środa, 31 października 2012

Cui prodest?



Wyjaśniam od razu na wstępie, że tytuł tej notki nie odnosi się do rozważań na temat ewentualnych sprawców katastrofy smoleńskiej, bo nie jestem piewcą wersji zamachu. Tytułowym pytaniem pragnę natomiast dociec kto najbardziej korzysta na tym, że to tragiczne wydarzenie wciąż stanowi płonące centrum politycznego konfliktu.

Kaczyński
Większość komentatorów politycznych głównego nurtu, z Waldemarem Kuczyńskim na czele, twierdzi niezłomnie, że ciągłe podsycanie nastrojów wokół katastrofy smoleńskiej przynosi polityczne korzyści Jarosławowi Kaczyńskiemu, który po trumnach ofiar pragnie wspiąć się do władzy. Taka teza nie wytrzymuje próby faktów. Dla Kaczyńskiego, Smoleńsk jest kłębowiskiem emocji, kwestią niemal życia i śmierci, w tej sprawie nie potrafi prowadzić chłodnych kalkulacji, a bez tego nie da się uprawiać skutecznej polityki. Świetnie pokazuje to jego dzisiejsza reakcja na rewelacje zawarte w artykule opublikowanym w Rzeczpospolitej. Bez wahania położył na szali cały swój autorytet bazując na niesprawdzonej informacji. I przegrał z kretesem. Hołdując spiskowej wersji katastrofy zabrnął już tak daleko, że nie ma możliwości, by jakiekolwiek ustalenia, dowody czy fakty, mogły go z tej drogi zawrócić. Gotowość, by podżyrować każdą bzdurę, jeżeli tylko pasuje do koncepcji zamachu, rujnuje żmudne starania jego partii, która próbuje zmienić wizerunek zabierając głos w ważnych dla Polski sprawach. Nawet jeżeli PiS ma tu coś sensownego do powiedzenia, to smoleńska histeria natychmiast to unieważnia. Jest niemal pewne, że gdyby Kaczyński zdobył władzę nie wahałby się zaangażować wszelkich dostępnych instrumentów państwa żeby swoją idee fix udowodnić i uczynić ją priorytetem rządów.

Cementowanie elektoratu, który jest już dawno scementowany nie ma żadnego sensu. Odstrasza natomiast pozostałych, co wkrótce zapewne pokażą sondaże. Bo jest ogromna różnica między twierdzeniem, że Tusk jest złym premierem, a jego administracja dopuściła do szeregu zaniechań i zaniedbań w sprawie smoleńskiego śledztwa, a zarzucaniem mu zbrodni i matactw.

Tusk
Czy rząd korzysta na tym, że Smoleńsk ciągle definiuje polską politykę? Owszem. Od dawna wiadomo, że Jarosław Kaczyński w roli mściciela prowadzącego krucjatę smoleńską jest największym sojusznikiem Donalda Tuska. Układ jest prosty. Z jednej strony, nieobliczalny, rządny zemsty, rzucający na oślep oskarżenia, szaleniec i czająca się za jego plecami horda barbarzyńców, z drugiej partia ludzi rozsądnych, jedynych zdolnych powstrzymać napierających fanatyków. Dzięki takiej obsadzie ról, przez ostatnie lata Donald Tusk mógł praktycznie uchylać się od rządzenia. Wystarczało, że jest. Ale koszty własne też są spore. Widoczna gołym okiem nieudolność rządu wokół smoleńskiego śledztwa oburza coraz większą część Polaków. Pojawiają się nowe pytania, mnożą wątpliwości, budząc zniechęcenie do partii rządzącej. W dodatku PiS prowadzi udaną ofensywę polityczną, zyskując w sondażach. Nawet mainstreamowe media dziwią się, że zniknął szklany sufit. W takiej sytuacji dzisiejsza koncertowa kompromitacja PiS-u to wymarzony prezent dla Platformy, który przywraca wygodny dla tej partii porządek na scenie politycznej. Podniecony Kaczyński, w świetle kamer, popełnił serię efektownych samobójstw i został zepchnięty do smoleńskiej twierdzy, z której ostatnio robił coraz śmielsze wypady na terytorium przeciwnika.

W tym kontekście zastanawiająca jest następująca kwestia. Rzepa nie wzięła przecież z sufitu swoich rewelacji o śladach trotylu na elementach wraku samolotu. Dokonała jedynie nie uprawnionej, zbyt daleko idącej interpretacji materiału, będącego w posiadaniu prokuratury. Jakim więc cudem te informacje w ogóle z prokuratury wyciekły? Prowokacja? Na to wygląda, a nawet jeśli nie, jest to kolejny dowód na fatalną kondycję najważniejszych polskich instytucji państwowych.

Putin
Kto więc korzysta najbardziej na smoleńskim konflikcie? I to bez strat własnych? Bardzo ciekawą hipotezę przedstawił Rafał Ziemkiewicz w swojej najnowszej książce, o której pisałem w poprzedniej notce. Nie dając wiary w zamach, należy zauważyć, że podsycanie teorii o zamachu leży w interesie Rosjan. Zgodzimy się przecież, że sprawa ta jak nic innego destabilizuje polską politykę, pokazuje nieudolność polskich władz oraz słabość Polski, która mimo członkostwa w UE i NATO, dwa i pół roku od tragedii nie może się doprosić czarnych skrzynek i wraku samolotu. Mamy za to rozmaite wrzutki i budzące podejrzenia działania Rosjan jak mycie wraku, wybijanie szyb w oknach samolotu, publikacja zdjęć ofiar katastrofy etc. Rosjanie trzymają w ręku wszystkie sznurki w tej sprawie i wedle uznania mogą wpływać na nastroje w polskim społeczeństwie, wcielając w życie starą rzymską zasadę „divide et impera”. Jednocześnie Putin puszcza oko do świata mówiąc, nie było żadnego zamachu, ale pamiętajcie, że Rosja dopada swoich wrogów nawet w kiblu. Powszechnie wiadomo, że taki gangsterski wizerunek ojca chrzestnego bardzo mu odpowiada. Być może mamy więc do czynienia z grą Rosjan wykorzystujących katastrofę do własnych celów. Gra się tak jak przeciwnik pozwala, a że polski rząd pozwolił na bardzo wiele, mamy tego coraz bardziej żałosne efekty. 

Oczywiście, ktoś zaraz powie że to spiskowa teoria dziejów. Cóż, niewiara, że spiski w ogóle istnieją jest taką samą chorobą jak szukanie ich za każdym rogiem.

poniedziałek, 29 października 2012

Myśli nowoczesnego blogera



Rafał A. Ziemkiewicz (RAZ), znany z ostrego pióra publicysta. Zdaniem mainstreamu, pisior, moher, oszołom, betonowy prawicowiec a nawet faszysta. Ci, którzy tak mówią na ogół nie znają żadnej jego książki, czasem tylko rzucą nieżyczliwym okiem na jakiś felieton, by utwierdzić się w swoim przekonaniu. Ziemkiewicz książkowy jest nieco mniej zadziorny od Ziemkiewicza felietonisty, co zrozumiałe ponieważ felieton z natury rzeczy wymaga skrótów myślowych i uproszczeń. Jego publicystyka książkowa opiera się na znacznie lepszej argumentacji, rzetelnych podstawach historycznych, ciekawych obserwacjach natury socjologicznej, dbałości o logikę wywodu i charakteryzuje się większą powściągliwością w ferowaniu wyroków. Ale i tutaj RAZ zapędza się nie raz w skrajności. I kiedy w wywiadzie udzielonym ostatnio Gazecie Wyborczej (co samo w sobie warte jest odnotowania) mówi, że leminga nie trzeba zwalczać tylko pozyskiwać, to jest to zbożny cel. Szkoda tylko, że w drodze do jego realizacji niepotrzebnie zraża do siebie tych, których chciałby pozyskać.

Niestety, widać to już w tytułach jego książek. Spójrzmy. „Michnikowszczyzna”, naprawdę interesująca analiza polskiej transformacji ustrojowej, kształtowania się nowych elit i podziałów społecznych. Na gruncie historycznym, w znacznej mierze zbieżna z pracami Antoniego Dudka („Reglamentowana rewolucja”, „Historia polityczna Polski 1989-2005”), którego uważam za obiektywnego badacza historii najnowszej. W wymiarze politycznym jest drobiazgową polemiką z tezami stawianymi przez Adama Michnika w jego książkach i artykułach publikowanych na łamach Gazety Wyborczej, która wskazuje, że myślenie o współczesnej Polsce byłego naczelnego Wyborczej, a zarazem głównego ideologa III RP, ukształtowały pewne historyczne fobie. Rzecz jest solidnie udokumentowana, opisana bez zbędnego zacietrzewienia. Można oczywiście nie zgodzić się z Ziemkiewiczem ale nie widzę powodu, dla którego ktoś o zupełnie innych poglądach politycznych miałby czytać tę książkę z obrzydzeniem. Niestety, ów ktoś zapewne po tę książkę nie sięgnie, właśnie z uwagi na kontrowersyjny tytuł. Ewentualnie rozpocznie lekturę z silnym nastawieniem negatywnym co uniemożliwia jej obiektywną ocenę. Rozumiem, że chodziło o prowokację, ale taka prowokacja od razu ustawia odbiór książki w sposób sprzeczny z celem, jeśli jest nim skłonienie adwersarza do refleksji. Jeszcze gorzej wygląda to w przypadku „Polactwa”. Tak mocny tytuł do maksimum ułatwia robotę krytykom, którzy z miejsca przeładowują broń. Właściwie nie muszą czytać książki żeby formułować zarzut pogardy autora dla Polaków. Cóż, metoda pedagogiczna w myśl której najpierw trzeba walnąć w łeb, by otrzeźwić delikwenta i dopiero potem prowadzić wykład, moim zdaniem się nie sprawdza.

Nie inaczej jest w przypadku najnowszej książki Ziemkiewicza „Myśli nowoczesnego endeka”. Choć w znacznej mierze powtarza tu albo rozwija tezy zawarte we wcześniejszych swoich książkach, analiza polityczna oparta na obserwacji, że dzisiejsza mentalność Polaków ma w gruncie rzeczy charakter postkolonialny, jest moim zdaniem bardzo celna. Równie trafna jest analogia do najbardziej chyba znanej pracy Romana Dmowskiego pod tytułem „Myśli nowoczesnego Polaka”. W 1933 roku, w przedmowie do kolejnego wydania swojego dzieła Dmowski pisze: „To, co się przez tyle pokoleń zabagniało, nie da się oczyścić przez sam fakt odbudowania państwa. Trzeba odbudować duszę narodu”. W tym zdaniu zamyka się cała prawda również o współczesnej Polsce, którą próbuje wskrzesić RAZ. Nawiązując do Dmowskiego wskazuje, że pozytywistyczne cele przedwojennej endecji w znacznym stopniu są dzisiaj aktualne. I o ile od strony formalnej trudno się przyczepić do tytułu, to jest przecież jasne, że z punktu widzenia mainstreamu z miejsca prowadzi on do skojarzeń z antysemityzmem i faszyzmem, ograniczając krąg potencjalnych czytelników książki. Bo w historiografii głównego nurtu Dmowski ma jeszcze gorszą reputację niż Ziemkiewicz. To chwalebne, że autor próbuje odkłamać krzywdzący wizerunek tego wielkiego męża stanu i Narodowej Demokracji jako siły politycznej, ale moim zdaniem to o jedna pieczeń za dużo na tym ogniu. Z ignorancją historyczną należy walczyć, jednak lepiej robić to przy innej okazji.

Ale to nie wszystko. Sama książka ma też nieco bardziej emocjonalny charakter niż poprzednie. Ziemkiewicz popełnia ten sam błąd, który wytyka Kaczyńskiemu. Daje się miejscami ponieść, opisując rzeczywistość językiem skrajności, zbyt często widząc spisek tam gdzie ja widzę raczej lenistwo i głupotę. Ten styl bardzo się różni od stylu Dmowskiego. Diagnoza jest słuszna, ale sposób komunikacji powoduje, że emocje odwracają uwagę od meritum. A przecież pisząc o mafii i o sekcie czyli PO i PiS-ie (nie ukrywając wszakże, że bliżej mu do sekty) RAZ wytyka błędy obu stronom politycznego sporu. Gdyby to danie podawać na chłodno, mogłoby być strawne również dla wielu dzisiejszych oponentów. A jak pisał Dmowski w odniesieniu do swojego dzieła, które stało się inspiracją dla Ziemkiewicza: "Nie tyle mi idzie o to, żeby czytelnik przyjął moje poglądy, ile żeby myślał nad poruszonymi przeze mnie sprawami".

środa, 24 października 2012

Nowe szaty cesarza?


Copyright by Kurt Kałuża / ©2012 

Problem invitro jakoś mnie nie zajmuje. Nie mam bladego pojęcia czy należy selekcjonować i mrozić zarodki czy też nie, nie wiem o co chodzi w plantowaniu i generalnie nie znam się na zarodkach. Co więcej, nie mam ochoty zanurzać się w wiedzy na ten temat. W ogóle nie zawracałbym sobie głowy tą sprawą gdyby nie jedna kwestia. Niezwykle interesujące narzędzie jakiego użył Donald Tusk, by rozwiązać nierozwiązywalny dotąd problem. Najwyraźniej obudził się w nim duch Aleksander Wielkiego. Jedno cięcie i zaplatany od lat węzeł gordyjski został rozwikłany. Zamiast mielić temat w nieskończoność ze stadem wybrańców narodu z Bożej łaski, Tusk zastosował obejściówkę. Szast prast, machnie się „program zdrowotny” Ministerstwa Zdrowia (a co, niech Arłukowicz też sobie porządzi) i mamy regulację invitro, a nawet decyzję o finansowaniu tej metody przez państwo. I Sejm nie jest tu do niczego potrzebny.

Dlaczego więc przez pięć lat wożono się z projektem ustawy, skoro już dawno można było zastosować tak proste i wygodne rozwiązanie? Coś mi się wydaje, że nie jest to nawet falandyzacja prawa, bo fantastyczne zagrywki prawne śp. Lecha Falandysza (kto go jeszcze pamięta?) z reguły mieściły się w granicach ówczesnego porządku konstytucyjnego. To natomiast wygląda na manewr obliczony na osiągnięcie efektu piarowego w stylu - dobry premier chciał dobrze, a zły PiS przy pomocy Trybunału Konstytucyjnego mu nie pozwolił. Efekt sondażowy zostanie zdyskontowany a kasy się nie wyda. I wszystko zostanie po staremu. Już po tak zwanym drugim expose, skonstruowanym w myśl zasady "dla każdego coś miłego", było widać, że populizm ma być panaceum na odzyskanie inicjatywy politycznej.

Wcale się jednak nie zmartwię, jeśli się okaże, że nie mam racji w tej sprawie. Będę wtedy oczekiwał, że z tą samą determinacją, rząd zastosuje podobne narzędzia na szerszą skalę i zacznie podejmować również inne odważne decyzje. Bez oglądania się na Sejm, Minister Administracji i Cyfryzacji wprowadzi „program odbiurokratyzowania urzędów i instytucji państwowych” a Minister Pracy i Polityki Społecznej rozpocznie „program likwidacji przywilejów emerytalnych”. W końcu, po bardzo podobną metodę sięgnął dwa tygodnie wcześniej Jarosław Gowin, dokonując reorganizacji systemu sądownictwa. Zniesienie niektórych sądów rejonowych i ustanowienie w ich miejsce wydziałów zamiejscowych większych sądów wprowadzono w drodze rozporządzenia Ministra Sprawiedliwości (tą sprawą również będzie się zajmował Trybunał Konstytucyjny). Skoro Donald Tusk wygrał wybory niech rządzi i bierze odpowiedzialność bez zwalania winy na opozycję i bez zgniłych kompromisów z PSL-em. Jak zwycięży Jarosław Kaczyński, niech rządzi i bierze odpowiedzialność bez obciążenia paktami stabilizacyjnymi z LPR-em czy inną Samoobroną. Wolę taką sytuację niż dzisiejszą destrukcyjną sejmokrację. 

niedziela, 21 października 2012

O jeden most za daleko



Tekst jest polemiką z tezami zawartymi we wpisie „Secesja i hipokryzja” zamieszczonym na blogu wrskalski.bloog.pl i w komentarzu wrs do mojej poprzedniej notki.

Alternatywa związana z przyszłym modelem Unii Europejskiej, stawiana przez lewicowych euroentuzjastów, którzy mają dziś dominującą pozycję w Europie jest fałszywa. Forsując swoje projekty pogłębionej integracji pod hasłem „więcej Europy”, wszystkich oponentów ustawiają w roli przeciwników Unii Europejskiej w ogóle. To nawet semantycznie jest absurdem, ponieważ właśnie ich koncepcje oddalają model UE od idei unii czyli związku państw, w którym strony zachowują równorzędność i suwerenność, na rzecz federacji, która jest związkiem państw tworzących jedno większe państwo, zachowując w nim jedynie pewną samodzielność i odrębność. Nastąpiło więc zawłaszczenie samego pojęcia. Naprawdę nie jest tak, że albo głęboka integracja albo rozpad. To nachalnie forsowana integracja jest zagrożeniem dla projektu europejskiego ponieważ staje się zapalnikiem konfliktów antagonizujących europejskie społeczeństwa.

Niezależnie od zaklęć federastów, przywiązanie do państw narodowych w Europie ma się dobrze. Rozbieżność interesów jest więc rzeczą naturalną. Teza o braku sprzeczności między interesem narodowym poszczególnych państw, a interesem Europy jako całości jest idealistyczną naiwnością. Widać to doskonale w czasie wszystkich szczytów UE, a w kwestii podziału środków finansowych z unijnego budżetu, różnice interesów skupiają się jak w soczewce. Nie chcę się wdawać w filozoficzną dysputę gdzie leży granica między interesem a egoizmem narodowym, ale egoizmy istnieją i nie ma co się na nie obrażać. Tworzenie modelu systemu politycznego w oparciu o życzeniowe a nie istniejące interesy i emocje jest budowaniem utopii, która nie ma prawa działać tak samo jak mlekiem i miodem płynąca ojczyzna proletariatu, którą wszyscy pamiętamy. Projekt Unii Europejskiej musi uwzględniać te rozbieżności. Europejska Wspólnota Węgla i Stali czy Europejska Wspólnota Gospodarcza znacznie lepiej odzwierciedlały ducha Europy, szukając porozumienia na płaszczyźnie wzajemnych interesów gospodarczych, ale z poszanowaniem suwerenności i bez ingerencji w narzędzia polityki gospodarczej poszczególnych państw. Momentem krytycznym, w którym zaprzepaszczono całkiem fajny projekt europejski stało się wprowadzenie unii walutowej. O tym, że koncepcję integracji posunięto o jeden most za daleko również zadecydowały  partykularne interesy narodowe a nie idealistyczna wizja interesu Europy jako całości. Zgoda RFN na wspólną walutę była ceną jakiej zażądała Francja za zjednoczenie Niemiec. To wspólna waluta leży u podstaw nowego podziału Europy. Dzisiaj kraje wchodzące w skład strefy euro podporządkowują interesy całej Unii ratowaniu unii walutowej, która okazała się pomysłem chybionym. Milton Friedman miał rację wieszcząc dwanaście lat temu: „Z euro jest jak z socjalizmem. To piękna idea, która nie sprawdzi się w praktyce. Daję unii walutowej szanse na kolejne 10 lat. Potem kryzys i rozpad strefy euro.”

Problem armii wymagałby odrębnego omówienia. Europa jest wojskowym impotentem co zostało bezwzględnie obnażone przy okazji wojny na Bałkanach. Dla żyjących dziś pokoleń wojna jest abstrakcją. Społeczeństwa złożone z rozpieszczonych socjalem konsumentów, którym wkłada się do głowy idee pacyfizmu piętnując jednocześnie patriotyzm, nie mają ochoty i nie będą się bić. Upadek Cesarstwa Rzymskiego dokonał się w wyniku wewnętrznego bezwładu imperium a nie w starciu z silniejszym przeciwnikiem. Dbajmy więc o własną armię żebyśmy byli w stanie obronić się chociaż przed Białorusią, bo w zderzeniu z silniejszym sąsiadem ze wschodu nawet stając na głowie nie mielibyśmy szans.

sobota, 20 października 2012

Dziesięć powodów, dla których nie warto iść na mecz



Temat nieco już przebrzmiał, lecz wypada podzielić się wrażeniami z meczu (czy raczej dwumeczu) dekady. Zwłaszcza, że o ironio, po raz pierwszy w życiu wybrałem się na taką imprezę. Przy okazji nadgoniłem nieco statystyki ponieważ w ciągu dwóch dni pojawiłem się na stadionie aż dwa razy. Natomiast pierwszego dnia również dwa razy zmokłem. W tym raz tak kompletnie, że wracając do domu rozważałem koncepcję otwarcia dachu w samochodzie. Zwłaszcza, że w przeciwieństwie do organizatorów piłkarskiego widowiska, z otwieraniem i zamykaniem daszku radzę sobie bez problemów. Los jednak bywa złośliwy. Jeszcze miesiąc temu moglibyśmy się pocieszać, że afera dachowa to gwóźdź do trumny Grzegorza Laty. A teraz, po co nam ten gwóźdź?

Przebieg zajść jest już wszystkim doskonale znany więc oszczędzę wam swojej mało oryginalnej relacji. Grunt, że impreza w końcu się odbyła, a ja mogłem wreszcie skonfrontować odczucia sprzed telewizora z meczem oglądanym na żywo. I powiem wam, że łażenie na stadion nie ma zbyt wiele sensu.

1. Mecz w TV ma dużo większą dynamikę. Kamery latają cały czas za piłką, komentarz podgrzewa atmosferę. A na żywo? Ten biegnie, ten stoi, tamten się szwenda, wygląda to mniej więcej tak samo jak lekcja WF-u w liceum.

2. Ni cholery nie wiadomo kto jest kto. Trza zgadywać albo gapić się na monitor zawieszony nad stadionem, który i tak nie pokazuje tego co trzeba.

3. Replay to podstawa. Musiałem wrócić do domu żeby sobie bramki obejrzeć! I nie ma co się drzeć bezsensownie na sędziego, bo bez powtórek nie masz bladego pojęcia czy była ręka, faul, etc. czy nie.

4. Jak jełop musisz ciągle wstawać z siedzenia, bo jak ci przed tobą wstają to ty też musisz,  inaczej nic nie widać.

5. Sąsiad obok gwiżdże i drze ci się do ucha. Dobrze chociaż, że wuwuzele się nie przyjęły.

6. Samozwańczy aktywista usiłujący wzniecać doping rzuca ci złowrogie spojrzenia jak nie uczestniczysz w zbiorowym zawodzeniu tych kretyńskich przyśpiewek. Rewanżujesz mu się równie złowrogim spojrzeniem, ale psuje to nieco komfort oglądania widowiska.

7. Nie możesz sobie otworzyć piwa.

8. Na początku drugiej połowy co chwila przeciskają się przed twoim siedzeniem faceci obładowani hot dogami, kubkami z colą, popcornem i nie wiem czym jeszcze.

9. Jest zimno z zamkniętym dachem choć z otwartym, dzień wcześniej, było gorąco.

10. No i nie da się twittować ze stadionu. Za duże obciążenie sieci więc Internet leży. Wyczynu Marka Siwca nadającego online ze ślubu młodej Kwaśniewskiej nie udało mi się powtórzyć.

Tak więc, średnio mi się podobało;) 

piątek, 12 października 2012

Wojna pozycyjna



Rozmaite ruchy w łonie koalicji i wewnątrz PO oraz ich uboczne skutki, wywołują wielkie poruszenie w mediach i wśród komentatorów. Moim zdaniem niesłusznie. To co obserwujemy jest tylko kolejną odsłoną działań zmierzających do politycznej emancypacji Jarosława Gowina i wspierającej go grupy posłów. Gowin już od dawna buduje zaplecze i wzmacnia pozycję lidera frakcji konserwatywnej w Platformie, ponieważ długoterminowo gra na rozłam w partii. Ale do wyborów jeszcze droga daleka, więc krótkoterminowo, secesja mu się nie opłaca.

Dla Donalda Tuska, rozłam jest scenariuszem jeszcze bardziej niekorzystnym. Wobec kruchej większości koalicyjnej, z olimpijskim spokojem i dobrą miną do złej gry, musi znosić coraz większą autonomię Gowina. Nie ma innego wyboru. Spekulacje na temat doszlusowania do koalicji SLD to moim zdaniem bajki o żelaznym wilku. Takie rozwiązanie również nie opłaca się żadnemu z zainteresowanych. Leszek Miller musiałby wziąć odpowiedzialność za rządzenie w głębokim kryzysie, w obliczu gwałtownej radykalizacji nastrojów społecznych, a jako słaby partner i tak miałby niewiele do gadania. Natomiast Tusk, zafundowałby sobie nowy problem ze skonfliktowanymi nawzajem koalicjantami, ryzykując jednocześnie znaczne podniesienie ciśnienia w PO. Jest przecież oczywiste, że taki ruch prowokowałby frakcję konserwatywną. Zamiana Gowina na Millera byłaby modelową wręcz ilustracją przysłowia: zamienił stryjek siekierkę na kijek. Z tych samych powodów nie wierzę w alians z Ruchem Palikota.

Nierealną alternatywą są również przyspieszone wybory parlamentarne. Wobec przecięcia sondaży na korzyść PiS, widmo samobója jakiego w 2007 roku wbił sobie Jarosław Kaczyński, to wystarczające memento dla Donalda Tuska. A więc klincz, co oznacza, że takie tarcia wewnątrz partii rządzącej będziemy nadal oglądać. Takie samo źródło jak w przypadku Gowina, mają harce Waldemara Pawlaka. Skoro koalicjant jest słaby jak nigdy wcześniej, trzeba wykorzystać okazję by wzmocnić własną pozycję i jednocześnie zagrać na nosie premierowi. Ale to wszystko gierki i takie tam strachy na lachy, co potwierdzi jutrzejsze wotum zaufania dla rządu.

Zupełnie inną sprawą jest fakt, że nie podoba mi się okazja, którą wykorzystał Jarosław Gowin by zademonstrować swoją autonomię. Rozumiem, że wybrał głosowanie, które wbrew larum które wszczęto w mediach, nie niesie ze sobą żadnego realnego ryzyka zmiany ustawy aborcyjnej. To Grupiński ośmiesza się passusami w rodzaju, że każdy poseł klubu PO miał prawo zagłosować zgodnie z własnym sumieniem ale umówiliśmy się, że oba projekty zostaną odrzucane. Brzmi jak słynny bon mot Henry Forda, który mówił, że każdy może mieć samochód w dowolnym kolorze pod warunkiem, że będzie to kolor czarny. Z mojego punktu wiedzenia problem leży gdzie indziej.  Akcentowanie akurat tematu aborcji jest złym sygnałem w kontekście nowego projektu konserwatywno-liberalnego, któremu kibicuję. Wspiera oblicze Gowina-Taliba, popychając go w kierunki PiS, Ziobry i Kurskiego, zamiast wzmacniać wizerunek Gowina-liberała gospodarczego gotowego do aliansu z PJN. Wariant numer jeden skazuje przyszłą formację na margines polityczny, nawet w przypadku sukcesu wyborczego. Jarosławie Gowin! Proszę nie iść ta drogą!

sobota, 6 października 2012

Przewrót w sondażach?



Najnowszy sondaż TNS Polska dla programu "Forum" TVP Info wywołał małe trzęsienie ziemi na scenie politycznej. Zmianę lidera w sondażach, po raz pierwszy od pięciu lat, wieszczyło wielu komentatorów. Kilka udanych przedsięwzięć PiS koncentrujących uwagę opinii publicznej na meritum wobec defensywy i marazmu Platformy musiało przynieść efekt. Natomiast skala tej zmiany (6% na korzyść PiS) zaskoczyła wszystkich. Można oczywiście wybrzydzać na małą reprezentatywność sondażu, wskazywać, że dopiero kolejne badania pokażą ewentualnie zmianę trendu, przypominać, że do wyborów parlamentarnych jeszcze 3 lata. To wszystko prawda, jest to jednak wydarzenie symboliczne, które może dać sporo wiatru w żagle partii Jarosława Kaczyńskiego. Ale najważniejsze jest jednak co innego. Ten sondaż znacznie więcej mówi o PO niż o PiS. Dzieje się to, co przewidywałem od dawna. Słabe rządy Donalda Tuska, pozbawione wizji i prawdziwej woli zmian nawet w obliczu kryzysu ekonomicznego w Europie rozczarowały wyborców Platformy Obywatelskiej. Przede wszystkim tych, którzy w ostatnich wyborach oddali na nią głos, w istocie głosując przeciw PiS. A przecież dopiero zaczynamy pogrążać się w kryzysie. Ekonomiści, od prawa do lewa są zgodni, że rok 2013 będzie dla Polski znacznie gorszy niż obecny. Mało kto widzi dziś w Tusku Mojżesza, który suchą stopą przeprowadzi nas przez Morze Czerwone. Po pięciu latach rządów, oprócz problemu niemożności pojawia się syndrom wypalenia. Nie bez przyczyny kadencja zarządu w spółkach kapitałowych trwa właśnie pięć lat. Po tym okresie brakuje już świeżości i dystansu do własnych pomysłów z początku kadencji, które okazały się chybione. A ławki rezerwowych brak. Ci, którzy mogliby na niej siedzieć (Rokita, Gilowska, Olechowski, Piskorski) padli ofiarą partyjnych czystek. Pozostały miernoty.

Niezależnie od korzystnego sondażu dla PiS podtrzymuję tezę, że to ugrupowanie ma bardzo małe szanse na objęcie władzy. Łatwo jest dać Tuskowi prztyczka w nos wskazując w sondażu na znienawidzonego konkurenta, trudniej zagłosować w ten sam sposób w wyborach. Żółta kartka nic nie kosztuje a czerwona może oznaczać realizację przysłowia „na złość babci odmrożę sobie uszy”. Uważam, że wynik wyborczy w znacznym stopniu nadal będzie determinował strach przed rządami Jarosława Kaczyńskiego. Awans w sondażach, wzmacniając pewność siebie lidera, prędzej czy później obudzi demony, z którymi kojarzy się PiS. Nie wierzę po prostu, że Jarosław Kaczyński przestanie być Jarosławem Kaczyńskim, tak samo jak Janusz Korwin Mikke nie przestanie być sobą co trwale skazuje go na marginalizację w okolicach 2% poparcia.

W ten sposób dochodzimy do kluczowego wniosku. Tego samego, który puentuje mój poprzedni wpis. Sytuacja dojrzewa do powołania nowej formacji politycznej, która zbierze rozczarowanych centroprawicowych wyborców PO (lewicowych weźmie Palikot albo Miller) z poprzednich wyborów i tych, którzy ostatnio nie głosowali ponieważ po klęsce idei POPiSu już wcześniej zniechęcili się do obu tych partii. PJN najwyraźniej nie radzi sobie w tej roli. Potrzebny jest nowy projekt pozbawiony brzemienia skojarzeń z PiS-em, Kluzik-Rostkowską i całym tym kompromitującym bałaganem, który jest grzechem pierworodnym tego ugrupowania. Dotąd sądziłem, że z uwagi na odległy dystans do wyborów nie ma się z tym co spieszyć. Szkoda byłoby stracić walor świeżości. Jeśli jednak podobny wynik sondażowy utrzyma się w kolejnych badaniach trzeba zacząć działać. Inaczej, może się okazać, że mimo zasiedzenia na roponośnej działce, jak to barwnie określił Marek Migalski, kto inny otrzyma licencję na dokonanie odwiertów.

poniedziałek, 1 października 2012

A mnie z wami nie po drodze



Nie jestem zwolennikiem rozmemłanej Platformy Obywatelskiej. Nie jestem entuzjastą miernych rządów Donalda Tuska. Ale nie jestem też fanem katolicko-socjalnej opozycji, która wczoraj maszerowała w Warszawie. I nie przyjmuję do wiadomości, że realny wybór to alternatywa między tymi dwiema wizjami Polski. To politycy obu zwalczających się formacji i sekundujące im media utrwalają ten fałszywy obraz rzeczywistości przekonując nas, że albo my albo oni, albo jesteś z nami albo przeciw nam. W tym kontekście, nie ma większego znaczenia pod jakimi hasłami zorganizowano ten marsz. Chodziło przede wszystkim o to, by zmierzyć swoją siłę i to się udało. Ale „budzenie Polski” pokazało też kilka innych rzeczy.

Determinacja i status quo
Cykliczne zwieranie szeregów z pewnością dyscyplinuje elektorat, a tak liczna manifestacja jak sobotni marsz musi budować poczucie siły. Determinacja środowisk skupionych wokół PiS i Radia Maryja rośnie, a w zderzeniu z kryzysem ekonomicznym, który nas nie ominie, potężne ciśnienie społeczne musi znaleźć ujście. Nie sądzę jednak by determinacja ta przekładała się na rosnącą liczbę sympatyków Prawa i Sprawiedliwości. Wszyscy ci, których mogła przyciągnąć narracja Jarosława Kaczyńskiego od dawna już głosują na jego partię. Dla coraz liczniejszej grupy rozczarowanych rządami Platformy, retoryka zdrady narodowej, spiskowe teorie katastrofy smoleńskiej, związki z Radiem Maryja, stanowią obciążenie nie do zaakceptowania. Stąd bierze się ta bezprecedensowa odporność Tuska w obliczu kolejnych mielizn i raf.

Triumwirat
W tej części sceny politycznej, którą kompletnie bez sensu przyjęło się w Polsce nazywać prawicą, coraz wyraźniej krystalizuje się triumwirat przywódczy silnych osobowości: Kaczyński-Rydzyk-Duda. To bardzo ciekawy układ współzależności. Z jednej strony Jarosław Kaczyński, który jest zakładnikiem ojca Tadeusza Rydzyka, z drugiej Rydzyk, który  wie, że lojalność swoich wyznawców musi dzielić z Kaczyńskim. Zmiana aliansów, gdyby chciał ją przeprowadzić nie zostałaby zrozumiana przez radiomaryjny elektorat. W najlepszej sytuacji jest Piotr Duda, który póki co ma największe pole manewru. To o jego poparcie trzeba będzie zabiegać co musi oznaczać eskalację socjalnych żądań. Paradoksalnie, to co cementuje siłę wspierającą PiS, tworzy jednocześnie spory dyskomfort dla Kaczyńskiego, który bardzo by chciał mieć monopol na rząd dusz na socjalnej prawicy.

Na politycznym oucie
Sobotni marsz, w pełnej krasie ujawnił porażkę koncepcji politycznej Solidarnej Polski. Zbigniew Ziobro już się nie liczy w tej grze, co zresztą nie jest dla mnie żadną niespodzianką. Jeszcze w kwietniu, kiedy drżącym głosikiem próbował zapanować nad tłumem był w ringu, choć słaniał się na nogach. Teraz patron z Torunia zadał nokautujący cios odmawiając mu prawa do wystąpienia przed zgromadzonym tłumem. Ziobryści nie mają kompletnie nic do zaoferowania. Są tylko słabym, groteskowym PiSikiem, z przywódcą kompletnie pozbawionym charyzmy. Jedyna realna różnica to miękki kurs w sprawie katastrofy smoleńskiej co wbrew pozorom może ich tylko pogrążyć. Dla elektoratu spod znaku Radia Maryja to błąd ocierający się o zdradę, a dla innych i tak nie ma znaczenia wobec reputacji Kurskiego i Ziobry, uosabiających wszystkie słabości PiS-u.

Alternatywa
Z jednej strony okopany na swoich pozycjach PiS, z drugiej gnijąca Platforma Obywatelska. Dokąd pójdą wyborcy, którzy kolejny raz nie oddadzą głosu PO, w istocie głosując przeciw PiS? Scenariusz powstania nowego konserwatywno-liberalnego ugrupowania pomiędzy tymi partiami, czemu od dawna kibicuję, wygląda bardziej realnie niż kiedykolwiek wcześniej. Widmo rozłamu w PO zbliża się nieuchronnie, politolodzy wreszcie zauważyli wolne miejsce na scenie politycznej, publicyści coraz częściej snują rozważania jak je wypełnić. Dzisiaj wydaje się, że oferta polityczna oparta o PJN i  przyszłych secesjonistów z Platformy pod wodzą Jarosława Gowina jest już tylko kwestią czasu. Warunkiem powodzenia takiego projektu jest spójność programu i profilu politycznego osób tworzących nową formację. Dlatego też przestrzegam! Socjaliści od Ziobry pasowaliby tu jak pięść do nosa, ich udział może zniweczyć cały projekt. A ja znowu nie miałbym na kogo głosować.