Minister Sportu poinformowała, że wystąpiła, do Rady Nadzorczej
Narodowego Centrum Sportu, z wnioskiem o wstrzymanie wypłaty premii byłemu szefowi spółki Rafałowi Kaplerowi. Takie działanie to zwykły populizm i
wywieranie presji na organa statutowe NCS, w z góry przegranej sprawie. Dotychczas
broniłem pani minister. Nagonkę, której stała się ofiarą uważam za absurdalną. Ale tym razem, w imię
schlebiania opinii publicznej, świadomie podjęła decyzję, która będzie miała niekorzystny
wymiar finansowy.
Umów trzeba dotrzymywać
Obowiązkiem Rady Nadzorczej, która podpisała umowę z panem Kaplerem jest
należyte zabezpieczenie interesu spółki. Jeżeli wypłata premii, nie została
uzależniona od ściśle określonych warunków związanych z wybudowaniem stadionu
narodowego, to niezależnie od oceny pracy
prezesa, premia mu się należy. I nie pomogą tu żadne zaklęcia. Kapler w
cuglach wygra sprawę w sądzie i oprócz premii otrzyma kwotę karnych odsetek,
wyliczoną w oparciu o znacznie wyższą stopę procentową niż możliwa do uzyskania
na rynku. Ocena moralna nie ma tu żadnego znaczenia. PR-owska zagrywka Joanny Muchy
(Rada Nadzorcza zapewne uwzględni wniosek), to dodatkowe koszty dla Skarbu Państwa, z
czego pani minister doskonale zdaje sobie sprawę. Tyle, że zanim spółka
przerżnie sprawę w sądzie, minie rok albo dwa i nikt się tym wtedy nie zainteresuje.
A pani Mucha będzie już sprawdzać się na innym trudnym odcinku.
Grzebanie w cudzej kieszeni
Ulubionym hobby Polaków jest zaglądanie do cudzej kieszeni. W sprawie
premii Kaplera urządzono więc prawdziwe igrzyska dla ludu. Zewsząd słychać
głosy zgorszonych obywateli porównujących wynagrodzenia członków zarządu NCS z
uposażeniem emeryta. Filozofia równych żołądków, żywcem wzięta z poprzedniej
epoki, ma się dobrze. Na fali powszechnego oburzenia, rządzący popisują się nie
lada hipokryzją. Wiedzą przecież doskonale, że premia Kaplera, w porównaniu z
zarobkami zarządów PKN Orlen czy KGHM-u, to naprawdę małe miki. Na całym
świecie, wynagrodzenia menadżerów, odpowiedzialnych za zarządzanie dużymi
pieniędzmi są wielokrotnie wyższe od przeciętnego. Rzecz jasna, powinny być powiązane
z efektami ich pracy. W tym wypadku tak nie było, ale trudno mieć o to
pretensje do prezesa. Odpowiedzialność cywilnoprawną, za niekorzystne warunki tej
umowy, ponoszą członkowie Rady Nadzorczej, a nie Kapler czy ten albo inny
minister sportu (ministrowie, co najwyżej, mogą ponieść odpowiedzialność polityczną).
Sądzę jednak, że żadnych konsekwencji nie będzie.
Ale spójrzmy jeszcze na te kwoty inaczej niż przez pryzmat pensji
pielęgniarki. Owe mityczne 570 tys. zł, czym bez przerwy epatują media, to
kwota brutto. Na konto Kaplera powinno
więc wpłynąć nie więcej niż 387 tys. zł, reszta trafi z powrotem do Skarbu
Państwa. Według deklaracji Joanny Muchy, stadion narodowy kosztował 1,752 mld złotych. Premia Kaplera stanowi więc 0,2 promila budżetu całej inwestycji. Koszt
bez większego znaczenia w skali tego przedsięwzięcia. Gdyby nie kontrowersje wokół terminu zakończenia
budowy, kwota ta nie powinna budzić emocji. Ale też nie przesadzajmy. Stadion
jest gotowy i nic nie wskazuje na to, żeby z powodu opóźnień, piłkarskie Mistrzostwa
Europy miały być zagrożone.
Wnioski
W całej tej historii, jak w soczewce, widać nieudolność administracji
publicznej. Tak to jest, kiedy państwowo wchodzi w obszary, od których powinno
trzymać się z daleka. Warto by było, żeby nadzorem nad
całością przedsięwzięcia nie zajmowała się państwowa spółka, tylko tak
zwany inwestor zastępczy - wyłoniona w przetargu firma prywatna, która wzięłaby
na siebie odpowiedzialność za budowę. Zapewne okazałoby się, że można ten
stadion wybudować taniej, nikogo też nie interesowałyby wynagrodzenia i premie
menadżerów zatrudnionych w firmie realizującej tę inwestycję.
PS A jednak 570 tys. złotych to
kwota netto, czyli premia Rafała Kaplera wynosi 0,3 promila (a nie 0,2‰)
budżetu inwestycji. Nie zmienia to jednak
tezy mojego wpisu.