagę, że taki obraz obchodów Święta Niepodległości, znacznie lepiej ilustruje kondycję polskiego społeczeństwa, w okresie dążenia do odzyskania państwowości, niż budowane dzisiaj mity na temat poświęcenia i narodowej jedności. Polacy żarli się wtedy między sobą nie mniej niż dzisiaj. Mieli różne, często sprzeczne interesy, a odważnych nie było wielu. Za to teraz można odnieść wrażenie, że prawie każdy miał pradziadka w Legionach Piłsudskiego i prababcię, działaczkę POW. Dzisiaj wszyscy czują się spadkobiercami etosu Pierwszej Kadrowej, także ci, których przodkowie ryglowali zamki w drzwiach, kiedy Legioniści wmaszerowywali do ich miast i miasteczek. I nie ma w tym nic złego, ale tworzy to fałszywy obraz jedności, której wtedy nie było. Znaczna większość, z uważanym za wzór patrioty Henrykiem Sienkiewiczem na czele, uważała żołnierzy Piłsudskiego za zdrajców i awanturników politycznych, szkodzących interesowi Polaków. Bolesław Wieniawa Długoszowski wspominał to tak:
 „A jakże żywa jest ciągle w tkliwym wspomnieniu ta osoba nieznana i nigdy nie widziana, niewiasta zapewne, co nam pierwszej kadrowej, wkraczającej dnia 8 sierpnia 1914 roku do zamarłego z przerażenia Miechowa rzuciła pod nogi pęk czerwonych róż w chwili, kiedy wszystkie drzwi, okna i okiennice zamykały się pośpiesznie na odgłos naszych kroków po nierównym bruku”.

O tym właśnie mówi pamiętna zwrotka „Pierwszej Brygady”:

Nie chcemy już od was uznania
Ni waszych mów, ni waszych łez
Skończyły się dni kołatania
Do waszych serc, jebał was pies!
 
 
P.S.  Gdyby ktoś miał problem z Romanem Dmowskim, polecam jego polityczną biografię w pigułce, w wersji wideo. W tym samym miejscu i w tej samej formie można przyjrzeć się karierze politycznej Józefa Piłsudskiego i Ignacego Paderewskiego.

środa, 9 listopada 2011

Cyrk VII kadencji



Najtrwalszym elementem systemu demokratycznego jest hipokryzja. Kadencje się zmieniają a wszechpotężna hipokryzja niezawodnie zamienia w cyrk polityczny spektakl. Ale tym razem, cyrk rozpoczął się już na długo przed uroczystą premierą. Przy okazji wyborów, politycy, media i autorytety karmiły lud frazesami o święcie demokracji. O tym, że każdy głos jest ważny, że razem zmieniamy Polskę, o obywatelskim obowiązku, mądrości i woli wyborców etc. Politycy, przez chwilę, musieli zająć się szczerzeniem kłów do elektoratu, udając frasunek i zatroskanie sprawami maluczkich. Lud zrobił swoje i lud może się wypchać, przynajmniej na najbliższe 4 lata.

Zanim wybrańcy narodu zdążyli się rozsiąść w swoich fotelach, postanowili kapkę skorygować, uświęcony demokracją, werdykt wyborczy. Pierwsze koty za płoty przerzucił niejaki poseł Kopyciński, opuszczając dziurawą, rozchwianą szalupę SLD na rzecz nowoczesnego jachtu motorowego (prosto ze stoczni) z Januszem Palikotem za sterem. W ten sposób, nieznany nikomu poseł, zapisał się złotymi zgłoskami w annałach prostytucji politycznej. Minęły dwa tygodnie i detal zamienił się w hurt. Szesnastu posłów, wybranych ledwie miesiąc temu z list PiS-u, dokonało politycznej emancypacji.  A co? Chrzanić wyborców. Grunt, że rodzina na swoim.

Jeszcze w kampanii wyborczej, miłościwie nam panujący Donald Tusk, nie mógł się nachwalić kompetencji pani minister Kopacz jako szefowej resortu zdrowia. Przyznaję, że łyknąłem tę laurkę jak młody pelikan, bo i mnie wydawała się sensownym ministrem. Pochlebną opinię o pani Kopacz potwierdzał też mój przyjaciel, który w tej branży działa, więc się zna. Czyli cool, mamy dobrego ministra na tym trudnym odcinku. Tylko jakie to ma znaczenie wobec uświadomionej konieczności politycznej? Chrzanić ministerstwo, chrzanić zdrowie kiedy na stolcu marszałka Sejmu potrzebny jest wierny i oddany żołnierz. A przecież, zgodnie z konstytucyjnym porządkiem prawnym, marszałek, będący drugą osobą w państwie, przewodzi Sejmowi, który sprawuje funkcję kontrolną wobec rządu. Tylko, że w naszej fasadowej demokracji, marszałek zawsze jest przydupasem lidera partii rządzącej, zwyczajowo sprawującego funkcję premiera. Nie ma to jak skuteczna kontrola. Ale to zupełnie nie przeszkadza, żeby przy każdej okazji wycierać sobie gębę konstytucją. Nie przeszkadza również opozycji, podnosić teraz ten argument, tak jakby Ludwik Dorn czy Marek Jurek, w roli marszałków Sejmu byli wzorami niezależności. Oczywista hipokryzja. Ale taką samą hipokryzją jest uzasadnianie kandydatury pani Ewy Kopacz, jako gestu wobec idei wyrównywania szans kobiet i mężczyzn w polityce. Bardzo zręczny argument, ciemny lud na pewno to kupi.

Hipokryzją jest także burza wokół głosowania nad kandydaturą Wandy Nowickiej na stanowisko wicemarszałka Sejmu. O co kaman? Że raz jeden, posłowie skorzystali z prawa do głosowania zgodnie z własną wolą a nie wytycznymi partii?  Skucha, wynik okazał się niezgodny z oczekiwaniem światłych strażników dobrych obyczajów w demokracji, więc trzeba było głosować po raz wtóry, do skutku. Skoro demokracja się nie sprawdziła, tym gorzej dla demokracji.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Wielka czystka



Jarosław Kaczyński bardzo lubi odwoływać się do tradycji piłsudczykowskich, ale jego styl sprawowania władzy zdradza raczej fascynacje osobą  Josefa Wissarionowicza, czym z kolei się nie chwali. Wszystkich, którzy przejawiają własne ambicje polityczne lub okazują choćby cień zwątpienia w geniusz posunięć politycznych wodza, odkrawa po kolei niczym plasterki salami. W ten sposób ofiarami despotii padli ci najbardziej oddani PiS-owcy.

To ciekawe, że trzymając się tej historycznej analogii, zwraca uwagę cały szereg skojarzeń personalnych. Ludwik Dorn, błyskotliwy intelektualista, najbliższy współpracownik Jarosława Kaczyńskiego z okresu początków kariery politycznej prezesa, zasłużony działacz Porozumienia Centrum, a potem PiS, nazywany trzecim bliźniakiem, a dzisiaj jak sam o sobie mówi „PiS-owiec na wygnaniu”, to postać przywołująca na myśl osobę Lwa Dawidowicza Trockiego. Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski, bez mrugnięcia okiem pomagali eliminować działaczy, którzy zboczyli z wyznaczonej linii partii, a kiedy sami urośli w siłę podzielili los Kamieniewa i Zinowiewa. Na szczęście, dla PiS-owskich renegatów, czasy się odrobię zmieniły. Zmieniły się też metody politycznej anihilacji. Ludwik Dorn, miast wyzionąć ducha z czekanem w czaszce, wrócił w pokutnym worku na PiS-owską orbitę, a Ziobrze i Kurskiemu nie grozi kulka w łeb, po pokazowym procesie, w którym w rolę oskarżyciela wcieliłby się Karol Karski. Za to wymienieni sowieccy towarzysze, jako ofiary stalinowskich czystek, zostali przez historię zapamiętani jako ci dobrzy komuniści, choć byli takimi samymi skurwysynami jak Wujaszek Joe (kto wie czy Trocki nie byłby nawet gorszy). Klasyczny syndrom ofiary. Nasi rozłamowcy, w role ofiar złego despoty, wcielili się tylko chwilowo, więc nie mogą liczyć na podobną ułomność historycznej pamięci.

Aż trudno się oprzeć pokusie, by jeszcze przez chwilę pozostać w tej konwencji, poszukując dalszych personalnych podobieństw. W rolę uzdolnionego politycznie, bezwzględnie lojalnego Mołotowa, najlepiej wcieliłby się, nieżyjący już, Przemysław Gosiewski. Wobec braku tej możliwość, godnie mógłby go zastąpić, pozbawiony własnych ambicji politycznych, Adam Lipiński. Wizerunek polityczny i dotychczasowa kariera, doskonale predysponują Mariusza Kamińskiego, by z oskarową finezją zmierzył się z postacią Ławrientija Berii. Tylko którą figurą, w tym historycznym pasjansie, zostałby Antoni Macierewicz? Feliks Edmundowicz Dzierżyński? To chyba zbyt łatwe skojarzenie. I byłby tu pewien anachronizm wobec pozostałych członków obsady.

Ale żarty żartami, a chyba warto rzucić okiem na prawdopodobne scenariusze polityczne. Inicjatywa „ziobrystów” bardzo zaszkodzi PiS. Rozłamowcy z PJN mogli liczyć na przejęcie części zwolenników PO, oraz wyborców o sympatiach konserwatywno-liberalnych, którzy nie biorą udziału w wyborach ponieważ nie ma dla nich oferty politycznej. Profil „ziobrystów” plasuje ich na prawo od PiS, a tam mogą walczyć jedynie ze swoją byłą partią, o ten sam elektorat. Taka walka nie przyniesie ani jednego, nowego głosu, za to ubyć może sporo, bo kłótnie w rodzinie zawsze zniechęcają wyborców. Ale i sam PiS, w ciągu dwóch najbliższych lat, ulegnie istotnym przeobrażeniom. Mariusz Kamiński, który najprawdopodobniej zajmie stanowisko wiceprezesa, zwolnione przez Zbigniewa Ziobrę, zbuduje w tym czasie silną pozycję w partii. I paradoksalnie, dostanie to, czego teraz chciał Ziobro. Zostanie namaszczony na następcę, a realna władza w partii będzie stopniowo przechodzić w jego ręce. Jarosław Kaczyński pozostanie guru narodowej, socjalnej prawicy, ale zadowoli się rolą mentora i patrona inicjatyw politycznych. Będzie miał podobną pozycję do tej, którą  Aleksander Kwaśniewski cieszy się na lewicy.

Nie można zapominać, że wszystkie te zmiany będą miały miejsce w kontekście starcia z kryzysem, co moim zdaniem doprowadzi do rozbicia Platformy Obywatelskiej. Wiele wskazuje na to, że w bieżącej kadencji, polską politykę czeka wielka czystka. Za 4 lata (kto wie czy nie szybciej) będziemy mieli do czynienia z kompletnie przemodelowaną sceną polityczną.


*****

Zabawa w skojarzenia historyczne dotyczy wyłącznie pewnych podobieństw w stylu uprawiania polityki. Aż tyle i tylko tyle. Proszę więc nie czynić mi zarzutów, iż w sposób niegodziwy porównuję współczesnych polskich polityków do komunistycznych zbrodniarzy. Nie było to moją intencją.

sobota, 5 listopada 2011

Tusku, Tusku gdzieś ty?


rys. Artur Krynicki

Wczoraj zakończył się 18-miesięczny eksperyment, w którego ramach, kilku śmiałków uczestniczyło w symulowanej misji kosmicznej na Marsa. Cały ten czas, spędzili zamknięci w konstrukcji imitującej statek kosmiczny, odcięci od świata zewnętrznego. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl czy aby nasz premier, Donald Tusk, nie zapragnął wziąć udziału w podobnym przedsięwzięciu. Jego nagłe zniknięcie bardzo niepokoi lud i rodzi szereg fantastycznych spekulacji. Insygnia władzy czekają, by raczył ponownie ująć je w dłonie. Misja na Marsa, fajna rzecz, zwłaszcza kiedy za progiem czai się ten cholerny kryzys. Można by go spokojnie przeczekać na pokładzie takiego statku, niechby nawet symulatora. W końcu przez 520 dni, jakoś by się musiały rozwiązać te wszystkie śmierdzące problemy.

Ale nie, to chyba fałszywy trop. Na szczęście przypomniałem sobie, że był przecież taki dzień, kiedy pan premier brylował w mediach. Robił mądre miny, prężył się i nadymał, tak jakby sam osobiście zredukował greckie długi, albo przynajmniej miał cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie. Potem znowu zniknął. Może wyczuł pismo nosem? W końcu twórcy kompromisu, w glorii chwały, chodzili ledwie przez kilka dni.

Jeśli nie misja kosmiczna, to może po prostu klasztorna cela? Bardzo modny ostatnio sposób na wyciszenie, stosowany przez polskich celebrytów. To rozwiązanie tchnie znacznie większym optymizmem, gdyż można się chyba spodziewać, że taka klasztorna izolacja potrwa trochę krócej niż 18 miesięcy. Tak czy inaczej, kiedy premier ponownie objawi się wśród żywych, zastany świat może go nieco zszokować. Kompromis grecki, który przy niewielkiej pomocy Merkozy, zdołał w pocie czoła wypracować, zdążył się już zawalić. W Greckiej tragifarsie pojawiło się kilka kolejnych zwrotów akcji i nikt już nie boi się mówić pełnym głosem o pogonieniu Greków ze strefy euro, co jeszcze przed tygodniem brzmiałoby jak bluźnierstwo. Przegapił premier wielkie narodowe święto ku czci mistrzowskiego lądowania kapitana Wrony, samolotem bez podwozia, i najprawdziwsze cuda i dziwy w krajowym grajdole politycznym. Ziobro Zbigniew & Kurski Jacek, krew z PiS-owskiej krwi, sama sól tej partii nie są już członkami PiS-u! Bywają na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom.

A niech tam. Pojadę na maksa z optymizmem, bez trzymanki, po prostu po bandzie. Hmm, a może w zaciszu przepastnych gabinetów, pan premier Tusk, wraz ministrem Rostowskim i ministrem Boni, z dala od zgiełku i wścibskich mediów, zgodnie z zapowiedzią, pracuje dwa razy szybciej niż wcześniej? Może nadrabia zaległości z poprzedniej kadencji przygotowując dobry, śmiały plan reformy finansów publicznych, której wszyscy z niecierpliwością wyglądają? Może to zniknięcie to błyskotliwy manewr, dla spotęgowania efektu, którym premier olśni nas już 8 listopada, na inauguracyjnym posiedzeniu parlamentu nowej kadencji? No dobra, wiem, bredzę. To już ta hipoteza z kosmiczną misją na Marsa wygląda bardziej realnie;)

czwartek, 3 listopada 2011

Jaka piękna katastrofa



Nawiązując do wpisu, sprzed kilku dni, wypadałoby rzec „Święta, święta i po świętach”. A miało być tak pięknie. Wywiady miały być. I nawet były.  Wywiady, konferencje prasowe, uśmiechy i uściski, pisałem wtedy, że wszystko to wygląda podejrzanie. Dzisiaj świat tak pędzi do przodu, że nawet zbawcy oferują tylko chwilowe zbawienie. Okazało się, że brylować na europejskich salonach, udając Greka, nie jest trudno, gorzej jak trza do chałupy wrócić i spojrzeć w oczy wkurzonym rodakom. Jak łatwo można było przewidzieć, redukcja połowy długów nie zrobiła na nich piorunującego wrażenia.  Najwyraźniej nie mają ochoty na zaciskanie pasa, oszczędności i wyrzeczenia. To już raczej, dzierżąc w dłoniach kije bejsbolowe złożą wizytę w greckim parlamencie. Trochę strach, prawda panie Papandreu? Ale w końcu od czego jest demokracja, której kolebką była przecież antyczna Hellada? Trzeba więc wykorzystać najwyższy jej stopień, zadając społeczeństwu takie oto pytanie: Czy chcecie, kochani rodacy, redukcji połowy państwowych długów, w zamian za niższe pensje, obcięty socjal, zwolnienia z pracy etc? Ciekawe jaki będzie wynik takiego referendum?

Ja widzę z grubsza dwa warianty. Przede wszystkim czuję, że żadnego referendum wcale nie będzie. Władze unijne, całkiem nieźle opanowały sztukę wywierania presji na państwa członkowskie. Irlandczycy nie chcą ratyfikacji traktatu lizbońskiego? Nie szkodzi, niech głosują dotąd, aż zechcą. Parlament słowacki nie wyraził zgody na zwiększenie pomocy dla Grecji? Trudno, będzie głosował raz jeszcze, by jego decyzja mogła w końcu usatysfakcjonować spółę Sarkozi-Merkel. Wywieranie presji się rozpoczęło. Dymisje w greckim rządzie już latają w powietrzu. Zobaczymy jaki będzie tego efekt.

Ale byłoby lepiej, gdyby presja nie odniosła pożądanych skutków i mógł zrealizować się drugi wariant. Po co nam wszystkim Grecja w strefie euro? A pozbyć się jej jak najprędzej. Powód jest teraz doskonały. Grecja jest bankrutem. I tak niczego nie będzie spłacać, za to UE pompuje tam wciąż nowe środki finansowe. Przypomnę, że od maja 2010, z pierwszej puli pomocowej dla Grecji w łącznej wysokości 110 mld EUR, w ramach pięciu dotychczasowych transz, wyasygnowano już 65 mld EUR, które natychmiast zostały przeżarte przez greckiego smoka. W kolejce czeka kolejne 8 mld EUR. Jaki to ma sens? Wyjście Grecji z unii walutowej, może tylko pomóc strefie euro. Przede wszystkim przeniesie główny ciężar problemu z Europy na Greków, w dodatku na ich własne życzenie. Ale i dla Grecji, długofalowo, może się to okazać zbawienne. Umożliwi dewaluację przywróconej drachmy, co pozwoli poprawić konkurencyjność greckiej gospodarki i greckiego eksportu, dając realną szansę wyjścia z kryzysu.

Oczywiście przy tej okazji pojawia się cała masa problemów. Między innymi kwestia denominacji greckiego długu, ale skoro greckie obligacje to i tak makulatura, ten problem nie wydaje się kluczowy. Największym problemem jest sam aspekt prawny takiego przedsięwzięcia. Tak zbiurokratyzowany moloch jakim jest Unia Europejska, który do niedawna regulował nawet dopuszczalną krzywiznę banana, nie przewidział procedury wyjścia ze strefy euro. Unijnym urzędnikom wydawało się wprost niemożliwe, by ktoś mógł zapragnąć opuścić ten ekskluzywny klub dżentelmenów. Tak to już jest. Komuniści też nie przewidzieli procedury dobrowolnego wyjścia z raju, jaki stworzyli dla robotników i chłopów.

środa, 2 listopada 2011

Strzeżcie się wilków w owczej skórze



Rozliczenia powyborcze w PiS-ie ciągle rozgrzewają oficjalne media i polityczną blogosferę. Wszyscy komentatorzy z zapartym tchem śledzą kolejne odsłony dramatu ze Zbigniewem Ziobro i Jarosławem Kaczyńskim w rolach głównych. Ale najbardziej interesujące scenariusze kreślą zwolennicy PiS, szeroko reprezentowani na wirtualnych łamach Salonu24. Czytam sobie rozmaite komentarze na ten temat i powoli, na zamglonym horyzoncie wyłania się pewien cyniczny plan na przyszłość.   

Teza jest prosta. Jeżeli PiS, nie może uczciwie wygrać wyborów, trzeba spróbować kantem. Chłodny Żółw, w mojej ocenie jeden z najciekawszych salonowych blogerów, rozważa taki oto scenariusz:

By wygrać wybory, konieczne jest powtórzenie węgierskiego wariantu w Polsce, co zresztą jasno zdefiniował sam Jarosława Kaczyński. Żeby ten wariant mógł zostać zrealizowany, z prawej strony sceny politycznej potrzebne są dwa ugrupowania. Centroprawicowy odpowiednik Fideszu i jakiś skrajnie prawicowy Jobbik. W tłumaczeniu na nasze, PiS i LPR z 2005 roku. Ponieważ taki podział, w sposób naturalny, jakoś nie chce się wyłonić, należy tego dokonać sztucznie. Mianowice, prezes Kaczyński z pokerową miną, oddelegowuje część wojska, pod zaufanym kierownictwem, do nowych zadań w innym tworze politycznym, a resztę armii pozostawia przy sobie. Celem jest oczywiście oszukanie wyborców. Niech wydelikaceni paniczykowie, których teraz pozyskało PO, mają swoją grzeczną prawicę, którą z czystym sumieniem będą sobie mogli wybrać, podczas gdy twardy elektorat ulokuje swoje głosy w drugiej, skrajnej partii. To w końcu bez znaczenia, chodzi przecież o ściemę dla naiwniaków, a po wyborach i tak obie partie koncertować będą wspólnie, pod batutą maestro Kaczyńskiego. I syćko gra i bucy, a  łosie niech mają pretensję do własnej głupoty. Cwane?  Mówiąc szczerze, mam wrażenie, że podobnym tropem podążają polityczne plany Zbigniewa  Ziobro. Tylko, że Jarosław Kaczyński chyba się na nich nie poznał. Być może dlatego, że obaj panowie tak mało się od siebie różnią. To ubiegłoroczne wyjście liberałów, spod znaku PJN, miałoby znacznie większe szanse na uwiarygodnienie takiego scenariusza.

Nieładnie! A Fe! To nie po chrześcijańsku, robić tak bliźnich w bambuko. Bliźniego kochać trzeba, jak siebie samego. To byłby przecież zwykły szwindel. Wredne metody, zarzucane politycznym oponentom, Tuskowi i Palikotowi. Oj, śmierdzi mi tu hipokryzją.

Spieszę jednak donieść, że na nic cały ten trud. Rozumiem, że to między innymi ja miałbym być tym oszukanym łosiem. Nie głosowałem co prawda na PO, ale na PiS też, z całą pewnością nie zagłosuję. Podzielam nadzieję, że na gruzach PiS-u powstanie jakaś nowa, sensowna oferta polityczna ale intencje i oczekiwania już mamy inne. Po pierwsze, PiS nie jest żadną prawicą. To klasyczna partia socjalna, niechętna i nie ufna wobec ludzi zamożnych i przedsiębiorców. Ja czekam na ofertę z konserwatywno-liberalnym programem gospodarczym, a nie narodowo-socjalistycznymi fobiami. Jakikolwiek więc, nowy projekt polityczny, za którym będzie choćby majaczył cień Ojca dyrektora, martyrologia smoleńska, czy syndrom oblężonej twierdzy, na mój głos nie ma co liczyć. Skrajne, światopoglądowe prawactwo odrzuca mnie nie mniej niż lewactwo.

Z pozdrowieniami dla Chłodnego Żółwia;)