czwartek, 29 listopada 2012

Uważam Rze szkoda



Z pluralizmem mediów różnie w Polsce bywało, ale ostatnio akurat nie było najgorzej. Przynajmniej w sferze mediów papierowych i internetowych, bo o pluralizmie w stacjach telewizyjnych nie ma nawet co gadać. Niestety, wszystko wskazuje na to, że słynny artykuł Cezarego Gmyza w Rzeczpospolitej o trotylu znalezionym rzekomo na wraku Tupolewa, wysadził w powietrze istniejący ład medialny. Publikacja tego tekstu uruchomiła cały łańcuszek zdarzeń, które prowadzą do całkowitej zmiany oblicza dziennika Rzeczpospolita i de facto anihilacji tygodnika Uważam Rze.

Wokół całej sprawy pojawiły się liczne teorie spiskowe i trzeba uczciwie powiedzieć, że szereg niejasnych okoliczności daje ku temu podstawy. Począwszy od budzącego wątpliwości kontekstu związanego z transakcją nabycia pakietu akcji spółki Presspublica przez Grzegorza Hajdarowicza, poprzez spekulacje na temat możliwej prowokacji w sprawie artykułu Gmyza (Cui prodest?) i dziwne nocne spotkania wydawcy z rzecznikiem prasowym rządu, na kontrowersyjnych decyzjach personalnych właściciela skończywszy. Ja jednak sądzę, że całą sprawę można wyjaśnić ambicjonalnym starciem, w którym rozdęte do niebotycznych rozmiarów ego Hajdarowicza zderzyło się z ego zgranego zespołu niepokornych publicystów, którzy od momentu przejęcia spółki nie kryli negatywnego nastawienia do nowego właściciela. Tak dzieje się prawie zawsze, kiedy w projekt biznesowy będący ukochanym dzieckiem zespołu, który go stworzył wkraczają twarde reguły właściciela, który tych sentymentów jest pozbawiony. Trotyl w Rzepie, zamienił więc zimną wojnę w otwarty konflikt, w którym zwycięstwo zawsze odniesie właściciel. Być może w znacznym stopniu pyrrusowe, ale jednak zwycięstwo. W kategoriach biznesowych, zbyt emocjonalne zaangażowanie w projekt jest po prostu nie profesjonalne i często prowadzi do konfliktu między twórcą i właścicielem. Wiem o czym mówią. W swojej karierze zawodowej, swego czasu, znalazłem się w bardzo podobnej sytuacji i patrząc na to z dystansu wiem jakie popełniłem błędy.

Mniejsza zresztą co tę wojnę spowodowało. Ważniejsze jest to, jak wygląda krajobraz po tej krwawej bitwie. Po zmianach personalnych, krytyczna wobec poczynań rządu Rzeczpospolita powoli zamienia się w łaskawą Gazetę Wyborczą, a wczorajsze zwolnienie Pawła Lisickiego, redaktora naczelnego Uważam Rze, doprowadziło do tego, że niemal  cały zespół pożegnał się z redakcją. To oznacza koniec URze, bo bez tych publicystów ta gazeta nie istnieje. W ten sposób, obraz rynku prasowego w znacznym stopniu upodabnia się do obrazu sceny politycznej. Wśród tytułów określanych mianem prawicowych pozostały te, które reprezentują skrajnie nie obiektywną wizję rzeczywistości. Jeżeli jakąś miarą miejsca na rynku prasowym jest stosunek do katastrofy smoleńskiej, to media prawicowe zostały zepchnięte do smoleńskiej twierdzy. Na placu boju pozostała Gazeta Polska, Tomasza Sakiewicza, za Antonim Macierewiczem snująca rozmaite teorie zamachu i nowy dwutygodnik wSieci braci Karnowskich (będący papierową emanacją portalu internetowego wPolityce), którzy w tropieniu smoleńskiego spisku niewiele Sakiewiczowi ustępują. Obawiam się, że z konieczności publicyści z pokładu URze właśnie tam znajdą przystań.

Rzepa i URze były tytułami prezentującymi konserwatywny, centroprawicowy punkt widzenia. Na rynku medialnym zajmowały miejsce, które na scenie politycznej czeka na nową konserwatywno-liberalną formację. Miejsce, którego nie potrafi zagospodarować PJN. Przyklejanie im łatki PiSowskich i wrzucanie do jednego worka z Gazetą Polską to świadectwo ignorancji albo złej woli. Zresztą, zamiast samemu strzępić pióro przytoczę wpis Waldemara Kuczyńskiego na Facebooku, naczelnego antykaczysty III RP, z którym bardzo rzadko się zgadzam:

"Rzeczpospolita" pod kierownictwem Pawła Lisickiego była pismem dosyć odległym od moich poglądów, a w niektórych sprawach bardzo odległym. Nie tak jednak, bym uważał, że nie powinienem pojawić się tam jako autor. Była zarazem Rzepa pismem o dużej otwartości, może nawet wyjątkowej otwartości na autorów z zupełnie innego kąta debaty publicznej, w tym i dla obojga Kuczyńskich. Po przyjściu Wróblewskiego (redaktor naczelny z nadania Hajdarowicza - przyp. Hipokrytes) i objęciu nas zakazem druku, jak za PRL, to się zmieniło. Rzepa zaczęła też odchodzić od formuły dziennika politycznego, dla czytelnika o tradycyjnych konserwatywnych przekonaniach, ale nie zakażonego znanymi po tej stronie opinii publicznej szaleństwami. Była nawet atakowana przez media i polityków prawicowego oszołomstwa. UwarzamRze, tygodnik jeszcze bardziej odległy od moich poglądów czytywałem z zainteresowaniem, był irytujący, ale i ciekawy i żałuję tego co się z nim dzieje. Nie zamierzam oceniać decyzji właściciela, ale sądzę, że nie wyjdzie to wszystko na dobre ani Rzepie, ani UwarzamRze. I współczuję dziennikarzom, którzy stracili pracę i ciekawy tytuł, choć bardzo wiele mnie z nimi dzieli i często mocno mnie wkurzali, nawet bardzo. Życzę im znalezienia roboty w zawodzie.

Szacun, panie Waldemarze!


PS. Polecam również tekst Njusacza, który prezentuje spojrzenie z innej strony na wojnę w Presspublice, ale doskonale uzupełnia mój pogląd w tej sprawie. 

niedziela, 25 listopada 2012

Uczepieni spódnicy Angeli



Myślenie o roli Polski w Europie ciągle opiera się na sławnej przypowieści profesora Bartoszewskiego o brzydkiej pannie, która musi nadskakiwać potencjalnym adoratorom, mitach o solidarności europejskiej i strachu, że europejski pociąg odjedzie bez nas. Wszystko to rodzi kompleks ubogiego krewnego, litościwie wpuszczonego na salony, który powinien być uprzedzająco grzeczny, nie zabierać głosu nie proszony, słuchać mądrzejszych i być wdzięczny za każdy akt łaski, który na niego spłynie. W ten sposób determinowane są nie tylko odczucia społecznie, ale i polityka zagraniczna. Dlatego też, w okresie rządów Donalda Tuska znaleźliśmy się w roli klienta Niemiec, wierząc że Angela Merkel dbając o swój interes i dla nas załatwi kawałek tortu. Na krótką metę, taka polityka może być nawet skuteczna, ale strategicznie odbiera podmiotowość naszej dyplomacji. Po co liczyć się z Polakami, skoro z góry wiadomo, że Tusk na pewno nie skorzysta z prawa weta (to takie grubiańskie), a ostatecznie i tak zgodzi się na to co ustali kanclerz Niemiec? Kłopoty zaczynają się wtedy, kiedy wypływa rozbieżność interesów.

Nie zamierzam rozdzierać szat z powodu fiaska piątkowego szczytu UE, na którym spierano się o podział pieniędzy z europejskiego budżetu. W takiej sprawie zawsze są wygrani i przegrani, a ci ostatni muszą zyskać alibi, że wojowali do ostatka. Nic więc dziwnego, że jeszcze przed rozpoczęciem szczytu niemal wszyscy przewidzieli finał. Ale przebieg obrad ujawnił całą miałkość polskiej dyplomacji. Narracja, przed spotkaniem na szczycie, wyglądała z grubsza następująco. David Cameron, czarny charakter naszej opowieści, wspierany przez przebrzydłego Kaczora jedzie do Brukseli złupić nasz wdowi grosz. Zjednoczone siły dobra, z panami Barroso, Van Rompuyem i panią kanclerz Merkel, której dzielnie asystujemy, odważnie stawią czoła szkodnikowi z Wysp. W ostateczności pogonią go precz z naszej krainy szczęśliwości. Cóż, delikatnie mówiąc powyższy scenariusz nieco się posypał. Propozycje Van Rompuya, nie uwzględniające żadnych oszczędności w rozrastającej się jak nowotwór eurokracji, zostały celnie wypunktowane przez premiera Wielkiej Brytanii i odesłane na makulaturę, tam gdzie ich miejsce. Co więcej, ów wredny Cameron wcale nie zażądał cięć w funduszach przeznaczonych na politykę spójności i na rolnictwo (czyli tych na którym nam zależy), zajmując stanowisko zgodne z tym co przekazał wcześniej Jarosław Kaczyński. Ale kto by go tam słuchał? Cały mainstream, z samym Tuskiem na czele, miał z Kaczora ubaw po pachy. Zamiast izolacji Camerona, powstała wokół niego koalicja państw płatników netto, do której ochoczo przyłączyła się również Angela Merkel. Zupełnie mnie to nie dziwi. Już na początku listopada ogłoszono, że w spawie budżetu Unii, Cameron i Merkel mówią jednym głosem. Szczyt zakończył się luźną konkluzją, że cięcia nie mogą dotyczyć polityki spójności i rolnictwa, co natychmiast podchwycił Donald Tusk i próbuje sprzedać jako swój umiarkowany sukces. Jednocześnie nie zauważa, że skrawek materiału którego kurczowo się trzyma to nie spódnica pani kanclerz, tylko nogawka premiera Wielkiej Brytanii. Narracja więc pozostaje bez zmian. Zło, nadal reprezentuje David Cameron, dobro Angela Merkel, Donald Tusk jest mężem opatrznościowym, a Jarosław Kaczyński pogubionym na salonach ćwokiem. Naprawdę niebywałe, że ludzie to kupują.

Wyglądało to słabo, ale stanowisko polskiej dyplomacji i tak nie miało tu większego znaczenia. Cięcia wydatków budżetowych są nieuniknione. Trudno sobie wyobrazić, by w obliczu kryzysu dokonywano cięć wszędzie poza budżetem wspólnoty. Kondycja gospodarcza państw Unii Europejskiej stale się pogarsza, więc presja na oszczędności będzie się zwiększać. Stąd przeciąganie sprawy nie jest dla nas korzystne. Nie mamy wielkiego pola manewru, ale powinniśmy być na tyle upierdliwym uczestnikiem negocjacji, żeby w kolejce do golenia przesunąć się na jak najbardziej odległą pozycję. Wypowiedzi polskiego premiera, w których nonszalancko oświadcza, że miliard w lewo czy w prawo nie ma dla nas większego znaczenia, z całą pewnością temu nie służą. Nawet jeśli odpowiada to prawdzie.

Tyle polityka. Ale jest jeszcze meritum. Mam na ten temat pewną wiedzę praktyczną. Wartość cięć, których należy się spodziewać to naprawdę małe miki w porównaniu z kwotami, które są marnowane na etapie realizacji inwestycji z unijnych środków. Skalę marnotrawstwa trudno oszacować, ale musi być ogromna. W przypadku inwestycji samorządowych i centralnych, jej źródłem są zbędne inwestycje, sztucznie przewartościowane projekty, kosztowne technologie, niewłaściwie dostosowane do rzeczywistych potrzeb. Z punktu widzenia przedsiębiorców, prawdziwą zmorą jest konieczność dopasowania się do sztywnych, często idiotycznych procedur unijnych i głupoty biurokratów, co również ma wpływ na efektywność wydatkowanych funduszy. Trzeba pamiętać, że inwestycje unijne wymagają współfinansowania z innych środków, najczęściej kredytów, które trzeba będzie zwrócić. Skala marnotrawstwa ma więc znacznie szerszy wymiar. Gdyby te pieniądze wydawano właściwie, ten sam efekt moglibyśmy osiągnąć mniejszym kosztem. To jednak niemożliwe, ponieważ nieefektywność jest cechą naszego systemu urzędniczego i ogólnej kondycji państwa. Musimy więc uzyskać na tyle dużo, by mimo talentu do marnowania środków, móc się rozwijać.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Nowe przyszło piechotą



Sensacyjna zmiana szefa Polskiego Stronnictwa Ludowego wzbudziła masę rozmaitych komentarzy i spekulacji, wśród nich zachwyty nad wewnętrzną demokracją PSL i nadzieje, że pozytywna energia płynąca z kongresu ludowców opromieni całą sceną polityczną. To zabawne, że wystarczyło jedno takie wydarzenie, by w partii będącej dotąd wzorcem z Servres oportunizmu politycznego, nepotyzmu i kolesiostwa zobaczyć ostoję demokracji.

Co się stało?
Żeby ta sensacja mogła się wydarzyć Janusz Piechociński musiał wykonać solidną pracę w terenie budując sobie poparcie, a osłabienie pozycji Waldemara Pawlaka musi być większe niż ktokolwiek przypuszczał, skoro jego kandydatura w ogóle znalazła się w strefie ryzyka. Wygląda jednak na to, że decydujący był przypadek (tu zgadzam się z opinią Jacka Żakowskiego wypowiedzianą w programie „Loża Prasowa”). Peeselowscy włościanie najwyraźniej chcieli sprzedać kuksańca sołtysowi. A juści! Niech se ino nie myśli, buc jeden, coby u nas demonkracji nie było i o tak se, znowu bedzie sołtysem. Nie ma to tamto. Entuzjastów wychowywania władzy poprzez wymierzanie kuksańców znalazło się zbyt wielu, więc ku ogólnemu zdumieniu miast poturbować lekko, ukatrupili sołtysa. Za taką tezą przemawia całkowite zaskoczenie rozwojem wydarzeń aktywistów PSL-u, nie wyłączając samego szczęśliwego elekta. Nie jestem fanem walorów intelektualnych działaczy tej partii, niemniej jednak nie sądzę, by byli ostatnimi kołkami, nie czującymi zupełnie pulsu swojej formacji. Wszystko wskazuje więc na to, że nowe nie przyjechało czołgami na czele silnej armii, a przyszło piechotą, samotnie, nawet bez gwardii przybocznej, z teczką i głową pełną idealistycznych wizji. 

Co z PSL?
Nie mam pojęcia co zrobi Piechociński, ale wiem co zrobić powinien. Jeżeli okaże się takim pięknoduchem jak wynikałoby to z jego deklaracji na Kongresie PSL, nie wróżę mu długiej kariery. Już na starcie jest dużo słabszym szefem niż Waldemar Pawlak. Klub PSL w Sejmie to jego opozycja wewnątrzpartyjna, więc najgłupsza rzecz jaką można zrobić to pozostawić Pawlaka w rządzie. Władza to struktury rządowe, skąd spływają dobra i łaski w ręce poddanych. Jeśli dysponentem konfitur pozostanie dotychczasowy prezes, będzie to prosta droga do tego, by być królem bez królestwa. Sama praca w terenie nic nie da, jeśli zwolennicy Piechocińskiego wciąż będą patrzeć przez szybę jak ucztują wasale Pawlaka. A sam Pawlak dysponując instrumentami władzy będzie bardzo groźnym przeciwnikiem. Z tej perspektywy, ogłoszona w afekcie rezygnacja poprzednika to wymarzony prezent dla elekta. I samobój Pawlaka. Tym bardziej, że dzięki temu nowy szef partii nie musi nawet brudzić sobie rąk. Teki ministra może przecież nie obejmować, wystarczy, że desygnuje zaufanego kandydata, który nie znarowi się od nadmiaru zaszczytów. To dopiero byłby fundament, na którym realnie można próbować coś zmieniać. Jeśli Piechociński nie skorzysta z tej sytuacji to być może jest przyzwoitym człowiekiem, za to na pewno kiepskim politykiem. I gorzko tego pożałuje.

Co z koalicją?
Zmiana na stanowisku szefa PSL nie zagrozi trwałości koalicji rządzącej, ale dla PO raczej nie jest to dobra nowina. Donald Tusk będzie musiał mierzyć się z nowym partnerem, po którym nie wiadomo czego można się spodziewać. W dodatku, partner koalicyjny stanie się teraz bardziej aktywny niż dotychczas, ponieważ nowy wódz będzie chciał odcisnąć swoje piętno u steru władzy. Trza w końcu jakoś pokazać, że coś się zmieniło, nawet gdyby miał to być jedynie face lifting. Do tego dojdą tarcia między nowym prezesem a żołnierzami Pawlaka okupującymi klub parlamentarny, co premier będzie próbował umiejętnie rozgrywać. Tak czy inaczej, należy spodziewać się większej dynamiki, a jak wszystkim wiadomo, Donald Tusk za dynamiką nie przepada.

środa, 14 listopada 2012

Meldunki z krainy nadwiślańskich faszystów



Ocena wydarzeń wokół Święta Niepodległości wprowadza taki chaos, pomieszanie pojęć, uproszczeń i łatwego etykietowania, że zastanawiałem się czy w ogóle jest sens z tym tematem się mierzyć. Spróbuję jednak odnieść się do kilku kwestii.

Zawłaszczyli Święto!
Im mniej czasu pozostawało do 11 listopada, tym częściej i głośniej pojawiały się zarzuty o zawłaszczenie Święta Niepodległości przez narodowców i prawicę. Zarzut ten najczęściej podnosiły środowiska lewicowe. Te same, które na co dzień definiują patriotyzm jako szkodliwy szowinizm narodowy odsyłając to pojęcie do lamusa historii. Środowiska, które demonstrację patriotyczną najchętniej zastąpiłyby proeuropejskim festynem, paradą gejów albo manifą feministek. To przecież Janusz Palikot ledwie kilka miesięcy temu na konferencji „Dialog i przyszłość”, zorganizowanej przez Aleksandra Kwaśniewskiego, raczył był stwierdzić: Dziś przyszedł czas, by powiedzieć Polakom, że muszą się wyrzec swojej polskości. A w przeddzień święta przekonywał, że Roman Dmowski był hitlerowcem i faszystą. Roman Kurkiewicz, do niedawna redaktor naczelny „Przekroju” idący na czele manifestacji lewaków mówił reporterowi TVN24, że właściwie nie wie co to jest patriotyzm, że w ogóle nie używa tego słowa i nie lubi deklaracji że ktoś jest Polakiem. Czy to nie jest kuriozum, że ludzie odrzucający patriotyzm jako coś obcego im ideowo, jednocześnie formułują zarzut, że ktoś inny zawłaszczył obchody tego święta?

O zawłaszczeniu mówił również prezydent Komorowski. I w tym też pobrzmiewają fałszywe nuty. Organizując konkurencyjny marsz, pod hasłem „Razem dla Niepodległej”, musiał przecież zdawać sobie sprawę, że jego przedsięwzięcie zamiast łączyć, dodatkowo podzieli Polaków. Zwłaszcza, że próba koncesjonowania przez władzę niezależnej inicjatywy obywatelskiej budzi najgorsze skojarzenia z okresem PRL. Jest jasne, że Marsz Niepodległości oprócz intencji uczczenia ważnej dla Polski daty, ma również charakter demonstracji sprzeciwu wobec urzędującej władzy. Dokładnie tak samo jak w latach 70-tych, kiedy to opozycjonista Komorowski organizował podobne marsze.

Idą faszyści!
Nie mogę się nadziwić, że ciągle przebija się w mediach narracja, zgodnie z którą Marsz Niepodległości to impreza dla antysemitów i faszystów. Są pewnie i tacy, ale ferowanie podobnych ocen wobec kilkudziesięciu tysięcy uczestników jest aberracją. Marsz Niepodległości ma już swoje miejsce w tradycji obchodów Święta 11 listopada i to on jest miejscem autentycznej demonstracji uczuć patriotycznych, a nie marsz Prezydenta, o czym dobitnie świadczy porównanie liczby uczestników obu imprez. Jasne, wolałbym żeby wśród organizatorów nie było ONR, a w komitecie honorowym nie zasiadał Jan Kobylański. Na pewno warto próbować zmienić to w przyszłości. Szkoda. żeby marginalne rozróby prowokatorów rozbijających demonstrację (niezależnie od tego kim są) miały na stałe zdominować obraz Marszu.

Rodzi się nowa siła!
Po zakończeniu Marszu Niepodległości, na wiecu zorganizowanym w Parku Agrykola, szefowie Młodzieży Wszechpolskiej i Obozu Narodowo-Radykalnego ogłosili powołanie Ruchu Narodowego, który w opinii komentatorów ma powstać na wzór węgierskiego Jobbik. Stało się to pretekstem do rozpętania kolejnej histerii wokół faszyzmu, który jakoby podnosi dziś w Polsce głowę. Problem w tym, że taka teza opiera się na całkowicie fałszywym założeniu, że uczestniczy Marszu Niepodległości, a w szczególności ta ich część która znalazła się na wiecu, to zastępy radykałów, które w niedalekiej przyszłości zasilą szeregi tego nowego ugrupowania. To oczywista bzdura wykorzystana jako narzędzie kreowania atmosfery zagrożenia, które w mojej ocenie nie istnieje. Nie wierzę w sukces Ruchu Narodowego, podzielając argumenty Michała z Planktonu Politycznego.

środa, 7 listopada 2012

Kwaśniewski reaktywacja?



W wyborach do Sejmu 2001 roku, lewicowa koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Unii Pracy zdobyła 41% głosów. Cztery lata rządzenia, trauma afery Rywina i poparcie poszłooo… w drebiezgi. Ale to już prehistoria, pamięć wyborców tak daleko nie sięga. Co więc dzieje się teraz z tym potężnym elektoratem sprzed jedenastu lat? Ktoś z ironią mógłby zauważyć, że elektorat oparty na resentymencie PRL-u w znacznej liczbie zdążył już przenieść się na tamten świat, ale byłaby to tylko cząstka prawdy. A co z resztą? Otóż, poza tymi, którzy wciąż głosują na SLD i częściowo na Ruch Palikota, wielka rzesza dawnych wyborców lewicy głosuje dziś na Platformę Obywatelską. Tym większa, że należy w tej kalkulacji odliczyć pierwotnych wyborców PO, którzy od dawna już na nią nie głosują, ponieważ partia ta sprzeniewierzyła się swoim deklaracjom założycielskim. Przy czym zaznaczam, że w analizie tej opieram się wyłącznie na własnych obserwacjach i intuicji, bo nie znam żadnych badań na ten temat.

Skąd więc takie założenia? Poza trzeciorzędnymi różnicami i rodowodem, który ma coraz mniejsze znaczenie, dzisiejsza PO jest niemal bliźniaczo podobna do SLD w latach 2001-2003. Klasyczna, bezideowa partia władzy, którą spaja wyłącznie troska o własne korzyści przynależne rządzącym w systemie oligarchii partyjnej, który dla niepoznaki nazywany jest u nas demokracją. Formacja ciepłej wody w kranie, po której nie należy spodziewać się żadnych istotnych zmian (choć Leszek Miller ze swoją obniżką stawki CIT do 19% mógłby być wzorem liberała dla Donalda Tuska), pełna kompleksów i serwilizmu wobec Zachodu, która z ambicją nuworysza stara się być bardziej europejska od Europejczyków. Istotna jest też osoba lidera. Choć formalnym szefem SLD był wówczas Leszek Miller, rolę lidera lewicowej formacji odgrywał prezydent Aleksander Kwaśniewski, polityk uprzejmy, koncyliacyjny, medialny i plastikowy, który do perfekcji opanował gładką gadkę z minimalnym udziałem treści. To w stosunku do niego, po raz pierwszy użyto określenia „polityk teflonowy”, czyli taki, do którego nie przyczepiają się żadne negatywne oceny, a nawet jeśli, to na krótko. Dzisiaj mistrzem teflonu jest Donald Tusk, który wyciągnął wnioski z popularności Kwaśniewskiego. A Polacy kochają teflonowych polityków. Zresztą nie tylko oni, taki sam jest Barack Obama (i jest to jeden z powodów, dla których trzymam dziś kciuki za Mitta Romneya).

Ale każdy materiał ma ograniczoną wytrzymałość. Teflon Donalda Tuska też powoli się ściera. Nic w tym dziwnego. Okres panowania Kwaśniewskiego nie obfitował w tak wiele ciśnień jak rządy Tuska. Czas więc rozejrzeć się za kandydatem na nowego kochanka ludu. Są jakieś sensowne propozycje? Nie ma? A co powiecie na projekt pod tytułem „Kwaśniewski reaktywacja”? Po odsłużeniu dwóch kadencji prezydenckich, Aleksander Kwaśniewski został politycznym emerytem i kimś w rodzaju nieformalnego guru lewicy. Mentorem rozsądzającym spory z wysokości swojego autorytetu. Nie wiedzieć czemu, wszyscy uznali, że tak będzie już zawsze, a ścieżka jego ewentualnej dalszej kariery wiedzie w struktury instytucji europejskich albo światowych (sekretarz generalny NATO). Wcale tak być nie musi. Tu i ówdzie, już pojawiają się pierwsze bąknięcia na temat wielkiego come back byłego prezydenta. Pospekulujmy więc sobie, jak mogłoby to wyglądać.

Scenariusz powrotu Kwaśniewskiego na scenę polityczną wydaje się bardzo prawdopodobny. Sprzyja mu sytuacja w Europie gdzie strach przed cięciami przywilejów socjalnych, koniecznymi w obliczu kryzysu, wynosi socjalną lewicę do władzy (zresztą, prawicy właściwie nie ma w Europie, tak samo jak w Polsce). Podobnie może być u nas. Poobijana Platforma, ze skrzydłami rozciągniętymi od prawa do lewa, zadowalająca coraz mniejszą grupę wyborców, w zderzeniu z kryzysem ma wszelkie szanse żeby się rozpaść. Już dzisiaj, jej racją bytu jest przede wszystkim rola tarczy antypisowskiej. Jak już wielokrotnie pisałem, odejście konserwatystów Gowina jest moim zdaniem kwestią czasu. Ale wbrew pozorom, po lewej stronie też jest o co grać. SLD pod ponownym przewodnictwem Leszka Millera zaplątało się w jakieś małe vendetty, które mają uleczyć przetrącone ego wodza. Zamiast oczekiwanej przez Kwaśniewskiego jedności lewicy, Miller wzorem Tuska i Kaczyńskiego wykopał głęboką fosę oddzielającą go od Palikota, którego postrzega jako konkurenta do rządu dusz po swojej stronie sceny politycznej. Sam Janusz Palikot też stracił impet. Formuła partii happeningowej okazała się skuteczna jedynie na krótką metę, z kolei jej porzucenie odebrało tej formacji wyrazistość, a co za tym idzie, atrakcyjność. Cóż, tak źle i tak niedobrze.

W tym miejscu należy przypomnieć, że jedność lewicy zawsze stanowiła oś koncepcji politycznej Kwaśniewskiego. To on niegdyś skupił lewicowe partyjki i organizacje pod szyldem SLD. Potem firmował projekt Lewica i Demokraci, który był ucieleśnieniem jego dawnych marzeń o wspólnej formacji lewicy postkomunistycznej i solidarnościowej.  Projekt się nie udał, bo w porywinowej Polsce lewica znalazła się w defensywie, a demokraci którzy mieli ten układ legitymować byli tylko nędzną popłuczyną ugrupowania wywodzącego się z Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Teraz sytuacja jest znacznie bardziej korzystna dla lewicy. Projekt Kwaśniewskiego, ponad podziałami i ponad głowami Millera i Palikota, realizowany pod hasłem: „Ludzie lewicy wszystkich formacji łączcie się”, wsparty przez życzliwe media, miałby wszelkie szanse powodzenia i prędzej czy później liderzy partii lewicowych mainstreamu, musieliby złożyć hołd lenny nowemu/staremu władcy, który powrócił, by pogodzić pogubione owieczki swoje. Taka inicjatywa może też wydobyć z politycznego niebytu outsiderów jak Cimoszewicz, Olechowski, Celiński, Piskorski i przyciągnąć tych, którzy tułają się gdzieś na marginesie polityki jak Borowski czy Rosati. A wtedy, dawni wyborcy SLD, dziś głosujący na PO, zmęczeni niekończącą się wojenką Tuska z Kaczyńskim przypomną sobie, po której stronie biją ich serca i powędrują pod skrzydła nowego mesjasza lewicy. Idealną po temu okazję będą wybory do Parlamentu Europejskiego. W sprawach europejskich gwiazda Aleksandra Kwaśniewskiego świeciła zawsze najjaśniej. Jeżeli Kwaśniewski nie wybierze się znowu na Filipiny, Donald Tusk może mieć z kim przegrać.

czwartek, 1 listopada 2012

A jednak coś po nas zostanie…



…Choćby ta cisza wyrzeźbiona słowem

Dla nas, pokolenia, które swój  niepokorny czas burzy i naporu przeżywało w drugiej połowie lat 80-tych, emanacją buntu wobec rzeczywistości PRL-u była przede wszystkim muzyka. Z jednej strony mocne, surowe teksty Dezertera czy Kultu, z drugiej wspaniała, podniosła, patetyczna poetyka piosenek Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego. Z nich uczyliśmy się historii, one kształtowały naszą tożsamość, to na ich skrzydłach choć przez chwilę czuliśmy się podobni do bohaterów literackich epoki romantyzmu. Do dziś czuję ciarki, ściska mi się gardło, a serce wyrywa się gdzieś... hen, kiedy słyszę ten wiersz Zbigniewa Herberta wyśpiewany chropowatym głosem Gintrowskiego:

Stoimy pod murem
Zdjęto nam młodość jak koszule skazańcom
Czekamy
Zanim tłusta kula usiądzie na karku...

Nie ma już między nami Jacka Kaczmarskiego, 20 października odszedł Przemysław Gintrowski. Zapalcie świeczkę w ich intencji i zanućcie chociaż pod nosem, którąś z fantastycznych pieśni, która po nich została. Cześć ich pamięci.