sobota, 24 marca 2012

Nie będzie żadnej jedności



Taka już specyfika naszej polityki, że od czasu do czasu musi odbyć się przedstawienie pod hasłem: jednoczmy się! Na ogół bywa zabawnie. Ostatnio, jednoczyła się lewica (ZLew), w roli ojca chrzestnego wystąpił Aleksander Kwaśniewski, a mający się jednoczyć liderzy, nie szczędzili sobie wymyślnych złośliwości i drwin. Teraz przyszedł czas na prawicę. Stosowny apel wystosował sam Jarosław Kaczyński. Uchwała Komitetu Politycznego PiS, z apelem o jedność, odbiła się szerokim echem w gronie adresatów tego przesłania. Zabrali głos prawie wszyscy liczący się wychodźcy z tej partii i oczywiście skorzystali z okazji, by dać upust swoim dawnym pretensjom i żalom. Nie jestem wychodźcą z PiS-u, nie toczą mnie żadne zakurzone animozje, więc dorzucę swoje skromne trzy grosze do dzieła zjednoczenia.

O co chodzi?

Jarosław Kaczyński chyba się nie spodziewa, że Kurski, Ziobro, Kowal, Migalski, Poncyliusz czy Kamiński, ze szlochem pełnym wzruszenia rzucą mu się nagle w ramiona? Ten apel jest sygnałem skierowanym do partyjnych dołów, do szeregowych posłów, znakiem, że miłosierny pan gotów jest wybaczyć zbłąkanym owieczkom. Jest to więc zagranie obliczone na osłabienie politycznych konkurentów, czyli w istocie pogłębia podziały, a nie je usuwa. Być może ktoś się skusi, choć wiara w miłosierdzie prezesa to ryzykowna inwestycja. Wiadomo jednak, że wiara czyni cuda. Zawsze kiedy widzę Elżbietę Jakubiak, mam wrażenie, że wprost emanuje cierpieniem, iż nie jest już w PiS-ie. Dla takich osób to może być szansa.

Po co ta jedność?

Jaki w ogóle ma sens zjednoczenie według koncepcji Kaczyńskiego? Co ma wspólnego tak zwana prawica socjalna z konserwatywno-liberalnym modelem gospodarczym? PiS niech szuka porozumienia wokół roszczeniowych postulatów związkowych i troski o najbiedniejszych, podszytej podejrzliwością wobec tych, którym się trochę lepiej powiodło. Ale taki PJN powinien raczej myśleć o aliansach z Kongresem Nowej Prawicy, a nie z PiS-em.

Kto ma jednoczyć?

Wydaje się oczywiste, że tym kto jednoczy nie może być ten kto zburzył. Jarosław Kaczyński jest zgranym politykiem, który w znacznej części społeczeństwa budzi skrajnie negatywne emocje. Ci ludzie prędzej wybraliby wcielonego Belzebuba niż Kaczyńskiego. I nic tu nie pomoże biadolenie, że prezes jest dobry, tylko złe media robią z niego raroga. Nawet gdyby tak było, niczego to nie zmienia. Jarosław Kaczyński nie ma żadnych szans na pozyskanie nowych wyborców, co jest warunkiem wyborczego zwycięstwa. On musi to wiedzieć. Jeśli nie wie, oznacza to, że stracił kontakt z rzeczywistością. Jeśli wie i mimo tego nadal chce odgrywać główną rolę, przedkłada własne ambicje ponad interes państwa, ciągnąc w niebyt swoją formację. Gdyby jedność prawicy rzeczywiście leżała na sercu Kaczyńskiemu, napisałby inny list:

Przyjaciele,

Po raz pierwszy od dłuższego czasu pojawia się realna szansa na odsunięcie od władzy specjalistów od pustych obietnic i szkodliwych decyzji. Może tego dokonać tylko zjednoczona prawica. Popełniłem wiele błędów, dopuszczając do rozbicia naszego obozu. Dlatego odchodzę. Wymaga tego dobro Ojczyzny, które musi być traktowane jako ważniejsze od osobistych interesów i ambicji. Usuwając się w cień wskazuję nowego lidera. Wierzę, że pod nowym przywództwem uda się zasypać niepotrzebne podziały i zjednoczyć wszystkich ludzi prawicy pod sztandarem Prawa i Sprawiedliwości. Wierzę w nowe otwarcie.

Ale Jarosław Kaczyński woli żyć wśród miraży władzy, tworzonych wokół niego przez sektę fanatycznych wyznawców.

piątek, 23 marca 2012

NaMarnyTemat.pl



„W podstawówce, wraz z wieloma koleżankami byłam molestowana przez księdza”, „Anna Grodzka budzi nienawiść prawicy”, „Nie zgwałcił bo ma ładniejszą żonę”, „Przed śmiercią Madzi jej matka szukała w Internecie cen trumien i wysokości zasiłku”, „Polski hokeista – skandalista poszukiwany listem gończym”, „Pierwsza Dama pisze książkę. Zamiast historii Komorowskich – przepis na królika”.

To nie są nagłówki z brukowego Faktu czy Super Expressu. Tak wygląda strona główna portalu internetowego Tomasza Lisa po czterech tygodniach działalności. Kiedy dokładnie miesiąc temu startował serwis natemat.pl, Lis szumnie zapowiadał: „Chcemy zajmować się wyłącznie tym, co istotne. Mamy poczucie, że z gigantami internetowymi pod kątem liczby kliknięć nie wygramy, ale pod względem jakości chcemy rywalizować ze wszystkimi.” Czy to się udaje?

Mimo sporej fali krytyki, z którą ten projekt zderzył się na starcie, uważam że początek wcale nie był zły. Bez rewelacji, ale na przyzwoitym poziomie. Niestety, im głębiej w las tym więcej drzew. Mam wrażenie, że z każdym tygodniem coraz wyraźniej wyłania się tabloidalne oblicze portalu, który staje się karykaturą wizji założycielskiej. Tematów istotnych jak na lekarstwo, zagranicznych jeszcze mniej. Przeważają michałki i duperele z krajowego grajdołka. Nawet sprawy ważne podejmowane są w sposób epatujący sensacją. Próżno szukać ciekawych analiz i oryginalnych poglądów. Za to chwytliwe tytuły w przesadny sposób sugerują rewelacje, których nie znajdzie się w tekście. To manewr żywcem wzięty z Onetu, którego celem jest pompowanie klikalności. Jeszcze miesiąc temu, takie praktyki były dla Lisa wzorcem fatalnego dziennikarstwa, którego w żadnym wypadku nie chciał u siebie widzieć. Teraz jest to najbardziej widoczny trend. Spójrzmy co oferowano nam wczorajszego wieczora.

Na czołówce, artykuł o zakatarzonym Palikocie, odbywającym kurację w swojej suwalskiej głuszy, który niczym Piłsudski z Sulejówka powróci za chwilę na salony władzy, by wziąć na swoje barki brzemię odpowiedzialności za naszą umęczoną ojczyznę. Tekst jest zajawką wywiadu, który ukaże się w poniedziałkowym Newsweeku. Autor sugeruje ujawnienie w nim jakichś tajemniczych rewelacji, co jak rozumiem ma podkręcić zainteresowanie tygodnikiem, w którym również pracuje. W drugim szeregu, aż dwa teksty podejmujące nośny temat pedofilii wśród księży, do których pretekstem stał się jakiś anonimowy komentarz na jednym z blogów. Dalej, kreowanie Anny Grodzkiej na ofiarę nienawiści prawicowych mediów. Owszem, Grodzka bywa przedmiotem kpin, czy nie wybrednych żartów, ale nazywanie tego nienawiścią i rozpatrywanie w kategoriach problemu społecznego jest grubą przesadą. Następnie, podlana sensacyjnym sosem sylwetka hokeisty Krzysztofa Oliwy poszukiwanego listem gończym. Tytuł sugeruje grubszą aferę, natomiast z lektury tekstu dowiadujemy się, że chodzi o jakąś błahą sprawę i jeżeli coś jest tu sensacją, to fakt iż w takich przypadkach  wystawiane są listy gończe.

Rozczarowałem się też działalnością blogerów. Ciekawy skład personalny pozwalał oczekiwać niebanalnych, przenikliwych tekstów. Tymczasem poziom wpisów niekorzystnie odstaje od wielu blogów ze stajni Salonu24 czy Newsweeka. Być może dlatego, że najbardziej aktywni są nie ci, na których liczyłem. Nic też nie będzie z zapowiadanego ekumenizmu politycznego. Lis roztaczał wizję portalu, w którym wspólną platformę porozumienia znajdą wszystkie strony sporu politycznego. To nie realne. Tomasz Lis jest dziennikarzem otwarcie wspierającym jedną opcją polityczną. Przyciąga przede wszystkim ludzi myślących tak samo jak on, a oni wcale nie mają ochoty porozumiewać się ponad podziałami. Przeciwnie, oczekują potwierdzania swoich opinii i ocen. Stąd aktywność polityków uważanych za prawicowych, jak Wipler czy Kempa z góry skazana jest na porażkę. Ich wpisy są dobrą okazją do złośliwości i kpin. Nikt nie lubi wiecznie obrywać w nos, więc trudno się dziwić, że aktywność krzewicieli nie prawomyślnych poglądów spada.

Reasumując, portal natemat.pl nie stworzył nowej jakości w internetowej publicystyce i póki co nic nie wskazuje na to, by miał stworzyć. Jeszcze tam zaglądam, ale już coraz rzadziej.  

środa, 21 marca 2012

Burza w szklance wody



Komediodramat polityczny, który właśnie gości na ekranach naszych telewizorów, jest tak przewidywalny i czytelny, że miałem wątpliwości czy w ogóle warto o nim pisać. Widzę jednak, że o dziwo, bardzo wielu komentatorów (zawodowych i blogowych) traktuje serio tę szopkę z kryzysem w koalicji rządzącej. A więc, niech tam. Będę miał się do czego odwołać, mówiąc za miesiąc lub dwa: a nie mówiłem?

O rety! Kryzys! Koalicja się wali! Taki mniej więcej mesydż, przepływał wczoraj przez kolorowe paski stacji informacyjnych. Marsowe miny polityków. Mrukliwy Pawlak. Zdawkowe komentarze. Reporterzy sejmowi, zaplątani w kable mikrofonów miotający się po korytarzach. Dramatyczne pytania o przyszłość. Rozmaite spekulacje. Będzie porozumienie (w sprawie emerytur), czy nie będzie? Co z kompromisem (w sprawie propozycji PSL)? Wyjdą czy nie wyjdą (ludowcy z koalicji)? Co zrobi Palikot? Co na to Miller? Czy wchodzi w grę zmiana koalicjanta (na Palikota albo na SLD), czy nie wchodzi? Będą wybory, czy nie będą? I tak przez cały dzień, kocopoły w tym stylu.

Leniwie zwlokłem się z kanapy. Odnalazłem w piwnicy szklaną kulę. Przetarłem starannie szmatką i czytam z niej, jak nie przymierzając, z Gazety Wyborczej. W górę serca! Zaprawdę powiadam wam, koalicja rządząca się nie rozpadnie. To co widzimy, to amatorski spektakl według przewidywalnego scenariusza. Role zostały rozdane i wszyscy aktorzy zakończą występy zadowoleni. Platforma przepchnie swoje zmiany w ustawie emerytalnej, co jest honorową sprawą miłościwie panującego premiera. Zapewne zostaną trochę pokancerowane, więc alibi w postaci kryzysu w koalicji bardzo się przyda. Pawlak pozostanie dziewicą, bo zmiany w ustawie uratuje sztukmistrz z Lublina, który gościnnie wystąpi w roli państwowca. Takie rozwiązanie opłaca się wszystkim, nie ma więc powodu żeby miało być inaczej.

Jest oczywiste, że jak dwa razy dwa równa się cztery, tak ani PO ani PSL, nowych wyborów nie chcą. Platforma nie miałaby szans na powtórkę z października, a i ludowcy, zdając sobie sprawę, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ, nie zamierzają przeprowadzać crash testu. Zwłaszcza, że jak wszyscy wiemy kasą nie śmierdzą, a kluczyk do serum na finansową niedyspozycję „zielonej strony mocy” trzyma w kieszeni minister Rostowski. Zresztą i Palikot nie rwie się do odpowiedzialności za rządzenie, które jak wiadomo zużywa. I jak tu potem zużyty Janusz miałby się potykać z nie zużytym Leszkiem? Klops.

Słowem nuda, nic się nie dzieje. Ale za to, wiosna! Cieplejszy wieje wiatr... :)

poniedziałek, 19 marca 2012

Uprzejmie donoszę…


Bohater radzieckiej młodzieży – Pawlik Trofimowicz Morozow

Stalinowski system polityczny kreował różnych ciekawych herosów. Nie tylko robotniczych przywódców, ale również prawdziwie ludowych bohaterów, prezentujących wzorcową postawę szczerego komunisty. Do tej grupy należały takie świetlane postacie jak Pawlik Morozow. Nastoletni pionier, który wedle propagandowej wersji legendy, zadenuncjował własnego ojca, ukrywającego zboże przed rekwizycją. Na wieść o skazaniu mężczyzny na śmierć, rodzina dokonała samosądu, wysyłając ukochanego syneczka w zaświaty. W ten sposób Pawlik Morozow został męczennikiem, stalinowskim świętym, który oddał życie za partię bolszewicką i stał się idolem radzieckiej młodzieży. Motyw donosicielstwa, podniesiony do rangi cnoty państwowej, wykorzystał George Orwell w swojej słynnej powieści „Rok 1984”. W systemie stworzonym przez Wielkiego Brata, dzieci szkolone są w organizacji kapusiów, by zgodnie z doktryną angsocu szpiegować własnych rodziców. Dlaczego o tym przypominam? Otóż, jak się okazuje, są to wciąż żywe wzorce, lansowane publicznie jako godne naśladowania.

Mam alergię na reklamy telewizyjne. Mój organizm wytworzył mechanizm obronny, automatyczny odruch przełączenia na inny program lub wyciszenia fonii, kiedy tylko atakuje mnie blok reklamowy. Zresztą, z powodu zmasowanej ofensywy reklam rzadko oglądam telewizję. Dlatego też, dopiero niedawno dotarł do mnie przekaz, jaki niesie spot reklamowy Business Software Alliance, organizacji zrzeszającej producentów oprogramowania, walczącej z piractwem komputerowym. Obrzydliwość przesłania dosłownie wbiła mnie w fotel. Oto widzimy szefa, który w rozmowie z podwładną, arogancko łamie prawa pracownicze. Dziewczyna postanawia się zemścić, donosząc do BSA, że firma korzysta z nielegalnego oprogramowania. Już sama konstrukcja spotu, oparta na donosie, jako metodzie walki z piractwem jest wątpliwa moralnie, ale wyjątkowo nikczemnie przedstawiono motywację bohaterki, która odwołuje się do najniższych instynktów sterujących ludzkim postępowaniem. Kobieta nie kieruje się obywatelską postawą, czy poczuciem praworządności tylko pragnieniem zemsty, chęcią zaszkodzenia szefowi, na którego jest wściekła. W dodatku czerpie z tego wyraźną satysfakcję. Po prostu niebywałe. Jak to możliwe, że ten spot nie został zdruzgotany przez Radę Etyki Mediów, a organizacja, która się w ten sposób reklamuje nie została napiętnowana przez opinię publiczną?




Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. Najwyższy czas na równie błyskotliwy sequel tego antypirackiego spotu. W końcu, w domowych komputerach zapewne znajdzie się znacznie więcej nielegalnego oprogramowania niż w biurze. Do dzieła! Mam już nawet gotowy scenariusz drugiego odcinka.


NIELEGALNE OPROGRAMOWANIE część druga
scenariusz

Typowe wnętrze pokoju nastolatka. Widzimy dwunastoletniego chłopaka, który siedzi przy biurku, tyłem do kamery. Gra na komputerze. Na ekranie monitora toczy się jakaś walka, słychać wybuchy i strzały. Chłopak z pasją wpatruje się w ekran i żywiołowo porusza joystickiem. Po chwili, do pokoju wpada ojciec, o emploi przypominającym ministra Radka Sikorskiego.

OJCIEC (surowym tonem)
 – Dwója! Lufa! Zero! Za burtę wylatujesz. Nie masz prawa tknąć komputera.

Chłopak nie reaguje, ale z offu słychać jego myśli.

SYN (myśli)
 – Niech mnie w dupę pocałuje, zgred jeden.

Ojciec energicznym ruchem wyłącza monitor.

Syn błyskawicznie odwraca się do ojca.

SYN (z wściekłością)
 – Eeeej, pogięło cię?

OJCIEC (podniesionym głosem i żywo gestykulując)
– Masz się uczyć! Dopóki nie poprawisz ocen, nie ma żadnego grania! Moja cierpliwość się skończyła.

Odłącza przewód sieciowy komputera. Zabiera przewód i wychodzi z pokoju. Odwraca się w drzwiach.

OJCIEC (podnosząc palec w geście groźby)
- Masz szlaban na komputer! Do odwołania!

Syn patrzy nienawistnym wzrokiem na drzwi zamykające się za ojcem. Kamera pokazuje zbliżenie twarzy chłopaka. Nagle, rozjaśnia ją złowrogi, pogardliwy uśmieszek. Słyszymy jego myśli.

SYN (myśli)
- Ty też dupku, skoro mamy nielegalne oprogramowanie.

LEKTOR (z off-u)
- Byłeś świadkiem przestępstwa? Zgłoś nielegalne oprogramowanie.



Tak, tak tatuśku. Nie wiesz nawet, że hodujesz żmiję na własnej piersi. Za to eksperci z Business Software Alliance, już o tym wiedzą;)

piątek, 16 marca 2012

Kościołowi co kościelne



W kraju, w którym obowiązują reguły wolnego rynku, w którym nie okrada się obywateli obciążając ich brzemieniem horrendalnych podatków, po to by redystrybuować je według własnego widzimisię (marnotrawiąc znaczną część z nich w systemie biurokracji), Kościół nie powinien być finansowany przez państwo. Powinien utrzymywać się z wpłat członków wspólnoty religijnej, którzy z usług tego Kościoła chcą korzystać oraz czerpać pożytki z posiadanego majątku. Nie żyjemy jednak w takim kraju i nie zanosi się na zmianę w tym względzie. Dlatego też, jakiś sposób finansowanie Kościoła przez państwo jest uzasadniony.

Jeżeli Skarb Państwa, wydatkuje ogromne środki finansowe na budowę stadionów i obiektów sportowych, to realizuje potrzeby kibiców piłkarskich i innych fanów sportu. Jeśli finansuje państwowe teatry, filharmonie i inne przybytki kultury, wychodzi naprzeciw oczekiwaniom melomanów, teatromanów, konsumentów kultury wyższej. Kiedy buduje przedszkola czy żłobki, zaspokaja potrzeby ludzi posiadających dzieci. Dlaczego więc, państwo nie miałoby wspierać potrzeb religijnej większości obywateli, zapewne znacznie liczniejszej niż mniejszość kibiców piłkarskich? Wyłączenie finansowania Kościoła, jako tej sfery potrzeb, której państwo nie wspiera stanowiłoby jawną dyskryminację. Na tym właśnie polega hipokryzja SLD, które jako partia socjalna, nieustannie zajmuje się wymyślaniem celów publicznego rozdawnictwa i tylko w sprawie Kościoła prezentuje niezwykle pryncypialne stanowisko.

Nie wiem czy proponowane przez rząd 0,3% podatku jest wielkością właściwą. Kalkulacja tej stawki opiera się wyłącznie na szacunkowych wyliczeniach, porównywanych do kwot aktualnie wydatkowanych z Funduszu Kościelnego. Nie mam żadnej wiedzy na temat przychodów Kościoła z inny źródeł (przychody majątkowe, datki wiernych etc.) i kosztów jego działalności. Jestem natomiast zaskoczony stosunkowo niską kwotą, o którą toczy się gra. 100 mln złotych to kropla w morzu budżetowych wydatków państwa. Na misję w Afganistanie wydajemy rocznie około 1 mld zł, w budowę kadłuba korwety Gawron, która najprawdopodobniej pójdzie na żyletki wsiąkło 400 mln zł, budżet Kancelarii Prezydenta (kompletnie zbędnego urzędu w świetle obowiązującej Konstytucji), w 2012 roku pochłonie 180 mln zł itd., etc. Czy jest więc o co kruszyć kopie?

Co do zasady uważam, iż propozycja odpisu podatkowego na rzecz Kościoła jest lepszym rozwiązaniem niż finansowanie z Funduszu Kościelnego, z dwóch powodów. Wprowadzi przejrzystość we wrażliwej sferze finansowania Kościoła przez państwo, a także poprawi komfort obywateli, którzy finansować Kościoła nie chcą. Jeśli szacunki przedstawione przez ministra Boniego są prawidłowe, na zmianie systemu finansowania Kościół zapewne nie straci. Owszem, zdeklarowani ateiści i zoologiczni antyklerykałowie odpisu na rzecz Kościoła nie zrobią. Wszyscy pozostali, wobec braku możliwości pozostawienia tej kwoty we własnej kieszeni, przekażą swoją część podatku Kościołowi. Bo jaki w istocie wybór będzie miał nominalny katolik, który na co dzień nie utożsamia się z Kościołem Katolickim? Zrobić odpis na rzecz Buddystów albo Adwentystów Dnia Siódmego, czy też pozostawić te pieniądze w budżecie państwa na zmarnowanie? Suma sumarum, lepiej nie ryzykować problemami z pochówkiem, czy inną posługą religijną i na wszelki wypadek odpis zrobić, nic to nie kosztuje a przydać się może.

Jest jeszcze jeden interesujący aspekt tej zmiany. Kwestia wyznania należy do wrażliwych danych osobowych. Zgodnie z Konstytucją, nikt nie może być obowiązany przez organy władzy publicznej do ujawnienia swojego światopoglądu, przekonań religijnych lub wyznania. Dokonując odpisu podatkowego na rzecz tego czy innego Kościoła, w sposób jednoznaczny zadeklarujemy nasz religijny światopogląd. Nie wszyscy muszą mieć na to ochotę. Co prawda, odpis będzie dobrowolny, ale mogą się w tej sprawie pojawić wątpliwości konstytucyjne.

I ostatnia rzecz. Rząd Donalda Tuska wyspecjalizował się w zapowiedziach zmian, szumnie nazywanych reformami, które w istocie niewiele zmieniają. Jednocześnie stanowią krok w dobrym kierunku, więc trudno je odrzucać. Tak jest w sprawie podwyższenia wieku emerytalnego, podobnie zapowiada się projekt deregulacji Gowina, który jedynie w pewnym zakresie ogranicza istniejące regulacje, nie inaczej wygląda pomysł zmian w sposobie finansowania Kościoła. 

środa, 14 marca 2012

Epidemia politycznych nonsensów



Siarczyste mrozy chyba na dobre nas opuściły, zapachniało wiosną i od razu są pierwsze skutki podwyższonego ryzyka zarażenia infekcją bakteryjną. Jakiś tajemniczy wirus auto-anihilacji sieje spustoszenie w szeregach polityków. Brednie w ustach wybrańców narodu to niby żadna nowość, ale tym razem skala abstrakcji zdaje się być wyższa i co bardziej niepokojące, w niektórych przypadkach zawiera sporą dozę samodestrukcji.

Jako pierwszy zarażony, ujawnił się w sobotę Mariusz CBA Kamiński, który w wywiadzie dla RMF FM roztoczył fantastyczną wizję egzotycznej koalicji wszystkich partii opozycyjnych, uchwalającej konstruktywne wotum nieufności dla rządu Donalda Tuska, po to by na stolcu premiera mogła zasiąść wskazana przez PiS Zyta Gilowska. Hmm… nie zbadano posła alkomatem, ale ranna pora audycji wskazywałaby raczej na chorobowe pochodzenie zaobserwowanych objawów lewitacji politycznej. To dobrze, że PiS próbuje wyściubić nos z warownej twierdzy, w której zamknął się na własne życzenie i szuka niekonwencjonalnych rozwiązań, ale cóż…. jak to się mówi, pierwsze koty za płoty. Jeszcze kilka prób i być może uda się zaorbitować gdzieś w sąsiedztwie rzeczywistości politycznej.

Podejrzewam, że infekcja przenosi się drogą kropelkową, bo już dwa dni później, ni z gruchy ni z pietruchy huknęła wieść, że Platforma Obywatelska zamierza postawić Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę przed Trybunałem Stanu. O kurde balans! Co prawda przesłanki są cienkie jak Polsilver i sama Platforma olała wcześniejszy wniosek SLD w tej sprawie, traktując go jako trampolinę wyborczą Ryszarda Kalisza, ale teraz w obliczu przejściowych trudności, miłościwie panującego nam premiera, kuchmistrz Grupiński postanowił odgrzać ten nie świeży kotlet. Pomijając już wartość merytoryczną stawianych zarzutów, a także bardzo wątpliwą zdolność zdobycia wymaganej większości głosów w Sejmie, taki wniosek to oczywisty strzał we własną stopę. Nie wierzę, by postępowanie przed Trybunałem Stanu, nawet jeśli jakimś cudem do niego dojdzie, zakończyło się skazaniem Kaczyńskiego i Ziobry na banicję z polityki, nie mówiąc już o poważniejszych konsekwencjach. Za to jest to doskonały sposób, by w oczach znacznej części społeczeństwa, prezes PiS stał się męczennikiem prześladowanym przez zbrodniczy reżim Tuska. Lech Kaczyński już nim jest, czyżby premier zdecydował się na sakralizację postaci drugiego z braci bliźniaków? Na tej operacji Platforma może włącznie stracić. Za to Janusz Palikot i Leszek Miller nie mogą się już doczekać spektaklu politycznego z Trybunałem Stanu w roli głównej i czym prędzej rezerwują miejsca w pierwszym rzędzie. Dla nich  kolejny pomysł na osłabienie PO jest hojnym darem niebios.

Tego samego dnia i  to już z samego rana, dał o sobie znać inny zarażony nieszczęśliwiec. Europoseł PJN, Paweł Kowal, w rozmowie z dziennikarzem TVN 24 począł snuć dywagacje na temat przyspieszonych wyborów parlamentarnych we wrześniu i wspólnych list wyborczych z PiS-em, nie bacząc, że ta chora koncepcja to oczywisty wyrok śmierci dla własnej formacji, ale o tym szerzej pisałem już wczoraj.

Póki co, niepojąco odporni na zbierającą swoje żniwo zarazę, pozostają przedstawiciele lewicy. Jeżeli epidemia dalej będzie się rozprzestrzeniać w tym tempie, w najbliższych dniach należy oczekiwać eksplozji głupoty z tamtej strony sceny politycznej.

wtorek, 13 marca 2012

Pawle Kowalu i PJN-ie, nie idźcie tą drogą!



„Jeżeli będą przedterminowe wybory, to czas pomyśleć o wspólnej liście z PiS czy Solidarną Polską. Jeżeli chce się wygrać, to trzeba pójść wspólnie. (…) Dziś niech każdy kształtuje swoją tożsamość. Musimy bronić rodziny, wolności, wolnego rynku. To są nasze wartości. Nie możemy pozwolić, by ktoś nam je odebrał.”

Niemalże udławiłem się śniadaniem, czytając te słowa, wypowiedziane przez Pawła Kowala w TVN24. I to z trzech powodów. Po pierwsze, pomysł by wiązać się z PiS-em budzi mój niesmak. Po drugie, naprawdę trudno jest zmieścić tyle niedorzeczności w ledwie pięciu zdaniach. Po trzecie, uważałem dotąd Pawła Kowala za bardzo zdolnego polityka, w którym pokładałem nadzieję na zmiany w polskiej polityce. Ale po kolei.

Tożsamość

Przyczyną wyborczej porażki PJN, oprócz destrukcji w łonie tej partii i nie dającej się niczym usprawiedliwić wolty Joanny Kluzik Rostkowskiej, która długo jeszcze będzie stanowić wzorzec absolutnego dna w polityce; było postrzeganie PJN jako przybudówki PiS-u. Wygłaszając takie opinie, Paweł Kowal potwierdza, że ta ocena była prawdziwa, że jego ugrupowanie było i będzie wyłącznie przybudówką partii Jarosława Kaczyńskiego. W ten sposób, PJN nie zbuduje swojej własnej tożsamości, ponieważ może ona powstać tylko w dystansie do PiS-u. Inaczej, ta formacja nikomu do niczego nie jest potrzebna. Trzymanie się spodni Kaczyńskiego odbiera jej szansę na konserwatywno-liberalnych wyborców. Tych, na których nie może liczyć Prawo i Sprawiedliwość, ani Solidarna Polska. W tej sprawie nie da się zjeść ciastka i mieć ciastko.

Naiwność

Owszem, Donald Tusk ma kłopoty ale to jeszcze nie jest powód do rozpisywania wcześniejszych wyborów we wrześniu. Zakładając nawet utratę większości przez koalicję PO-PSL, znacznie bardziej prawdopodobnym wariantem jest trwanie obecnego rządu z cichym wsparciem Palikota. Zresztą, brak siły sprawczej to wygodne alibi dla kontynuacji polityki zaniechać. Tak czy inaczej, werdykt wyborczy najpewniej wzmocniłby lewicę, co ani Platformie, ani PiS-owi się nie opłaca.

Rejterada

Trudno mi uwierzyć w polityczną naiwność Pawła Kowala. Jeżeli wygłasza tak kontrowersyjne opinie (wspólna lista wyborcza z PiS-em, godząca w budowaną tożsamość PJN), przy tak wątpliwej okazji, jak mało poważne spekulacje na temat przyspieszonych wyborów, to wydaje się oczywiste, że musi to służyć innym celom. Być może, Kowal potraktował tę okoliczność jako pretekst, by wysłać sygnał Jarosławowi Kaczyńskiemu, że jest gotów zrezygnować z ambicji tworzenia własnej formacji. Wygląda to jak zapowiedź pielgrzymki do Canossy, jak przygrywka do operacji posypania głowy popiołem, a przynajmniej otwarcie rozmów o powrocie na łono PiS. Ja wiem, że polityka i prostytucja to pokrewne sobie profesje, przyznaję jednak, iż akurat Pawła Kowala nie chciałbym znaleźć w politycznym lupanarze. Zwłaszcza, że dla twardego elektoratu PiS, politycy PJN pogardliwie nazywani PJoNkami, zawsze już będą renegatami, zdrajcami i sprzedawczykami.

Wolny rynek

Mówienie jednym tchem o wolnym rynku i wiązaniu się z PiS-em to czysta groteska. PiS jest partią etatystyczną, jawnie odżegnującą się od liberalnych rozwiązań gospodarczych, wspierającą roszczenia związków zawodowych, zainteresowaną wzmacnianiem roli państwa w życiu obywateli. 

Konkluzja

Wypowiedź Pawła Kowala jest świadectwem grzechu pierworodnego PJN. Obnaża kierunek, którego obawiałem się od samego początku istnienia tej formacji. Już przecież wcześniej pojawiały się niepokojące symptomy, jak koncepcje wiązania się z ziobrystami. Okazuje się, że pępowina z byłą partią nie została odcięta (modne określenie). Zamiast bajać na temat wcześniejszych wyborów i snuć wizje wspólnych list wyborczych z PiS-em, czas najwyższy zająć się pracą u podstaw, działać jako zespół. Dzisiaj PJN to grający na siebie soliści: Paweł Kowal i Marek Migalski. Nic więcej. Należy szukać wsparcia w środowiskach związanych z Kongresem Nowej Prawicy, namówić do współpracy Jana Rokitę. Polecam uwadze wywiad z nim, w najnowszym Uważam Rze. Rokita prezentuje poglądy i oceny, które idealnie komponują się z ideą  PJN. I trzymać rękę na pulsie, by korzystając z destrukcji w PO mieć jakąś ofertę dla potencjalnych wychodźców z tej partii. W ten sposób można byłoby podjąć próbę wykreowania reprezentacji posłów w dzisiejszym Sejmie. Tylko, że do tego trzeba stanowić jakąś alternatywę na scenie politycznej.

Panie Pawle, wyjątkowo nie transparentne wyjaśnienia na pańskim blogu ani na jotę nie zmieniają mojego wrażenia. Publicystykę proszę zostawić Markowi Migalskiemu, który radzi z nią sobie znacznie lepiej.

Poza tym uważam, iż nazwa PJN powinna zostać zmieniona!

niedziela, 11 marca 2012

Eurosamobój



W 2008 roku, Donald Tusk nie skorzystał z prawa weta w sprawie pakietu klimatycznego. Ta decyzja będzie nas kosztować kilkanaście miliardów złotych rocznie. Dał palec, teraz eurokraci chcą złapać całą rękę, wprowadzając jeszcze ostrzejsze limity emisji CO2. To regulacje tak zabójcze dla naszej gospodarki, że polski rząd zawetował je już po raz drugi (pierwszy raz w czerwcu 2011). Tym razem jednak zanosi się na wojnę z Brukselą. Właśnie gruchnęła wieść, ze Unia zamierza ominąć polskie weto!  

Komisarz ds. klimatu oświadczyła, że polskie weto nie powstrzyma Europy przed przechodzeniem do gospodarki niskoemisyjnej. Zapowiedziała, że skoro 26 państw UE wezwało Komisję Europejską do dalszej pracy w tym celu, to tak będzie. Zaiste, sposób funkcjonowania unijnej demokracji jako żywo można opisać parafrazą ludowej zasady: weto wetem, a decyzja ma być taka jaka podoba się Brukseli. Podobnie, było już w przypadku irlandzkiego referendum, w sprawie Traktatu Lizbońskiego, czy słowackiego głosowania dotyczącego zwiększenia pomocy dla bankrutującej Grecji. Jak będzie tym razem? Szkoda, że polski rząd nie zdołał zbudować koalicji państw, które wsparłyby nasze weto.

Polska gospodarka, przestarzała technologicznie i oparta na energii węglowej, w sposób szczególnie dotkliwy odczuje skutki już obowiązujących regulacji związanych z redukcją emisji CO2 - o 20% w 2020 roku, w porównaniu do 1990. Według danych Krajowej Izby Gospodarczej, za trzy lata polscy przedsiębiorcy będą płacić rocznie 5 mld złotych więcej, z tytułu działań wdrożonych w ramach pakietu klimatycznego. W ciągu następnych 15 lat, koszty te wzrosną do 13 mld złotych rocznie. W wielu gałęziach przemysłu, wzrost kosztów będzie na tyle znaczący, że stanie się zagrożeniem dla rentowności produkcji. Kolejne propozycje, tzw. kroków milowych (zawetowane przez Polskę), zmierzających do dalszych redukcji CO2 w UE do 2050 roku (do 2030 o 40%, do 2040 o 60%, do 2050 o 80%), to bardzo kosztowny sposób popełnienia samobójstwa. Kolejne 9 mld złotych rocznie, począwszy od 2030 roku. Suma rocznych obciążeń klimatycznych (22 mld zł) stanowiłaby połowę zysku wypracowanego przez cały polski przemysł w 2009 roku (40 mld zł)!

Imperium Romanum, które wydawało się wieczne, upadło ponieważ zdegenerowała się rzymska cywilizacja. Wyjałowione intelektualnie społeczeństwo pogrążyło się w leniwej konsumpcji, a rosnące koszty utrzymania cesarstwa, nie efektywny system centralistycznego zarządzania, biurokracja, korupcja, problemy ze ściąganiem podatków, spowodowały wewnętrzny kryzys gospodarczy. A poza granicami imperium czaiły się już pełne sił witalnych hordy barbarzyńców. Dzisiaj Europa jest w podobnej sytuacji. Być może, utrata instynktu samozachowawczego jest naturalną koleją rzeczy wynikającą z procesu ewolucji gatunku ludzkiego. Jak inaczej wytłumaczyć idealistyczne fanaberie, związane z przyjęciem drakońskiej polityki klimatycznej? W dodatku, wszystko to w obliczu kryzysu finansowego i sztucznie utrzymywanych przy życiu gospodarek kilku państw strefy euro. Już dzisiaj, polityka wypychania energochłonnego przemysłu poza granice Unii Europejskiej, doprowadziła do wzmocnienia gospodarek państw, które postawiły na agresywny rozwój, jak Chiny czy Indie, kosztem Europy. Klimat jest sprawą globalną. Walkę z emisją gazów cieplarnianych można skutecznie prowadzić jedynie wtedy, kiedy uczestniczą w niej wszyscy. Jaki więc sens mają kosztowne ograniczenia wynikające z przyjęcia protokołu z Kioto, jeżeli największe gospodarki świata - USA, Chiny, Rosja i Brazylia, nie mają zamiaru się do nich stosować? To świadome obniżanie konkurencyjności własnej gospodarki w imię unijnej idei fix. To tak, jakby w biegu na tysiąc metrów wystawić zawodnika z plecakiem pełnym polnych kamieni, który ma ścigać się z konkurentami, którzy nie dość, że startują bez żadnych obciążeń, to jeszcze otwarcie stosują doping. Zakładane w pakiecie klimatycznym zmniejszenie emisji CO2 w Europie o 20%, oznacza redukcję na całym świecie zaledwie o 3%. Mowa wyłącznie o emisji wywołanej działaniami człowieka. Jeżeli wziąć pod uwagę całą emisję CO2, którą generują również siły natury np. wybuchy wulkanów, należałoby mówić o redukcji na poziomie 0,3%. Zresztą nawet to jest wątpliwe, skoro skutkiem rosnących kosztów energii w Europie jest przenoszenie produkcji do krajów sprzyjających rozwojowi przemysłu.

W dzisiejszej Europie, rządy sprawuje wszechmocna poprawność polityczna, która jak się okazuje odbiera rozum eurokratom.

piątek, 9 marca 2012

Czy koalicja będzie gibała się na granicy większości?


Przewidujący chłopak. Pomimo zmiany barw klubowych, bilboard z kampanii wizerunkowej 
promującej osobę pana posła, nic nie stracił na aktualności:)


Ziarnko do ziarnka, aż zbierze się miarka, jak uczy mądrość ludowa. Kiedy na krótko przed jesiennymi  wyborami, notowania partii Palikota wystrzeliły w sondażach, dominowała teza, że wkrótce żółtodzioby z jego ekipy rozpierzchną się po innych ugrupowaniach. Potem geniusze dziennikarstwa politycznego przewidywali, że zwycięski Tusk wyłuska kilku palikociarzy celem wzmocnienia koalicyjnej większości. Od początku, byłem w tej kwestii innego zdania.

Niespodzianka. Janusz Palikot, podwędził drugiego już posła sejmowym konkurentom. Nie jest to transfer roku, jak chciałby sztukmistrz z Lublina, jednak tym razem sprawa wygląda ciekawiej, ponieważ wiąże się z nią znacznie szerszy kontekst polityczny. Kim jest Łukasz Gibała? Media, przede wszystkim, podkreślają jego związki rodzinne z Jarosławem Gowinem, choć moim zdaniem akurat to nie ma większego znaczenia. Wujek z pewnością pomógł młodemu siostrzeńcowi wejść do polityki, ale z pozycji skrajnych wobec siebie skrzydeł w partii trudno zajmować się wspólnym knuciem. Kluczowe jest co innego. W efekcie transferu Gibały do Ruchu Palikota, przewaga koalicyjnej większości zmniejszyła się do trzech głosów. Może nawet do dwóch, bo z posłem Kłopotkiem z PSL, kłopocików i kłopotów może być całkiem sporo. Kto wie, czy to nie jest dopiero początek problemów premiera?

Chociaż nazwisko Gibały niewiele mówi szerszej publiczności, młody poseł ma pewne wpływy w swojej byłej formacji. Szef krakowskich struktur Platformy, doświadczony w lokalnych bojach i pierwsza osoba z wewnątrz partii, która podjęła próbę zdyskontowania osłabionej ostatnio pozycji Donalda Tuska. Niespełna miesiąc temu, wraz z pięcioma kolegami z tylnych ław poselskich PO, ogłosił powołanie zespołu parlamentarnego ds. wolnego rynku. Podobno chcą działać na rzecz obniżenia podatków, reformy finansów publicznych, uproszczenia przepisów regulujących funkcjonowanie gospodarki i innych równie chwalebnych celów. Wyraźnie nawiązując do idei założycielskich Platformy Obywatelskiej, inicjatorzy powołania zespołu, dają do zrozumienia jak dalece od tych koncepcji odbiega praktyka rządów Donalda Tuska. Trudno żeby premier z radością witał podobne projekty. W taki właśnie sposób rodzą się nowe formacje polityczne. Dzisiaj jednak, większe szanse na realizację ma trochę inny scenariusz.

Łukasz Gibała to młody wilczek nastawiony na szybką karierę polityczną. Świadczy o tym choćby spektakularna i kosztowna kampania wizerunkowa, promująca jego osobę w Krakowie (warto podkreślić, że kampanię sfinansował z własnych środków), dzięki czemu dostał się do Sejmu, mimo odległego miejsca na liście wyborczej. W Platformie długo trzeba czekać w kolejce do zaszczytów. Chcąc zająć miejsce eksperta od spraw gospodarczych, musiałby chyba otruć Adama Szejnfelda, który występuje w roli dyżurnego wolnorynkowca, choć taki z niego liberał jak z Niesiołowskiego dyplomata. Natomiast w Ruchu Palikota, ta dziedzina leży odłogiem. Gibała ma wszelkie szanse, by w sprawach gospodarczych stać się twarzą tego ugrupowania. To najkrótsza droga, by osiągnąć status politycznego celebryty, brylującego w telewizyjnych śniadaniach i kawach. Szybka kariera kolegi, łatwo może skusić pozostałych pięciu posłów PO z zespołu ds. wolnego rynku, a sam Gibała będzie zapewne chciał zbudować własne zaplecze w nowej partii. Ironia losu. Czyżby dotkliwy cios w plecy premiera, nie miał być dziełem wytrawnego gracza Grzegorza Schetyny, tylko politycznego nowicjusza, Łukasza Gibały? Nie twierdzę wcale, że byłby to koniec rządów Platformy Obywatelskiej. W tym scenariuszu Tusk zostałby klientem Palikota, który chętnie poprze to i owo, ale słoną polityczną cenę trzeba będzie zapłacić. 

poniedziałek, 5 marca 2012

Ну, погоди!



Trudno emocjonować się zawodami, kiedy zwycięzca znany jest jeszcze przed rozpoczęciem wyścigu. A taki właśnie był obraz rosyjskich wyborów prezydenckich. Nie sugeruję wcale fałszerstw wyborczych. Miażdżąca przewaga Władimira Putina nad konkurentami to nie jest fałsz, podobnie jak autentyczne poparcie dla Łukaszenki na Białorusi. Marginesem do spekulacji mogła być jedynie wygrana obecnego premiera w pierwszej turze. Gdyby tak się nie stało, późniejszy triumf miałby dla niego gorzki smak porażki. Wstępne wyniki są już znane. Na kremlowskim tronie zasiądzie Władimir Władimirowicz Putin, z 60% poparciem i bardzo wysoką przewagą nad drugim w kolejności, lidem komunistów Giennadijem Ziuganowem, który uzyskał niespełna 18% głosów. Obejdzie się więc bez upokarzającej, drugiej tury wyborów.

Ostatnie trzy miesiące, od wyborów do rosyjskiej Dumy Państwowej, upłynęły pod znakiem protestów przeciwko władzy Putina. Wielotysięczne demonstracje w największych miastach Rosji i antyputinowska aktywność w Internecie nie miały precedensu w ponad 10-letniej historii jego rządów. Bunt młodzieży, organizującej się przy pomocy serwisów społecznościowych, przypominał nieco zryw polskich internautów w sprawie ACTA. I podobnie jak u nas wieszczono bliski koniec rządów Donalda Tuska, tak wielu komentatorów zaczęło wierzyć w początek zmian na szczytach rosyjskiej władzy. Sądzę, że poniosła ich fala naiwnego entuzjazmu. Stoicki spokój, z jakim Putin znosił te demonstracje, obelżywe piosenki, szyderstwa i dowcipy na swój temat to nie efekt słabości, a prostej kalkulacji wyborczej. Zdał sobie sprawę, że nie docenił siły Internetu i na reakcję jest już za późno. Starannie unikał prowokacji, zwłaszcza że paliwem antyrządowych protestów były ujawnione przykłady fałszerstw wyborczych, podczas grudniowych wyborów do Dumy. Stąd pozorne wrażenie miękkości Putina, budzące nadzieję przynajmniej na liberalizację autorytarnych rządów. Uważam, że nic takiego się nie stanie. Teraz, prezydent elekt będzie miał dużo czasu na stopniowe przykręcanie śruby. Nowy-stary imperator Wszechrosji nie pozwoli na następną rewolucję klikaczy, którzy z komputerową myszą w dłoni rzucili wyzwanie jego władzy. Drugi raz, tego błędu już nie popełni.

W polskich mediach ze świecą szukać relacji z rosyjskich wyborów. Poza suchą informacją dotyczącą wyników, trudno znaleźć jakiekolwiek komentarze na ten temat. Przekaz medialny całkowicie zdominowała katastrofa kolejowa, w nieskończoność powielane fakty, relacje ofiar i uczestników akcji ratunkowej, obrazy zmiażdżonych wagonów. Zaiste, tabloidyzacja polskich mediów dawno przekroczyła ramy zdrowego rozsądku. 

czwartek, 1 marca 2012

Białoruski paradoks



Przedwczoraj, wydarzeniem dnia stało się wydalenie z Białorusi ambasadorów Polski i Unii Europejskiej oraz wezwanie na konsultacje do Mińska, białoruskich dyplomatów z Warszawy i Brukseli. To odpowiedź Aleksandra Łukaszenki na kolejne sankcje, wprowadzone przez UE. Unia domaga się demokratyzacji białoruskiego reżimu, przestrzegania praw człowieka i zaprzestania prześladowań opozycji. Unijne żądania, wszystkim wydają się tak oczywiste, że nikt nawet nie zastanawia się, czy demokratyczna Białoruś jest aby na pewno w interesie Polski.

Białoruś to kraj bez historii państwowości, bez świadomości narodowej, bez języka zakorzenionego w kulturze, za to z głębokim poczuciem bliskości z Rosją. Kraje te łączą więzi językowe, religijne, wspólnota historii i nostalgia za czasami sowieckimi, kiedy to Białoruś była jedną z najlepiej rozwiniętych republik radzieckich. Istnieją też bardzo silne powiązania gospodarcze i uzależnienie od rosyjskich surowców. A nie jest przecież tajemnicą, że Kreml prowadzi agresywną politykę ekspansji ekonomicznej, dążąc do wchłonięcia mniejszego sąsiada. Aleksandr Łukaszenka jest w trudnej sytuacji wobec Moskwy, ale stara się lawirować w taki sposób, żeby utrzymać suwerenność Białorusi. Nie może sobie pozwolić na zaostrzenie stosunków z Rosją, ale od czasu do czasu flirtuje również z Unią Europejską. Zarzuty w stosunku do Łukaszenki, że zmierza do przyłączenia Białorusi do Rosji są co najmniej dyskusyjne. Gdyby rzeczywiście tego chciał, dawno by to zrobił. Tylko jaki miałby w tym interes? Teraz jest samodzierżawcą, po fuzji z Rosją straciłby samodzielność polityczną i stał się jedynie namiestnikiem prowincji o znaczeniu lokalnym. A Łukaszenka jest przecież ambitnym despotą, który na wzór koreański, marzy o sukcesji dla swojego syna.

Jak sądzę, nie ma sporu co do tego, że w interesie polskiej racji stanu leży istnienie suwerennej Białorusi, a jedynym zagrożeniem jej suwerenności może być Rosja. Wraz z Unią Europejską prowadzimy więc politykę wspierania białoruskiej opozycji, w dążeniach do wprowadzenia tam pełnej demokracji. I choć u nas ten system kiepsko się sprawdza, koniecznie chcielibyśmy widzieć go u wschodniego sąsiada. Sęk w tym, że na Białorusi demokracja może sprawdzić się jeszcze gorzej, więc taka polityka to przysłowiowe podrzynanie gałęzi na której siedzimy. Otóż, według badań przeprowadzonych 10 lat temu, w referendum na temat integracji z Rosją, 57,6% Białorusinów zagłosowałoby za połączeniem Rosji i Białorusi w jedno państwo, 25,6% byłoby przeciw takiemu rozwiązaniu. W tej sytuacji należy się liczyć z tym, że jak już, dzięki naszym staraniom, na Białorusi zatriumfuje demokracja i Białorusini uzyskają dostęp do demokratycznych narzędzi, to demokratycznie zagłosują za przyłączeniem swojego kraju do Rosji. Taki rozwój wydarzeń wydaje się bardzo prawdopodobny, zwłaszcza kiedy przypomnimy sobie pierwsze skutki gospodarcze transformacji ustrojowej, wdrażanej w Polsce przez Leszka Balcerowicza. Lud białoruski, przyzwyczajony do surowego ale opiekuńczego batki, może ciężko znieść zderzenie z kapitalizmem.  Jeżeli więc, ktoś może być naszym sojusznikiem przeciw anszlusowi Białorusi do Rosji, to właśnie Aleksandr Ryhorawicz Łukaszenka. Wot przykrość, w imię racji stanu, zamiast zwalczać, należałoby wspierać satrapę.