poniedziałek, 24 września 2012

Punkt dla PiS



Debata ekonomistów pod auspicjami PiS odbyła się według scenariusza, którego się spodziewałem. Wypadła nawet trochę lepiej niż można było zakładać. Prawdopodobnie dlatego, że z zaproszenia nie skorzystali ekonomiści z pierwszych stron gazet, tacy jak Leszek Balcerowicz, Grzegorz Kołodko, Marek Belka czy Ryszard Petru. Zapewne zdominowaliby dyskusję, a przecież  z góry wiadomo co mogliby powiedzieć. A tak, można było posłuchać innych.

Ciekawe wątki i konkretne propozycje mieszały się z biciem piany znanym z trybuny Sejmowej. Pasjonujące niekiedy zderzenia skrajnie odmiennych światopoglądów. Starcie Gwiazdowski – Bugaj to niemalże wyzwanie na miarę sporu Kopernika z geocentrystami. Ale tak być musiało i chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie spodziewał się jakichś konstruktywnych wniosków. Generalna konkluzja jest jednak druzgocąca dla całej klasy politycznej. Mamy fatalny system podatkowy, brak rozwiązań aktywizujących przedsiębiorczość i żadnych pomysłów na walkę z niekorzystnymi zmianami demograficznymi.

Poziom debaty w naszym życiu publicznym osiągnął już takie dno, że sam fakt iż ludzie o różnych poglądach spokojnie ze sobą rozmawiają stanowi wartość nie do przecenienia. Wizerunkowy sukces PiS jest więc bezsporny, choć  najsłabszym ogniwem okazał się sam Jarosława Kaczyński, którego podsumowanie debaty można streścić jednym zdaniem: Wy tu sobie gadajcie, my grzecznie wysłuchamy, a potem i tak zrobimy po swojemu. Niby nic odkrywczego, w końcu od polityków trudno się spodziewać czegoś innego, ale ta szczerość popsuła nieco pozytywny wydźwięk całej debaty. Bardzo jestem ciekaw na ile trwała okaże się tym razem zmiana wizerunku największej partii opozycyjnej. Bowiem jedną rzecz należy sobie  uświadomić. Jakość rządzących, w znacznym stopniu zależy od jakości opozycji. Dopóki PiS zamyka się w oblężonej twierdzy koncentrując na wskazywaniu zdrajców Ojczyzny, Donald Tusk może spać spokojnie niezależnie od skali potknięć, wpadek i fuckupów. Nic nie jest w stanie zburzyć jego dominującej pozycji politycznej. Nie ma więc żadnych powodów, dla których miałby podejmować trudne i ryzykowne wyzwania związane z reformowaniem państwa. Tylko gorący oddech konkurencji za plecami może go do tego zmusić.

Acha, mam złą wiadomość dla wielbicieli parytetów. Żadna przedstawicielka płci pięknej uczestnicząca w debacie nie powiedziała niczego specjalnie interesującego.

piątek, 21 września 2012

Ile piramidy w piramidzie?



Obserwując przebieg afery Amber Gold mam wrażenie, że w ferworze walki całą sprawę zdominowały oceny wypaczające nieco rzeczywistość. Nie jest moją intencją obrona twórców tego parabanku, ale warto zwrócić uwagę na fakty, które powinny skłaniać do refleksji.

Wbrew obowiązującej narracji, model biznesowy Amber Gold wcale nie musiał być piramidą finansową. Przypominam, że piramida finansowa to struktura, w której wypłaty dla wcześniejszych uczestników są realizowane z wpłat uczestników późniejszych. Tymczasem, od 2009 roku, w którym Amber Gold rozpoczęło działalność, cena złota na światowych giełdach wzrosła o ponad 100%. Przy założeniu aktywnej działalności spekulacyjnej rentowność Amber Gold powinna być jeszcze wyższa. W każdym bądź razie, na poziomie umożliwiającym realizację wypłat z lokat oprocentowanych w różnym czasie na poziomie między 10% a 13%, nawet do 16,5% w skali roku przy lokacie na okres ponad 3 lat. Co więcej, w czasach kryzysu i realnej groźby drukowania pustego pieniądza, rentowność inwestycji w złoto nie jest raczej zagrożona. Do czasu zmiany trendu, Amber Gold powinno więc zarabiać jeżeli pozyskane środki finansowe faktycznie lokowałoby w złoto. Niekoniecznie w złote sztabki układane na półkach w podziemnym skarbcu, ale na przykład w kontrakty terminowe na złoty kruszec. Jeżeli więc Amber Gold upadło, to nie z uwagi na zły model biznesowy, ale dlatego, że nie inwestowało w złoto lub instrumenty finansowe oparte na złocie. Albo z jeszcze innego powodu, o którym później. Dlatego też trudno twierdzić, że klienci parabanku wykazali się ignorancją ekonomiczną. Paradoksalnie może być nawet odwrotnie, ponieważ przeprowadzenie analizy ekonomicznej, przed założeniem lokaty w Amber Gold rodziło rekomendację pozytywną. Ktoś mógłby oczywiście powiedzieć, że mając tę wiedzę należało samodzielnie inwestować w złoto zmaterializowane w postaci sztabek, zamiast w produkt oparty na złocie. Prawda, ale tu już wychodzimy poza obszar oceny realności oferty Amber Gold, wkraczając w dyskusję na temat optymalizacji inwestycji.

Czy na pewno jednak spółka nie inwestowała w złoto? Jeszcze kilka dni temu wydawało się to niemal pewne, teraz pojawiły się rysy na tej wiedzy. Podano, że w Amber Gold znaleziono majątek w wysokości 100 mln zł, a nie 40 mln zł jak wcześniej informowano. Trudno więc wykluczyć, czy po dokładniejszym sprawdzeniu nie znajdą się jeszcze jakieś aktywa, na przykład papiery wartościowe lub instrumenty pochodne typu opcje? Wcale bym się nie zdziwił. Znając „wysokie kwalifikacje” kadr pracujących na rzecz instytucji państwowych może się okazać, że ustanowiony przez sąd zarządca przymusowy nie za bardzo kojarzy co to są opcje i że to cholerstwo może być coś warte.

Drugi hipotetyczny powód upadku spółki pokrywa się z linią obrony Marcina Plichty. Warto przypomnieć, że afera Amber Gold wybuchła ponieważ w mediach pojawiły się informacje o tym, że spółka jest piramidą finansową, a nie dlatego, że przestała realizować wypłaty z lokat. A przecież zastrzeżenia do jej działalności nie były żadnym nowym odkryciem. Od ponad dwóch lat firma znajdowała się na liście alertów Komisji Nadzoru Finansowego, czyli podmiotów nie posiadających licencji na wykonywanie czynności bankowych, w szczególności na przyjmowanie wkładów pieniężnych w celu obciążenia ich ryzykiem.

Banki (również parabanki) są instytucjami zaufania publicznego. Żadna instytucja o charakterze bankowym nie posiada bowiem środków finansowych umożliwiających natychmiastowe wypłaty dla wszystkich swoich klientów. Zniszczenie zaufania poprzez nagonkę medialną musi wywołać zmasowany szturm na placówki banku i wobec niemożliwości realizacji roszczeń, doprowadzić do jego upadku. A przecież banków nie nazywamy piramidami finansowymi. Kluczowe więc pozostaje pytanie, na które wciąż brakuje odpowiedzi. Co stało się z resztą pieniędzy klientów Amber Gold?


Na koniec ciekawostka. Piramida finansowa, piramidzie finansowej nie równa. Niektóre są licencjonowane i państwo zmusza nas by wpłacać do nich pieniądze. Niedawno, furorę w sieci zrobiło zabawne zestawienie porównawcze Amber Gold i pewnej instytucji państwowej. Wnioski nie są druzgocące dla Amber Gold:)



PS Podobny punkt widzenia do przedstawionego w tym wpisie, w nieco bardziej analitycznym ujęciu zaprezentował Rafał Hirsch, który trochę mnie ubiegł swoim dzisiejszym wpisem.


niedziela, 16 września 2012

Republika bananowa



„Myślenie o IV Rzeczpospolitej nie wynika z kaprysu znudzonego umysłu czy z woluntarystyczno-rewolucyjnych sympatii. Wynika z przekonania, że grozi nam nawet nie tyle katastrofa, ile miernota, prowincjonalizm, dryfowanie, poczucie bezradności, a przede wszystkim próżnia władzy”

Kto zgadnie kogo zacytowałem na wstępie? Któregoś z ideologów Prawa i Sprawiedliwości? Nic bardziej błędnego. To słowa Pawła Śpiewaka, socjologa, byłego posła Platformy Obywatelskiej, z artykułu, który ukazał się na łamach Rzeczpospolitej w styczniu 2003 roku. Któż dzisiaj pamięta, że hasło IV RP, pojawiło się jako postulat odnowy moralnej państwa, zgłaszany przez zmierzającą do władzy koalicję POPiS? Po wyborach 2005 roku, odnową moralną zajęła się inna, wątpliwa moralnie koalicja i wszyscy wiedzą jaki był finał. Niestety, wraz z szyldem skompromitowano również samą ideę.

Jeśli kogoś szokuje efekt prowokacji, przeprowadzonej przez dziennikarzy Gazety Polskiej Codziennie wobec prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku, powinien się zastanowić czy ma jeszcze kontakt z rzeczywistością. Oto Polska właśnie. Kraj, w którym z zadęciem opowiada się o niezawisłości sądów i niezależności prokuratury, a funkcjonariusze państwowi zatrudnieni w tych instytucjach bez szemrania oddają się do pełnej dyspozycji rządzących (prowokacja GPC). Kraj, w którym oszust finansowy, mimo kilku wyroków skazujących może nadal funkcjonować w biznesie, zakładać nowe spółki, zasiadać w zarządach i radach nadzorczych (afera Amber Gold). Kraj, w którym spółki Skarbu Państwa stanowią łup polityczny i prywatny folwark rządzących polityków, gdzie kadry ustawiają chłopaczkowie haratający w gałę z premierem (afera taśmowa, a wcześniej prowokacja dziennikarzy TVN wobec dyrektora oddziału ARR z PSL). Kraj, w którym minister obrony narodowej nie płaci żadnej ceny za dwie największe w dziejach Polski katastrofy lotnicze, z udziałem samolotów, za które odpowiadało podległe mu ministerstwo. Kraj, w którym kupuje się posłów oferując im osobiste korzyści (taśmy Beger). Kraj, w którym „samobójstwa" w celi są ulubionym hobby świadków zatrzymanych w związku z prowadzeniem śledztw dotyczących powiązań przestępców ze światem polityki. I tak dalej, etc, niezależnie od tego, które ugrupowanie dzierży akurat ster rządów.

W wypadku gdańskiej prowokacji będzie tak samo jak zawsze. Zapowiadane z marsowym obliczem kontrole wykażą niezbicie, że ten pożałowania godny incydent był na szczęście wypadkiem odosobnionym. Będziemy mogli odetchnąć z ulgą. Państwo zdaje egzamin, choć czasem zdarzają się potknięcia.

Diagnoza, która legła u podstaw koncepcji IV RP jest wciąż aktualna. To państwo nie działa i żadne kosmetyczne reformy tego nie zmienią. Istniejący system polityczny, z nabożną czcią nazywany przez polityków demokracją jest ledwie jej fasadą, a w istocie oligarchią partyjną. W ramach demokratycznych reguł gry zmiana tego systemu jest prawie niemożliwa bez woli partii politycznych, które musiałyby tu zadziałać wbrew swoim partykularnym interesom. A więc klincz. Dlatego ani jednomandatowe okręgi wyborcze, ani likwidacja senatu, ani zmiana reguł finansowania partii politycznych, ani żadne inne inicjatywy ustrojowe nie mają szans na realizację. Przynajmniej dopóki demos się nie wpieni i korekta demokracji nie dokona się przy pomocy kamieni i butelek z benzyną.

niedziela, 9 września 2012

Łże-debata?



No i masz babo placek! Najgorzej jak Kaczor wylezie z oblężonej twierdzy smoleńskiej i odezwie się ludzkim głosem. Póki bredzi o zamachach, w towarzystwie Antoniego M., ciskającego wokół złowrogie spojrzenia jest spoko i luz. Można se robić jaja, pukać się w czoło, szydzić, narzekać, że opozycja wyłącznie zajmuje się wojną polsko-polską i wymyśla tematy zastępcze. Słowem, nie trzeba się wysilać. Nic a nic. Wystarczy odprawić rytualne olaboga! i każde wystąpienie prezesa to murowane wzmocnienie partii rządzącej w sondażach. Bywa jednak, rzadko bo rzadko, ale zawsze, że Mr Kaczyński zajmie jakieś z grubsza sensowne stanowisko albo co gorsza zaproponuje coś, co trudno z miejsca zakwalifikować jako idiotyzm. Wtedy zaczyna się problem. Szlag! Kto mu to podpowiedział? Przecież nie Błaszczak. No bo choćby nie wiem jak nie znosić PiS-u, trudno tak bez ceregieli, a priori zlać koncepcję ekonomicznej burzy mózgów na szczycie. Zwłaszcza w kontekście szybkiego więdnięcia zieleni na naszej wyspie szczęśliwości. Tak trudne ćwiczenia nie zdarzają się często, więc przedstawicielom partii rządzącej i życzliwym im komentatorom brakuje doświadczenia w zgrabnym odkręcaniu kota ogonem. Dokonują jakichś cudacznych wygibasów, co by przekonać lud spijający słowa z ekranu telewizora, że to pomysł zły, bez sensu, medialna szopka, hucpa polityczna, poza tym za późno i w ogóle do dupy. A jak który ekonomista skorzysta z zaproszenia to najpewniej cienias, gamoń albo w najlepszym wypadku lanser.

Hmm… obawiam się, że musicie państwo wysilić się odrobinę bardziej, bo te argumenty są cienkie jak kawa z automatu na komendzie w Tucholi (copyright nie mój). Od tego, między innymi jest opozycja, żeby inicjować dyskusję w kontekście założeń ekonomicznych proponowanych przez rząd. I nie ma tu znaczenia, czy zgłaszane kontrpropozycje oceniamy jako przebłysk geniuszu czy brednie. Żeby było jasne. Nie mam złudzeń, że walna debata ekonomistów pod auspicjami tych czy innych polityków przyniesie jakąś zmianę jakościową. Ekonomia to nie matematyka i proste dodawanie dwóch cyferek daje różny wynik w zależności od tego, kto zajmuje się liczeniem. Zaś politycy mają dar dokładnie odwrotny niż mityczny król Midas i wszystko czego się tkną na ogół zamienia się w g…, no… wiadomo w co się zamienia. Zawszeć to jednak wyzwanie intelektualne, któremu warto się przyjrzeć. W końcu, debaty polityków, pełne są niemożliwych frazesów, wśród których meritum trudno odnaleźć nawet okiem uzbrojonym w mikroskop, a przecież dzisiejsi krytycy inicjatywy PiS płonęli świętym oburzeniem, kiedy w trakcie kampanii wyborczej Jarosław Kaczyński debat unikał. Interesujące, że teraz tak wielu komentatorów nie jest zainteresowanych wzajemną konfrontacją tuzów polskiej myśli ekonomicznej. Czyżby za ich plecami czaiła się hipokryzja?

A że proponowana debata może poprawić wizerunek PiS-u? Cóż, bardzo mi przykro. Nawet Kaczyński znajdzie czasem taki pomysł, który może jego partii pomóc, a nie zaszkodzić. Trzeba z tym jakoś żyć.

piątek, 7 września 2012

Bronię Korwina



Paraolimpijski wpis, na blogu Janusza Korwin-Mikkego, rozgrzał Internet do białości. Przeprowadzono serię nalotów dywanowych z inwektywami, zrzucono napalm, zrównano z ziemią i rozerwano na strzępy. Lud zawsze lubi przyłączyć się do nagonki, w której uczestniczy większość. Zwłaszcza, że sprawa wydaje się ze wszech miar słuszna. Wszak szydzić z niepełnosprawnych może tylko nikczemnik. Mnie też się pewnie dostanie. Nim jednak schylicie się po kamień, by wziąć udział w linczu warto dokładniej przyjrzeć się istocie sprawy.  

Większość argumentów JKM jest słuszna. Problemem nie jest meritum, ale sposób w jakim się o nim mówi. Legendarna bezkompromisowość, która w przypadku wypowiedzi stricte politycznych może budzić szacunek, w dyskusji na tematy wrażliwe społecznie zamienia się w zwykłe chamstwo. Ale takie prowokacje to specialite de la maison Korwina, o czym wie każdy kto go zna. Żelazna logika, która od zawsze jest jego głównym orężem nader często bywa nie poprawna politycznie i przykra. Skoro olimpiada jest areną rywalizacji najsprawniejszych herosów to ustanawianie odrębnej kategorii dla tych, którzy z przyczyn obiektywnych najsprawniejsi być nie mogą jest w pewnym sensie zaprzeczeniem idei takich igrzysk. Tak jak ideą konkursu miss świata jest rywalizacja najpiękniejszych kobiet i wybór tej, która przewyższa urodą swoje rywalki. Zapewne kobiety brzydkie również chciałyby wziąć udział w takim konkursie, w końcu co one są winne, że los im urody poskąpił? Jednak para wybory miss byłyby zaprzeczeniem idei wyboru królowej piękności i póki co się ich (chyba) nie organizuje. Tyle żelazna logika. Różnica polega na tym, że ten sam wywód w moim przykładzie brzmi jak anegdotka, a w przypadku niepełnosprawnych jak kpina z kalectwa.

Sam słysząc o kolejnych sukcesach polskich para olimpijczyków zastanawiałem się jak ta rywalizacja przebiega, skoro jej uczestnicy dotknięci są różnym rodzajem i stopniem niepełnosprawności. Ktoś nie ma dłoni, kto inny całej ręki, w ten sposób warunki na starcie są przecież różne. Rodzaj kalectwa może forować zawodnika w danej dyscyplinie kosztem jego rywali. Taki problem pojawił się przy okazji niespodziewanego zwycięstwa Brazylijczyka Alana Oliveiry w biegu na 200 metrów, któremu jego rywal, Oscar Pistorius, zarzucił nieprzepisową długość protez. W istocie, wobec różnych warunków niepełnosprawności sprawiedliwa rywalizacja jest fikcją i sprowadza się do umownych formuł matematycznych, które tworzą złudzenie obiektywnych reguł gry. Na tej zasadzie można pójść za ciosem dopuszczając rywalizację sprawnych z niepełnosprawnymi. Jednemu odejmie się trochę punktów, drugiemu doda i będzie „sprawiedliwie”.

Najbardziej kontrowersyjna teza JKM to zarzut szkodliwego wpływu promocji inwalidztwa (poprzez organizowanie paraolimpiady) na kondycję fizyczną gatunku ludzkiego. Rzeczywiście, im większa liczba osób niepełnosprawnych, tym słabsze społeczeństwo. Jednakże założenie, iż gdy popatrzę sobie jak niepełnosprawni fajnie uprawiają sport, przestanę o siebie dbać i zapragnę zostać inwalidą, jest idiotyczne. Taki sam zarzut, i to ze znacznie większym sensem, można byłoby postawić medycynie. W końcu rozwój medycyny zaburza pierwotne prawo selekcji naturalnej zapobiegając eliminacji słabszych jednostek, niewątpliwie przyczyniając się do osłabienia kondycji homo sapiens. Nie jest przecież tajemnicą, że geny mamy coraz słabsze. Nikt przy zdrowych zmysłach nie domaga się jednak ograniczenia dostępu do leczenia. Natomiast, stawianie sprawy w ten sposób, wprowadza problem na bardzo śliski grunt, otwierając pole do nadinterpretacji, co skwapliwie czynią krytycy Korwina. Bo stąd już tylko krok do zarzutów o zapędy eugeniczne i porównania do Adolfa Hitlera, który jak wiadomo z eugeniką eksperymentował. Ale to są właśnie manowce, na które wiedzie doprowadzona do absurdu żelazna logika made in Janusz Korwin Mikke.

Generalnie, problem Korwina to problem sposobu komunikacji. JKM kocha prowokacje i z premedytacją, wśród spraw delikatnych, porusza się ze zręcznością słonia w składzie porcelany. A przecież nie jest tak, że odwrotnością poprawności politycznej jest bezgraniczna szczerość bez względu na wszystko. Do otyłego faceta nie zwracamy się per „grubasie” nie dlatego, że ulegamy terrorowi poprawności politycznej tylko stosując normy kultury, które wykształciła cywilizacja. Trudno się spodziewać, by ktoś kto zawsze mówi to co myśli miał jakichś przyjaciół. Podobnie jak nie należy zakładać, iż polityk, który zawsze mówi prawdę, będzie miał jakiekolwiek szanse na elekcję. Prawda, panie Januszu? 

poniedziałek, 3 września 2012

Pakt Ribbentrop-Beck


Joachim von Ribbentrop i Józef Beck

Wszyscy doskonale wiemy co wydarzyło się 1 września, a potem 17 września 1939 roku i jaką cenę zapłaciliśmy za rozstrzygnięcia II wojny światowej. Od dziesiątków lat przyzwyczailiśmy się wierzyć, że Polska została zmiażdżona przez tryby machiny dziejów i sami Polacy nie mieli większego wpływu na swój tragiczny los. Wierzymy, że łączyły nas więzi przyjaźni z zachodnimi sojusznikami Anglią i Francją i nie mogliśmy przewidzieć, że sprzeniewierzą się swoim zobowiązaniom. Wierzymy, że II wojna światowa wybuchła o Gdańsk, a sowiecki nóż w plecy był zaskoczeniem dla świata.

Nie łatwo jest pozbyć się tych mitów, zakorzenionych tym głębiej, że doskonale wpisują się w polskie idealistyczne i romantyczne myślenie o swojej roli w historii. Dotychczas, w naszej historiografii bardzo nieśmiało przebijała się publicystyka historyczna Stanisława Cata Mackiewicza, niezwykle ostra i krytyczna wobec polityki zagranicznej prowadzonej przez Józefa Becka w przededniu II wojny światowej, która doprowadziła do tego, że największy konflikt zbrojny w dziejach świata rozpoczął się w Polsce. Nie traktowano poważnie analiz historycznych profesora Pawła Wieczorkiewicza, który wprost formułował tezę, że Polska powinna przystąpić do wojny w sojuszu z Niemcami. Beck dokonał po prostu fatalnego wyboru. Zamiast przypieczętować istniejące przymierze z Niemcami, oparł się o wątły alians z Francją i przyjęte za pięć dwunasta szalbiercze gwarancje Anglików. Jakkolwiek szokująco by to nie brzmiało, każdy inny scenariusz, który mógł się wydarzyć byłby korzystniejszy dla Polski. Bardzo przekonująco rozwija ten pogląd Piotr Zychowicz w swojej najnowszej książce pt. „Pakt Ribbentrop-Beck”.

Na początku 1939 roku dokładnie już było wiadomo, że wojna w Europie wybuchnie. Wydawało się jednak, że historia potoczy się zupełnie innym torem. Polska była związana z Niemcami paktem o nieagresji z 1934 roku i łączyły ją dobre stosunki z zachodnim sąsiadem. Plany Hitlera nie zakładały agresji na Polskę. Zamierzał zaatakować Francję i Anglię więc zależało mu na neutralnej postawie Polski w tym konflikcie. Hitler doskonale wiedział, że Polska związana sojuszem z Francją w przypadku wojny, na zachodzie wypełni swoje sojusznicze zobowiązania (w przeciwieństwie do Francji i jej zobowiązań wobec Polski). Nie chciał walczyć na dwóch frontach, więc sojuszem z Polską zamierzał zabezpieczyć tyły Wehrmachtu. Kolejnym celem fuhrera miał być Związek Radziecki i w tej fazie wojny liczył na aktywny udział polskiej armii.

Chcąc odsunąć od siebie groźbę pierwszego uderzenia Anglicy podjęli grę dyplomatyczną udzielając Polsce, w marcu 1939 roku, gwarancji pomocy na wypadek działań wojennych zagrażających niepodległości naszego kraju. Ku zdumieniu samych Anglików, Polska te gwarancje przyjęła znajdując się tym samym w obozie wrogim Niemcom. Rozwścieczony Hitler zerwał pakt o nieagresji z Polską i musiał dokonać weryfikacji swoich planów. Chcąc mieć bezpieczne zaplecze w czasie wojny na froncie zachodnim, musiał najpierw pokonać Polskę i zawrzeć sojusz ze Stalinem, który po zajęciu Polski stawał się bezpośrednim sąsiadem Hitlera. I tak się stało.

A przecież jeszcze w styczniu 1939 roku Niemcy proponowali gwarancję naszej granicy zachodniej, przedłużenie paktu o nieagresji na okres od 10 do 25 lat i przystąpienie do paktu antykominternowskiego. W zamian oczekiwali deklaracji o wspólnym uderzeniu na ZSRR oraz rozwiązania spornej kwestii Gdańska i autostrady przez korytarz do Prus Wschodnich. Te dwie ostatnie sprawy w historii Polski traktowane są jako bezczelne ultimatum Hitlera, na które w żadnym wypadku nie mogliśmy się zgodzić. Tymczasem umieszczenie ich we właściwym kontekście pozwala ocenić tę sprawę bardziej racjonalnie. Z punktu widzenia wodza III Rzeszy, propozycje złożone Polsce były daleko idącym kompromisem. Wszystkie wcześniejsze niemieckie rządy (przed dojściem Hitlera do władzy) bezwzględnie domagały się rewizji Traktatu Wersalskiego, zwrotu Śląska i Pomorza oraz wcielenia Gdańska do Rzeszy. Eksterytorialna autostrada nie byłaby zagrożeniem dla Polski, zwłaszcza że w przypadku poważnego konfliktu mogła być łatwo przez nas zniszczona. Natomiast Gdańsk nie należał przecież wcale do nas. Polacy stanowili w nim ledwie 10% mieszkańców, a Polska miała tam jedynie zagwarantowane pewne swoje interesy, między innymi dostęp do portu i prawo do reprezentowania miasta na arenie międzynarodowej. Absurdalność statusu Wolnego Miasta była dla obu stron oczywista i domagała się jakiegoś rozwiązania. Oddanie Gdańska Niemcom (zwłaszcza że polskie interesy gospodarcze w Gdańsku miały zostać zachowane) nie godziło w polską racją stanu. To propaganda rządów sanacji nadała taki wymiar tej sprawie. W efekcie, historia II wojny światowej potoczyła się według scenariusza zapisanego w pakcie Ribbentrop-Mołotow, zamiast w pożądanym przez Niemcy pakcie Ribbentrop-Beck, który przed rozpoczęciem działań wojennych zupełnie inaczej określiłby układ sił w Europie.

Najważniejsza teza książki Zychowicza zakłada, że w interesie Polski było powtórzenie scenariusza, według którego rozegrała się I wojna światowa. Przypieczętowanie sojuszu z Niemcami (nawet za cenę wyższą niż autostrada przez korytarz i Gdańsk, gdyby była taka konieczność) i wspólne uderzenie na Związek Radziecki, który w tej sytuacji najprawdopodobniej zostałby pokonany. Następnie zmiana sojuszy w momencie odwrócenia sytuacji na zachodzie, po przystąpieniu do wojny Stanów Zjednoczonych. W ten sposób Polska znalazłaby się z w obozie zwycięskich aliantów, w którym zajęłaby znacznie silniejszą pozycję niż miało to miejsce w rzeczywistości.

Zdaję sobie sprawę, że przy tak lapidarnym ujęciu tematu, scenariusz ten może wyglądać fantastycznie i rodzić szereg pytań i wątpliwości. Nie jest moją intencją streszczanie historycznych analiz wypełniających książkę Zychowicza, zapewniam jednak, że zawarta w niej argumentacja wygląda przekonująco. Zainteresowanych zachęcam do tej pasjonującej lektury. Ale warto też zwrócić uwagę, że wszystkie inne, gorsze dla Polski scenariusze wydarzeń i tak postawiłyby nas w znacznie lepszej sytuacji niż ta, w której się znaleźliśmy. Bowiem kluczową kwestią było jak najpóźniejsze wejście do wojny. Im później by to się stało, tym mniejsze koszty musielibyśmy ponieść. Brytyjczycy doskonale to rozumieli. W 1939 roku kiedy wepchnęli Polskę pod gąsienice czołgów Wehrmachtu i później, od połowy 1941 roku do połowy 1944 roku, kiedy dzielnie „walczyli” do ostatniego żołnierza armii czerwonej, opóźniając jak długo się dało utworzenie drugiego frontu w Europie.

Sceptykom, z przyczyn emocjonalnych odrzucającym wariant sojuszu z III Rzeszą wypada przypomnieć, że w 1939 roku Hitler nie był jeszcze odrażającym zbrodniarzem, a w przypadku sojuszu Polski z Niemcami do zbrodni na narodzie polskim najprawdopodobniej w ogóle by nie doszło. Warto też zwrócić uwagę, że Włochy, Węgry, Rumunia, Bułgaria czy Słowacja taki sojusz zawarły i z pewnością na swoim wyborze nie wyszły gorzej niż Polska. Co więcej, po odrzuceniu przez Polskę niemieckiej oferty, pakt z Hitlerem zawarł przecież Związek Radziecki. Nikt dzisiaj nie wytyka tym krajom „brudnego” aliansu. Wreszcie, należy sobie uświadomić, że liczba ofiar władzy Stalina w sposób istotny przekraczała to co miał na koncie reżim III Rzeszy, a jednak alianci nie uważali tego za istotny powód by obrażać się na Wujaszka Joe. Zbrodnie Hitlera mają po prostu znacznie gorszy piar. Cóż, historię zawsze piszą zwycięzcy.

Wniosek z tych rozważań jest następujący. Polityka jest bezwzględna i brudna, zwłaszcza tam, gdzie gra toczy się o wielką stawką. Nie ma w niej miejsca na honor, moralność, godność, solidarność, rzetelność, szlachetność, przyjaźń czyli wszystkie te piękne cechy, które uważa się za zalety w odniesieniu do zachowań poszczególnych ludzi. Polacy nigdy tego rozumieli, stąd taka nasza historia, stąd klęska II wojny światowej i Jałta, kiedy to sojusznicy zdradzili nas po raz wtóry.