środa, 30 maja 2012

Poczuj się jak w trumnie


Tego nie było w słynnym filmie wyemitowanym przez BBC

Wygląda na to, że ciężko odchorujemy to Euro. Póki co, niekończące się pasmo nieszczęść. Pomijam już case autostrad, czy Warszawy zamienionej w plac budowy, akurat na mistrzostwa. Jak nie polityczny bojkot Ukrainy, który rykoszetem uderza w wizerunek Polski, to Ruskim zachciało się mieszkać w Bristolu i ministra nie może spać po nocach z tego powodu. Sprawa jeszcze nie zdążyła wybrzmieć, a tu nowe ruskie nieszczęście. Druzja ze wschodu zapragnęli przemaszerować sobie przez stolicę, co jakoś nie rodzi najfajniejszych skojarzeń. Kolejny dzień i nowy syf. BBC wyemitowała sympatyczny filmik „zachęcający” kibiców z wysp brytyjskich do przyjazdu na piłkarskie mistrzostwa w Polsce i na Ukrainie. Dziełko to niesie optymistyczne przysłanie: nie jedźcie, bo możecie wrócić w trumnie. Brzmi prawie jak hasło reklamowe całej imprezy.

I znowu rozpętała się wielka debata. Wśród licznych komentarzy, niezłe kuriozum wysmażył niejaki Tomasz Lis, na swoim własnym portalu. Otóż, zgodnie z wzorcem lansowanym od lat przez środowisko Gazety Wyborczej, redaktor Lis przykleił łatkę hipokryty wszystkim oburzonym rzeczonym dokumentem filmowym, dla siebie rezerwując rolę sprawiedliwego. Mamy obejrzeć w lustrze nasze obmierzłe gęby antysemitów, posypać hojnie głowy popiołem, uderzyć się w piersi bądź dokonać innych, równie wdzięcznych aktów ekspiacji. Ja tego czynić nie zamierzam. Dziwię się natomiast, że tak doświadczony dziennikarz nie chce dostrzec bijącej po oczach tendencyjności materiału BBC. Skoro przesłanie pasuje do tezy, to zbożny cel uświęca środki, prawda panie redaktorze?

Jasne, obrazki pokazane przez BBC są prawdziwe, ale kontekst i teza to manipulacja. To przecież nie jest film na temat kibolskich burd na meczach ligowych w Polsce. Autor pokazuje swoim rodakom, co może ich czekać na mistrzostwach organizowanych w naszym kraju (i na Ukrainie). Ustami Sola Campbella, byłego kapitana reprezentacji Anglii, wprost formułuje ostrzeżenie, by tę imprezę sobie darować. Uderza celnie, bo w tej formie przekaz ten zyskuje szczególnie mocną wymowę. Ekscesy kiboli to fakt, ale to nie jest problem Euro. Prawdziwy kibol gardzi imprezami dla pikników i omija je szerokim łukiem. Kibolskie zadymy to zjawisko związane z rozgrywkami drużyn ligowych, które występuje także w innych krajach, również w Anglii. Taki po prostu jest urok futbolu, najbardziej plebejskiego sportu na kuli ziemskiej.

Mnie wkurza przede wszystkim co innego. Wieczne wałkowanie tezy na temat polskiego antysemityzmu, którego emanacją mają być właśnie zachowania kiboli. Prymitywna, wulgarna, chamska estetyka kibolskiej subkultury mierzi mnie do imentu, ale niewiele ma wspólnego z antysemityzmem, rozumianym zgodnie z definicją tego pojęcia. W tej obyczajowości, określenie „Żyd” dawno już oderwało się od swojego rasowego kontekstu. W środowisku kiboli jest po prostu obelgą. Epitet „ty Żydzie” nie jest adresowany do jegomościa narodowości żydowskiej, tylko do fana przeciwnej drużyny, który nie ma nic wspólnego z semitą. Kibol nienawidzi innego kibola i rasa nie ma tu nic do rzeczy. To oczywiście haniebna głupota, którą należy tępić, ale kwalifikowanie jej z miejsca jako nienawiści rasowej, podnosząc jednocześnie do rangi problemu narodowego jest przesadą. Nadgorliwość w tropieniu wszelkich przejawów antysemityzmu prowadzi do dewaluacji tego pojęcia. Nie dajmy się zwariować terrorowi wszechobecnej poprawności politycznej.


PS Chętnie pielęgnujemy stereotyp Polaka antysemity. Inne nacje nie mają w sobie tej masochistycznej potrzeby ekspiacji. Dość wspomnieć, że w świadomości światowej opinii publicznej, zbrodni holocaustu dokonali jacyś tajemniczy, pozbawieni narodowości, naziści. Kim więc byli owi naziści? Tego nie wie nawet Barack Obama. 

poniedziałek, 28 maja 2012

W tym szaleństwie jest metoda



Osobiście, mam bardzo liberalne podejście do palenia trawki. Być może dlatego, że w przeciwieństwie do większości polityków zabierających głos w tej sprawie, wiem o czym mówię. W okresie niepokornej młodości, nie raz i nie dwa miałem okazję zapalić jointa. Dzięki temu zdaję sobie sprawę, jak niewiele ma to wspólnego, z utrwalonym w świadomości społecznej, obrazkiem brudnego narkomana klęczącego w dworcowym kiblu ze strzykawką wkłutą w przedramię. Czarna propaganda zrobiła jednak swoje, a lektury w rodzaju „My, dzieci z dworca ZOO” Christiane F, dopełniły reszty. Swój pogląd w kwestii depenalizacji marihuany wyłożyłem kilka miesięcy temu w tekście pt. „Odlot”, nie będę się więc powtarzał. Kto ciekaw, proszę sięgnąć do tamtej notki.

Należę do krytyków happeningowego stylu uprawiania polityki, któremu hołduje Janusz Palikot. Uważam, że kłóci się on z ambicjami odegrania poważnej roli w życiu publicznym. Trudno też zyskiwać w ten sposób nowych wyborców. Wygląda na to, że potencjał tej niszy został zagospodarowany. Idąc dalej tą drogą można już tylko tracić, co zdają się potwierdzać sondaże, coraz mniej łaskawe dla sztukmistrza z Lublina. Ale to co nie sprzyja budowaniu poparcia dla partii Palikota, może być korzystne dla sprawy. W przypadku postulatów antykościelnych działa to dosyć słabo, ale akurat hasło legalizacji marihuany idealnie komponuje się z taką formą ekspresji. Niewątpliwie, od października ubiegłego roku, kiedy problem ten po raz pierwszy pojawił się jako postulat ugrupowania politycznego zasiadającego w Sejmie, wałkowanie zagadnienia odniosło już pewne pozytywne skutki. Im więcej happeningów, im częściej trwa w mediach dyskusja na ten temat, rzecz wydaje się mniej straszna. Wizerunek demonicznej używki powoli zostaje odczarowany. Jeszcze do niedawna, żaden poważny polityk nie miałby odwagi popierać istotnej liberalizacji prawa antynarkotykowego. W tym kontekście, deklaracja Aleksandra Kwaśniewskiego to prawdziwa sensacja. Nie jest to człowiek z mojej bajki, ale był przecież najpopularniejszym prezydentem Polski po 1989 roku i dla znacznej części społeczeństwa wciąż jest autorytetem politycznym. Takie głosy nie mogą więc pozostać bez wpływu na stosunek opinii publicznej do tej sprawy. Do legalizacji konopii zapewne droga daleka, ale pewna ewolucja poglądów jest faktem.

W tym wszystkim, nie należy oczywiście zapominać, że trawka to jednak używka. I choć nie wywołuje agresji, tak jak alkohol, to podobnie jak on krótkotrwale wpływa na zmianę percepcji rzeczywistości. Należy więc raczyć się nią w sposób odpowiedzialny i z umiarem.

poniedziałek, 21 maja 2012

Magia i wariactwo



Powyższe zdjęcie mówi chyba samo za siebie. Piłka Nożna to jednak niesamowity fenomen. Kiedy odbywa się ważny mecz, taki jak sobotni finał Ligi Mistrzów na stadionie w Monachium, świat staje w miejscu. Uczestnicy szczytu G8 w Camp David, odwracają wzrok od upadającej Grecji, zapominają o kryzysie finansowym w strefie euro, przestają dumać nad problemem przyspieszonego wyjścia z Afganistanu, z zapartym tchem śledząc zmagania herosów. Kogo powinien wpuścić na boisko trener Jupp Heynckes? Czy Arjen Robben pokona Petra Cecha? W który róg uderzy Didier Drogba? To te pytania domagają się natychmiastowych odpowiedzi.

I choć sam folklor związany z kibicowaniem, którego emanacją są te wszystkie infantylne gadżety (czapeczki, szaliki, trąbki etc.), wymalowane twarze, ludowe przyśpiewki, wydaje mi się żałosny, to w przypadku meczów o najwyższą stawkę, nie obce są mi piłkarskie emocje. Przyznam jednak, że kapkę irytuje mnie nadawanie tym wydarzeniom rangi niemal państwowej. Sytuacja, w której prezydenci, premierzy i rzesze pomniejszych oficjeli, ze śmiertelną powagą rozprawiają o facetach ganiających po trawie za skórzaną piłką, stwarza wrażenie, że rywalizacja na boisku jest czymś więcej niż jest w istocie. To w końcu tylko sport, gra, zabawa, nawet jeżeli towarzyszą jej wielkie pieniądze. Owszem, bywa emocjonująca, ale to jednak rozrywka, nic więcej. Pośrednim tego skutkiem jest niezamierzona nobilitacja zjawiska kibolstwa stadionowego. Łatwo przecież odnieść wrażenie, że skoro piłkarskim zmaganiom patronują przedstawiciele najwyższych władz, zwykłe chuligańskie wybryki zyskują wagę niemal potyczek militarnych.  Jeżeli są generałowie, musi być i wojsko, z żołnierzami gotowymi bić się w imię barw klubowych.

Patrzenie na świat przez pryzmat stadionowych trybun, w przededniu EURO 2012, ujawnia się u nas w całej okazałości. To ważna impreza. Przygotowywaliśmy się do niej kilka lat, wydatkując ogromne środki finansowe (które przynajmniej w odniesieniu do infrastruktury sportowej w znacznej części zostaną zmarnowane), ale czynienie z niej epokowego wydarzenia w historii Polski, to co najmniej lekka przesada. „To być może jedne z najważniejszych trzech tygodni w historii naszego kraju, bo rzadko kiedy uwaga całego świata i szczególnie Europy była skierowana na Gdańsk, Warszawę, Poznań, Wrocław i całą Polskę tak mocno, jak będzie w tych trzech tygodniach” – mówi Donald Tusk. I brzmi to tyleż pompatyczne co śmiesznie, wpisując się w wizerunek premiera jako niespełnionego Donaldinho, haratającego w gałę z kumplami po lekcjach. Z drugiej strony mamy równie absurdalne lamenty feministek, których rzecznikiem stała się groteskowa Kazimiera Szczuka. Jej zdaniem piłkarska impreza to siedlisko wszelkiego zła. Barwnie odmalowuje dantejskie wizje piekła, w których obleśne pijane samce pławią się w testosteronie, w towarzystwie zniewolonych, roznegliżowanych niewiast oferujących odpłatnie swoje wdzięki. Poziom egzaltacji naprawdę szokujący w ustach wojującej feministki. A nie można by tak normalnie? Bez tego całego wariactwa i niemożliwego nadęcia? Odzyskać właściwą miarę i proporcje odpowiadające rzeczywistości?

Finał finału, w Camp David równie wspaniały jak w Monachium. Nieprawdaż?


piątek, 18 maja 2012

Melduję pełną gotowość do EURO!




- Panie premierze, melduję pełną gotowość do EURO! – w świetle telewizyjnych kamer, wyprostowany jak struna minister transportu strzelił służbiście obcasami.
Badawczy wzrok szefa rządu, prześlizgiwał się po twarzach stojących karnie w szeregu ministrów. Spięte pośladki, przyspieszone oddechy, skupione twarze, zastygłe w oczekiwaniu na kolejny gest prezesa Rady Ministrów.
- Baaaaczność! Spooocznijj! Dooo przyyydzielonyyych zajęć, rozejść się! – rozległ się tubalny głos szefa kancelarii premiera. - A wy – zwrócił się chłodno do ministra transportu – pozwólcie do gabinetu szefa.

Premier, z dystansu przepastnego biurka, patrzył z irytacją na przestępującego niepewnie z nogi na nogę ministra.
- Minęły 4 lata. I co? –  huknął oskarżycielsko.
- Robiłem co było w mojej mocy. Wykonawca wyłożył się na całej linii. Trudno jest znaleźć uczciwą firmę w 38 milionowym kraju – drżącym głosem próbował się usprawiedliwiać minister.
- Bardzo trudno. A jeszcze trudniej być ministrem transportu – skwitował premier.
Jego spojrzenie stało się teraz lodowate.
- Jak pan w tej sytuacji widzi swoją dalszą pracę w resorcie? Drugi już wykonawca splajtował panu pod nosem, a do tego został pan ośmieszony.
Minister, rozedrganą dłonią, próbował  niezgrabnie wyciągnąć z kieszeni chusteczkę do nosa.
- Ośmielam się zauważyć, że ci wykonawcy zostali… - smarknął w chustkę, którą wreszcie udało mu się wydobyć – wybrani przez szanownego poprzednika mojego. Ja starałem się żeby…
- Starał się pan – obcesowo wszedł mu w słowo premier - ale tak jakoś nie do końca, co? Tak samo jak starał się pan zapewnić przejezdność A2. Nie wiem czy intensywność pańskich starań będzie wystarczająca, żeby pozostał pan na swoim stanowisku.
- Chryste, przysięgam że zapewnię… – minister wpadł w popłoch. - Koparki pracują pełną parą, kruszywo już jedzie. Za tydzień będziemy wylewać asfalt – wyrzucał z siebie jak karabin maszynowy kolejne zapewnienia.
- To pan tak myśli. Wkrótce odpocznie pan od myślenia. Dziękuję – rzucił, energicznym ruchem podnosząc słuchawkę telefonu.
- Panie premierze, czy nie ze… zechciałby mi pan dać jeszcze jednej szansy? Ta autostrada jest dla mnie wszystkim – rozpaczliwie próbował ratować sytuację. - Gdyby pan zechciał łaskawie rzucić okiem. Pozwoliłem sobie zrobić makietkę – pochwalił się, dumnie rozkładając na biurku szefa makietę fragmentu autostrady, własnoręcznie wykonaną z tektury.
- Właśnie chciałem wprowadzić pewne innowacje, które pozwoliłyby nam uniknąć kompromitacji i zająć czymś media – tłumaczył podekscytowany. - Na przykład, objazd przez Grodzisk i Rawę Mazowiecką na przykład, a w tym miejscu umieścimy wraki dwóch tirów, wozy strażackie, pogotowie i policję, że niby trwa akcja ratunkowa i autostrada jest czasowo zamknięta. A gdyby z drugiej strony umieścić rozbitą awionetkę albo helikopter… - przerwał gdy jego wzrok zderzył się z lodowatym spojrzeniem premiera.
Zapadła złowroga cisza. Szef rządu coraz bardziej wybałuszał oczy patrząc z niedowierzaniem na rozłożoną na biurku makietkę. Po chwili, chwycił ją szybkim ruchem i wycedził przez zęby.
- Jedyną szansą dla pana jest dokończenie odcinka C i całkowita przejezdność A2 od granicy do War-sza-wy – akcentował ostatnie sylaby drąc makietkę na drobne kawałki. - O helikopterach lepiej niech pan nie myśli – podniósł się z miejsca i rozsypał strzępki po podłodze. - Żegnam!
- O Jezus, Jezus Maria, Jezus Maria… - zrozpaczony mister wycofując się na czworaka z gabinetu, próbował jeszcze zebrać rozrzucone kawałki makietki z podłogi.


Na koniec zagadka. Z jakiego znanego filmu pożyczyłem tę scenkę, dokonując rzecz jasna zmian, stosownie do okoliczności?:)

wtorek, 15 maja 2012

Prowokacja


fot. Grzegorz Celejewski

Prowokacja! Słowo to robi w ostatnich dniach oszałamiającą karierę. W piątek, w Sejmie i przyległościach, wszyscy prowokowali wszystkich, a przynajmniej takie można odnieść wrażenie słuchając podnoszonych zarzutów. Donald Tusk sprowokował Jarosława Kaczyńskiego, Kaczyński Palikota, a ten z kolei posła SLD. Ewa Stankiewicza prowokowała Stefana Niesiołowskiego, marszałek Ewa Kopacz związkowców z Solidarności, a koalicja rządowa wszystkich Polaków sprzeciwiających się podniesieniu wieku emerytalnego. Uff, nie wiem czy nie pominąłem jakiejś ważnej prowokacji. W całej tej hałastrze prowokatorów był jednak ktoś kto nie prowokował. A raczej obawiając się, że sprowokować może, nie robił tego co należało zrobić. Tym zbiorowym ktosiem jest niestety policja, która bezradnie przyglądała się radosnej twórczości związkowców szarpiących się z posłami usiłującymi przełamać blokadę Solidarności oblegającej Sejm. Ograniczenie swobody obywatelskiej jest pogwałceniem prawa i podstawowych reguł demokracji, którą wszyscy chętnie wycierają sobie gębę, wtedy kiedy im to pasuje. I nie ma tu nic do rzeczy fakt, że w głębi duszy mało kto tych biednych posłów żałuje.

Związki Zawodowe są niezwykle destrukcyjnym uczestnikiem demokratycznego systemu władzy.  A kiedy są silne, tak jak w Polsce, politycy stają się zakładnikami działaczy związkowych brnąc w populistyczne obietnice. Karykaturę liberalnej gospodarki, którą mamy okazję doświadczać, w znacznej mierze zawdzięczamy związkokracji. Utrzymywanie nierentownych przedsiębiorstw i całych branż, wysokie koszty prywatyzacji, masa przywilejów socjalnych, nadmierny fiskalizm, to wszystko haracz jaki płacimy w imię spokoju społecznego, którego depozytariuszem są związki zawodowe. Demonstracje, pikiety, protesty i marsze są pełnoprawnym elementem systemu i nie ma co się na to obrażać. Czym innym jednak jest przekraczanie granic prawa, co miało miejsce w piątek. Nie rozdzierałbym szat i byłbym nawet skłonny zbagatelizować to krótkotrwałe „aresztowanie” posłów w Sejmie, widząc w tym akt o charakterze symbolicznym, gdyby szef Solidarności zadeklarował post factum, że metod tego rodzaju nie zamierza więcej stosować. Tak się jednak nie stało. Piotr Duda zaprezentował niesłychaną butę lansując śmiałą tezę, iż związkowcy chronili posłów przed gniewem ludu, z którym spotkaliby się na ulicy. Taki tekst, jako żywo przypomina argumentację stosowaną przez gangsterów wymuszających haracze za rzekomą ochronę. Duda, niczym ojciec chrzestny wydał rozkaz żeby nikogo z Sejmu nie wypuszczać i jego zdaniem posłowie mieli obowiązek się do niego stosować, cytuję: „Bezczelność i głupota tego posła (Pawła Suskiego z PO). Nie dość, że źle zagłosował, myślał bezmyślny poseł, że on wyjdzie bo ma immunitet. To my cię chłopie tu chronimy, żeby ci się nic gorszego nie stało. Niech przeprosi ten poseł za to, że tak głosował. Rozkaz był jeden, że nikt nie wychodzi”.

Duda to przeciwnik zupełnie innego kalibru niż niezbyt lotny i ciepło kluchowaty Janusz Śniadek. Twardy, charyzmatyczny fighter, któremu bardzo szybko wyrastają skrzydła. Piątkowa awantura to mimo wszystko drobiazg, gorzej gdyby wkrótce okazało się, że przewodniczący zasmakował w takich akcjach. W przededniu EURO 2012 mogłoby to być groźne. Łatwo sobie wyobrazić scenariusz, zgodnie z którym podobne ekscesy mają miejsce przy okazji licznie organizowanych protestów w trakcie piłkarskiej imprezy, choćby jakaś blokada paraliżująca miasto w dniu meczu, uniemożliwiająca dotarcie na stadion. I tu znowu pojawia się słowo – prowokacja. W takich okolicznościach, policja zostałaby zmuszona do znacznie bardziej stanowczej reakcji niż w ubiegły piątek. A stąd już tylko krok do ulicznych zamieszek. Taki rozwój wypadków zapewne bardzo by odpowiadał prezesowi PiS, który niestrudzenie próbuje zbudować obraz sytuacji oparty na kliszy z 1980 roku, gdzie słuszny gniew ludu stanął na przeciw kordonu ZOMO. Mam nadzieję, że szef Solidarności nie pozwoli się wykorzystać w ten sposób. Zakładam, że zdaje sobie sprawę z błędów popełnionych w piątek a jego postawa jest nieodzownym atrybutem budowanej legendy twardego lidera związku.

niedziela, 13 maja 2012

Sawuar wiwr


Były czasy:)

Sejm, 11 maja 2012

NIEZIDENTYFIKOWANY GŁOS z sali (podobno poseł Ruchu Palikota) do Jarosława Kaczyńskiego
- Zadzwoń do brata!

JAROSŁAW KACZYŃSKI z mównicy, pod adresem Palikota
- Ten poziom nieprawdopodobnego grubiaństwa to jest pańska zasługa, jeśli chodzi o polskie życie publiczne, tego nieprawdopodobnego wręcz chamstwa takiego na poziomie marzeń Adolfa Hitlera o Polakach, o losie Polaków.

JANUSZ PALIKOT z mównicy do Kaczyńskiego
- Premier Jarosław Kaczyński porównał moje ugrupowanie i mnie do Adolfa Hitlera. Ja rozumiem, że człowiek, który był gotów wysłać własnego brata na śmierć do Smoleńska oraz zachęcał do stosowania aresztów wydobywczych jest zdolny do każdej podłości, ale wysoka Izba musi dbać, żeby pewne granice nie były przekraczane w tym parlamencie.

Przed Sejmem, 11 maja 2012

STEFAN NIESIOŁOWSKI do Ewy Stankiewicz, dziennikarki Gazety Polskiej (z agresywną wściekłością)
- Czy pani jest głucha? Niech pani idzie do PiS-u i do tych pisowskich lizusów swoich. Proszę nie rozmawiać ze mną bo pani rozbiję kamerę. Bez moje zgody proszę mnie nie filmować (wprowadzając słowa w czyn rzuca się na kamerę), dobrze? Roztrzaskam pani kamerę, ostrzegam. Nie mam ochoty, żeby mnie pani filmowała, won stąd! (kolejny atak na kamerę).


I co? Do chamstwa w życiu publicznym zdążyłem się przyzwyczaić. W końcu politycy są zwierciadłem, w którym przegląda się społeczeństwo. Znacznie ciekawsze są reakcje na te występy. Tu nie ma miejsca na niuanse. Dla antykaczystów, oburzających się wciąż na rozmaite wypowiedzi prezesa PiS, popis Stefana Niesiołowskiego jest jak najbardziej do przyjęcia. Skoro furia była skierowana we właściwym kierunku (ich zdaniem), to wszystko jest ok. No wkurzył się po prostu, miał prawo, zwłaszcza że wredna baba wyraźnie prowokowała. Na żadną taryfę ulgową z tej strony nie może za to liczyć Jarosława Kaczyński, bo najmniejsze źdźbło łatwo zobaczyć w oku oponenta, za to belki we własnym nie sposób dostrzec. A akurat tym razem, prezes PiS nie powiedział niczego strasznego. Przeciwnikom wystarczy hasło „Hitler”, by jak psy Pawłowa rzucić mu się do gardła. Zrozumieniem jego wypowiedzi nikt się nawet nie trudzi. Kaczyński nikogo nie porównywał do Adolfa Hitlera. Ocenił jedynie, iż poziom debaty publicznej, który prezentuje Janusz Palikot osiągnął stan, do którego zamierzał sprowadzić Polaków wódz III Rzeszy. Swoją ripostą, Palikot potwierdził tylko trafność tej tezy. Przy okazji popisał się hipokryzja, ponieważ sam wcześniej porównywał Kaczyńskiego do Hitlera i Stalina. Ale mainstreamowe media wiedzą swoje. Hitler w ustach prezesa PiS, niezależnie od kontekstu wypowiedzi, jest rzeczą straszną. Zgodnie ze zjawiskiem, opisanym w eksperymencie Ascha, tak samo uważają konsumenci tych mediów.

Zabawne, że w tej sprawie podzielam pogląd SLD, które oczywiście korzysta z okazji, by pognębić konkurenta politycznego. Muszę jednak zmartwić posła Wenderlicha. Polski Kodeks Honorowy Boziewicza, chamów nie obowiązywał. Zgodnie z art. 8 wzmiankowanego kodeksu, wykluczonymi ze społeczności ludzi honorowych są między innymi indywidua następujące: oszczerca (ust. 16) i paszkwilant (ust. 21). Wszyscy bohaterowie dnia mieszczą się w tych kategoriach.

Agresywne chamstwo Niesiołowskiego poruszyło za to dziennikarzy, przynajmniej na Twitterze. Szanowni dziennikarze, pisanie walecznych twittów to łatwizna. Jeżeli tak was to oburzyło, macie wspaniałą okazję zaprezentować solidarność zawodową, bojkotując obecność tego pana w mediach. Żadna to strata, bo poza atakami szału (barwnymi, przyznaję), facet nie ma nic sensownego do powiedzenia na żaden temat. Ostracyzm byłby właściwą metodą wychowawczą.

Swoją drogą ciekawe, że jakoś nie można ustalić personaliów posła od którego cała awantura się rozpoczęła.

czwartek, 10 maja 2012

Po pierwsze nie szkodzić czyli bojkot 2012



Występy polskiej reprezentacji, kibiców raczej nie rzucą na kolana. Rozgrzebane drogi, autostrady i miasta (vide radosna twórczość Madame HGW w Warszawie) również. Hit „Koko spoko”, jako wizytówka polskiej kultury to też nie jest szczyt szczęścia. Co zostaje? Atmosfera sportowego święta, którą uparli się popsuć hipokryci z UE, wspierani przez ogarniętego pomrocznością jasną, jednego z przywódców opozycji.

Pięć lat przygotowań, blisko 100 mld złotych wydanych na infrastrukturę, do znudzenia powtarzane zaklęcia, że musimy zaprezentować się z jak najlepszej strony i pokazać, że Polska leży w Europie, a nie w Azji. Sprawić, by ta kosztowna impreza procentowała w przyszłości, zachęcając rzesze turystów do wizyt w naszym kraju. Ja akurat dość kiepsko imaginują sobie taką bezpośrednią zależność, ale politycy niestrudzenie wbijali nam do głów tę argumentację. A teraz, za pięć dwunasta, postanowili zabawić się zapałkami. Mam wszakże nadzieję, że ta antyukraińska krucjata nie popsuje sportowego święta. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie wylewał łez, że ten czy inny unijny urzędas nie przywlecze swych czterech liter na stadion. Ale wizerunek Polski, na dobre i złe splecionej w tym przedsięwzięciu z ukraińskim sąsiadem, zapewne ucierpi. Zwłaszcza, że nasi wybrańcy bardzo się o to starają. Powód bojkotu to zwykła hucpa. Ani zły czarownik Janukowycz nie jest takim strasznym satrapą (jest wielu znacznie gorszych, których jakoś się nie bojkotuje), ani księżniczka Tymoszenko nie jest dziewicą orleańską, ani jej uwięzienie nie zaczęło się wczoraj. A kolonia karna, czym z lubością epatują media wykorzystując skojarzenie z sowieckim łagrem, jest zwykłym ukraińskim więzieniem.

Tymczasem, polskie władze zupełnie nie potrafią się zachować. Zamiast demonstracji solidarności z Ukrainą, pojawiają się sprzeczne sygnały i chore pomysły. Komisarz Europejski Janusz Lewandowski wpisuje się w bojkot wraz z resztą darmozjadów z Brukseli. Donald Tusk milczy jak sfinks, nie zamierzając powstrzymywać swojej niemieckiej przyjaciółki i stada unijnych baranów ślepo podążających za przewodnikiem stada. Zabiera głos dopiero wtedy, gdy rzecz została sprowadzona do walki na sztachety na własnym podwórku. Kuriozalny występ Jarosława Kaczyńskiego, zwieńczony apelem o wykolegowanie ukraińskiego partnera wypada pominąć litościwym milczeniem. Dzisiaj natomiast, na wyżyny arogancji wspiął się prezydent Komorowski. Udzielanie wskazówek, dotyczących konieczności dokonania zmian w ukraińskim prawie, jakie raczył był udzielić prezydentowi sąsiedniego państwa, to już nie gafa a grubiaństwo. W dodatku przeciw skuteczne. W ten sposób przemawia udzielny książę do wasala. Żaden szanujący się przywódca nie może z tych zaleceń skorzystać, nawet gdyby chciał. Już widzę tą radość Polaków, gdyby Putin w publicznym wystąpieniu zapragnął przekazać naszemu pryncypałowi kilka wytycznych, w zakresie zmian w polskim systemie prawnym.

Nie należę do wielbicieli Ukraińców, ale rozumiem, że wyrwanie Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów leży w naszym interesie politycznym. Od czasu pomarańczowej rewolucji zrobiliśmy wiele żeby zbudować ciepłe relacje z tym krajem. Jak można więc, w tak bezsensowny sposób trwonić teraz ten kapitał? Za pół roku, nikt już nie będzie pamiętał o kanclerz Merkel et consortes, bojkotujących piłkarską imprezę. Ale arogancji Bronisława Komorowskiego i wiarołomnych pomysłów Jarosława Kaczyńskiego Ukraińcy pewnie nam nie zapomną.

wtorek, 8 maja 2012

Ta ostatnia niedziela



Trudno było kibicować wyborom prezydenckim we Francji, bo jak tu wybierać między dżumą a cholerą? Zupełnie jak u nas. Wyborcze zmagania nad Sekwaną to świetna ilustracja absurdów demokracji. Zwycięzcą został socjalista, który w swej kampanii upchnął wszystkie lewicowe idiotyzmy jakie można sobie wyobrazić, z górnym progiem podatkowym na poziomie 75%, skróceniem tygodnia pracy, obniżeniem wieku emerytalnego, tworzeniem miejsc pracy w sferze budżetowej i zwiększeniem deficytu budżetowego. Wszystko to, rzecz jasna, recepty na kryzys finansowy. Ale francuski lud zakochany w zdobyczach wielkiej rewolucji francuskiej (egalite, fraternite) ucieszył się niezmiernie, że już nie trza zaciskać pasa, bo lewicowy geniusz niczym Robin Hood czy inny Janosik zabierze wrednym burżujom, rozda pozostałym, znakiem czego zapanuje powszechna szczęśliwość i sprawiedliwość, koniecznie społeczna. I jak tu na takiego nie zagłosować? Co ciekawe, wszystkie te postulaty (poza wzrostem deficytu) jakże bliskie są sercu naszych „prawicowych”, pożal się Boże, polityków. W tym kontekście nie może dziwić, że nie tylko Miller i Palikot, ale również politycy PiS i Solidarnej Polski trzymali kciuki za zwycięstwo socjalisty Hollande’a.

Irytującą właściwością demokracji jest to, że wszystkie te bzdety wygłaszane w trakcie kampanii wyborczej uważa się za kłamstwa uświęcone niemal procesem elekcji. Komentatorzy tłumaczą, że kampania ma swoje prawa, więc pleść androny można bez konsekwencji, a zwycięski Hollande i tak zrobi co innego niż zapowiadał, czyli zachowa się rozsądnie. Czerwona małpa z brzytwą nie jest więc groźna, bo wymachiwanie tym ostrym narzędziem to tylko taka zabawa na użytek jełopów… to jest zbiorowej mądrości ludu. Co to za krzywy system polityczny, w którego reguły wpisane jest powszechnie akceptowane kłamstwo wyborcze? U nas podobne hucpy kwituje się frazesami na temat młodej, ułomnej jeszcze demokracji. Ale we Francji? Jedyna odmienność jaką można dostrzec, to różnica klas rywali, którzy potrafią godnie przegrać. W końcu elegancja-Francja.

W kategoriach europejskich, porażka Sarkozego to przede wszystkim rozpad burzliwego romansu tandemu Merkozy, który przewodził licznym szczytowaniom ku chwale UE. Wprost nie mogę się nadziwić, jak szybko zmienia się punkt widzenia mainstreamowych mediów. Kiedy trzy miesiące temu zgłaszałem szereg wątpliwości do paktu fiskalnego (ukochanego dziecka Merkozy), twierdząc że to pozorowanie walki z kryzysem, a nie realne działania, mainstream widział w tym wybawienie od zła wszelkiego. Do tego stopnia, że racją stanu stał się nasz udział w tym przedsięwzięciu, choć syf w strefie euro to nie nasza broszka. I jak na europejskiego prymusa przystało, za kilka mld EUR pożyczki do MFW, kupiliśmy sobie bilet do tego zacnego grona (niestety bez wyszynku). Teraz, kiedy kolejne kraje strefy euro, kręcą nosem na ów genialny pakt, dowiaduję się z mediów, że to od początku zła koncepcja była, a Monsieur Hollande, czołowy krytyk tego projektu jawi się nową nadzieją Europy. Biedna pani kanclerz. Świeżo upieczony pryncypał Francji to znacznie mniej atrakcyjny kandydat na politycznego kochanka. Nowy mariaż, ochrzczony już szyldem Merllande, nie zapowiada sielanki.