czwartek, 12 stycznia 2012

Tyrania głupoty


Rys. Artur Żukow

Demokracja jest do chrzanu. Nic w tym odkrywczego, sam już nie raz o tym pisałem, ale temat jest tak wdzięczny, że można do niego wracać w nieskończoność. W końcu ustrój, którego trwałym elementem jest próba realizacji (z woli wyborców), sprzecznych ze sobą postulatów, nie może działać dobrze. Nie da się jednocześnie podwyższać emerytur i obniżać wieku emerytalnego, ani podwyższać zasiłków dla bezrobotnych i zmniejszać bezrobocia. Żadne przedsiębiorstwo nie jest zarządzane demokratycznie, za to państwa jak najbardziej. Widać lud na prowadzeniu biznesu się nie zna, ale sztukę rządzenia państwem opanował wyśmienicie. A może to drugie jest po prostu łatwiejsze?

Jestem realistą i zdaję sobie sprawę, że podobne filipiki mogą nawet fajnie wyglądać, lecz nie mają żadnej siły sprawczej. Wszak Churchill powiedział, że to ustrój najlepszy z najgorszych, a inni też bąkali podobne rzeczy itd. etc. Ale zastanówmy się serio. W końcu, w zbożnym celu, nawet w ramach demokracji można byłoby spróbować trochę ten system stuningować, by był choćby ociupinę mądrzejszy. Rakiem demokracji jest konieczność nieustannego podlizywania się ludowi. Mądrzejsi czy głupsi politycy, wciąż muszą obiecywać gruszki na wierzbie, żeby dostać się do Sejmu. A kiedy już zostaną wybrani, boją się cokolwiek zreformować, bo zawsze naruszy to interes jakiejś grupy społecznej. A ciemny lud w końcu i tak zapomina o starych obietnicach i kupuje nowe. Czyli, pierwszy wniosek jaki się nasuwa to, mniej wyborów. Wtedy jest szansa, że politycy będą mniej sparaliżowani strachem przez karcącą ręką ludu podczas kolejnej elekcji, która tuż tuż.

Co więc należałoby zrobić? Przede wszystkim, zlikwidować uciążliwy dualizm władzy wykonawczej, który w sytuacji zgodnej kohabitacji prezydenta i premiera jest kwiatkiem do kożucha, a w przypadku konfliktu rodzi absurdalne spory kompetencyjne. Należałoby więc, ograniczyć rolę prezydenta do czynności reprezentacyjnych i integrujących społeczeństwo, podobnych do tych, które w praktyce pełni królowa brytyjska. Do tego nie byłby potrzebny silny mandat społeczny, więc zamiast wyborów bezpośrednich, prezydenta mógłby wybierać Parlament, np. wg systemu obowiązującego w wyborach prezydenckich w 1922 roku czyli tzw. „wyścigu australijskiego”. W tym systemie, głosowania odbywają się w kolejnych turach, gdzie po każdej turze odpada kandydat z najmniejszą liczbą głosów, a głosowania trwają do czasu, aż jeden z kandydatów zdobędzie ponad 50% głosów. W ten sposób, od razu mielibyśmy z głowy jedne wybory bezpośrednie i koszmar, pełnej hipokryzji i obietnic, kampanii wyborczej. Jednocześnie, można byłoby wzmocnić ten efekt wydłużeniem kadencji Sejmu do 5 lat, a przy okazji ograniczyć nieco liczebność posłów, skoro większość z nich to i tak bezmyślne maszynki do głosowania.

Koniecznie też, trzeba coś zrobić z Senatem. Kazimierz Kutz miał słuszność w swoim kontrowersyjnym wystąpieniu na inauguracyjnym posiedzeniu Senatu bieżącej kadencji. Albo należy Senat zlikwidować albo doprowadzić do tego, żeby bardziej przypominał izbę mędrców na wzór Rady Koronnej, od której się wywodzi. W tym celu należałoby powrócić do rozwiązania przyjętego w konstytucji marcowej z 1921 roku i podnieść minimalny limit wieku dla Senatora z 30 do 40 lat, oraz wprowadzić czynne prawo wyborcze do Senatu, dla wyborców, którzy ukończyli 30-ty rok życia. Jednocześnie, trzeba wprowadzić cenzus wykształcenia, np. kandydat do Senatu musiałby legitymować się posiadaniem stopnia naukowego, powiedzmy od doktora wzwyż.

O cenzusie wykształcenia dla posłów, czy cenzusie majątkowym dla wyborców już nawet nie wspominam, ponieważ tym razem ograniczam rozważania do propozycji rozwiązań, które uważam za realne. A jest przecież absurdem, jak mawia Janusz Korwin-Mikke, że w demokracji profesor uniwersytetu ma dwa razy mniej głosów niż dwóch żuli, ćwiczących winko, pod sklepem spożywczym.

W tym miejscu ktoś mógłby zaoponować, że żadnych zmian i tak nie da się przeprowadzić, ponieważ w tym celu należałoby zmienić konstytucję a do tego potrzebna jest zgoda ponad podziałami politycznymi, a zawsze zwycięży doraźna kalkulacja i partykularny interes którejś ze stron. To prawda, ale jest i na to rada. Bardzo długie vacatio legis. Po prostu należy się umówić, że planowane zmiany wchodzą w życie za 10 lat, albo za 15. W takim horyzoncie czasowym naprawdę trudno prowadzić kalkulacje, kto będzie miał większe szanse upchnąć swojego człowieka na prezydenckim stolcu. A w końcu lepiej późno niż wcale.

7 komentarzy:

  1. "wprowadzić bierne prawo wyborcze do Senatu, dla wyborców, którzy ukończyli 30-ty rok życia"
    Z sensu wynika, że tu chodzi o czynne prawo wyborcze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak jest! Dzięki za zwrócenie uwagi:)

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdyby ktoś był zainteresowany, więcej komentarzy dotyczących tego tekstu można znaleźć w filii mojego blogu w salonie24: http://hipokryteja.salon24.pl/380546,tyrania-glupoty

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciekawe. Nie pozostaje nic innego, jak zrealizować.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ciekawe kto się podejmie? Zainteresowanych zmianą stanu rzeczy jakoś nie widać.

    OdpowiedzUsuń
  6. Wow! załapałabym się do Senatu, mam doktora, nawet z szanowanej uczelni zagranicznej... ale nie, nie chciałabym tam zasiadać obok niektórych doktorów i profesorów, których znam... A znam owszem sporo. I wiem coś o tym, jak się takowe stopnie czasami zdobywa.

    Niestety posiadanie stopnia naukowego świadczy przede wszystkim o tym, że człowiek ów zrobił doktorat lub też napisał habilitację, coś tam opublikował. A czy jest w swojej dziedzinie nowatorski, czy też od dwudziestu lat modyfikuje ten sam temat, kompiluje, powtarza, ściąga z publikacji zagranicznych lub też, o zgrozo, posłużył się w celu sporządzenia tych publikacji swoimi zdolnymi studentami - mało kto dochodzi.

    Trochę OFF - w Niemczech rok 2011 przyniósł kompromitację dwóch polityków w stopniu doktora. Z urzędu ustąpił szlachetnie urodzony Karl-Theodor von Guttenberg, minister obrony - w moim pojęciu ze złego powodu - powinien ustąpić, bo był kiepskim ministrem, tyle że bardzo medialnym, młody, ładna żona - ludzie na to lecą. Do końca niemal zaprzeczał zarzutom, czyli kłamał, potem zrzucił swoje hmm "błędy" na ... przemęczenie.
    Skompromitowała się także podobno ekonomistka posłanka do Europarlamentu i filar partii FDP Silvana Koch-Merin. Sama szybciutko zrezygnowała z kilku funkcji, gdy tylko postawiono pierwsze zarzuty. Wyszła obronną ręką, sprawa chwilowo przyschła.
    Poleciało jeszcze kilka mniej znanych głów politycznych, jeden pan, bawarski polityk, sam oddał tytuł.
    Pracy doktorskiej dr Helmuta Kohla dostać i przeczytać nie sposób. Jest po prostu niedostępna. Zaginęła ;-)

    Tak więc to kryterium jest w moim przekonaniu baardzo dyskusyjne:-)

    Pozdrawiam Autora

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest tak. Nie ma idealnych systemów. Nie ma nawet dobrych, są tylko trochę mniej złe. Jakiś cenzus, związany z tym co kto ma w głowie, moim zdaniem jest lepszy niż brak cenzusu. Zdaję sobie jednak sprawę z ułomności rozwiązania, o którym wspomniałem, zresztą asekurując się, że podałem je jako przykład. Pisząc ten tekst, przyjąłem zasadę, że biorę pod uwagę tylko pomysły realistyczne, więc siłą rzeczy mało kontrowersyjne. Bo na czym innym oprzeć taki cenzus? Na badaniu IQ?:) Na egzaminach na Senatora?

      Usuń