piątek, 30 grudnia 2011

A nie mówiłem?



Piszcie listy do Świętego Mikołaja! Ja byłem grzeczny, więc dostałem to o co prosiłem, między innymi książkę Roberta Gwiazdowskiego „A niemówiłem?”. Autor jest prezydentem Centrum imienia Adama Smitha, polskiego think-tanku ekonomicznego, adwokatem, doradcą podatkowym i znanym komentatorem ekonomicznym, propagującym idee liberalnego kapitalizmu i wolnego rynku.

Trudno się spodziewać, by ludzie nie zainteresowani specjalnie ekonomią rozczytywali się w dziełach Adama Smitha, Friedricha von Hayek czy Miltona Fiedmana. Mogą za to, z powodzeniem, sięgnąć po książkę Gwiazdowskiego, która jest zbiorem artykułów prasowych i wpisów blogowych z lat 1997 – 2011. W krótkich felietonach, autor w bardzo przystępny i dowcipny sposób komentuje ekonomiczną rzeczywistość i decyzje polityczne, obnażając absurdy naszego kapitalizmu na niby. Każdy artykuł to zamknięta forma, nie trzeba więc czytać tej książki od deski do deski.

A dowiedzieć się można sporo ciekawych rzeczy. O tym, że system ekonomiczny, w którym żyjemy bardziej przypomina marksistowski socjalizm, niż liberalny kapitalizm. Że rzekomo liberalne rządy zajmowały się ograniczaniem wolności gospodarczej, zamiast jej zwiększaniem. O nieefektywnym systemie podatkowym, skrajnie nie korzystnej redystrybucji majątku i absurdalnych regulacjach podatkowych, które powodują, że osiągane są cele dokładnie odwrotne od zamierzonych. I o tym, dlaczego należy wprowadzić nowy, spójny system podatkowy oparty o podatek liniowy. A także o tym, dlaczego kraj rozwijający się, taki jak Polska, powinien naśladować system ekonomiczny, który doprowadził do tego, że kraje najbardziej rozwinięte, zdołały się najbardziej rozwinąć, zamiast kopiować dzisiejsze wzorce państw, które stać na wysokie wydatki (jak się zresztą okazuje też nie do końca). Można też poznać smutną prawdę o ZUS i OFE, oraz przyczynach kryzysu na rynkach finansowych.

I choć nie ze wszystkimi tezami Gwiazdowskiego jest mi po drodze, gorąco polecam lekturę tej książki. W czasach, w których wszyscy żyjemy w cieniu kryzysu, codziennie martwiąc się możliwym upadkiem strefy euro, przyda się odrobina wiedzy ekonomicznej, prezentowana z racjonalnego punktu widzenia. Zgodnie z przywołanym, w opisie książki, prawem Murphy’ego „Ludzie postępują rozsądnie dopiero wówczas, gdy wszystkie inne możliwości zawiodą”. Korzystając więc z okazji, życzę sobie i wszystkim czytelnikom, żeby w nowym roku, rządzący odnaleźli w sobie te pokłady zdrowego rozsądku, które sprawią że katastrofa jednak nie nastąpi. Wszak wydaje się, że wszystkie inne możliwości już zawiodły.

środa, 28 grudnia 2011

Zbite psy wojny

 
fot. Adam Roik

Prowadzenie wojen to kosztowne zajęcie, ale wojna bywa też opłacalnym interesem. Nie dla nas. Amerykańscy sojusznicy bardzo chętnie dzielą się z nami kosztami tych działań, choć wspólników do podziału łupów witają już bez entuzjazmu. Polakom, to zresztą zupełnie nie przeszkadza. Lubimy wojować dla idei, na nie swoich wojnach. Frazesy o solidarności ze Stanami Zjednoczonymi, albo solidarności z Europą przy innej okazji, są monetą, za którą kupuje się zwyczajowo polską krew, pot i łzy. To jest niestety schorzenie dziedziczne. Tacy Brytyjczycy na przykład, zawsze hołdowali zasadzie walki do ostatniego żołnierza armii sojuszniczej, za co jednym sojusznikom płacili monetę brzęczącą, a mniej wymagającym tą samą, którą dzisiaj płacą nam Amerykanie. Wciąż z łezką w oku wspominamy hołd Churchilla, złożony bohaterskim polskim lotnikom walczących w bitwie o Anglię: „Jeszcze nigdy tak wielu, nie zawdzięczało tak wiele, tak niewielu”. Piękne słowa, prawda? A jak niewiele kosztowały!

No dobra, skoro mamy już armię, warto od czasu do czasu przeszkolić ją w warunkach bojowych, bo koszarowym wojowaniem trudno zdobywać żołnierskie szlify. Fajnie, tylko czy to szkolenie musi kosztować 1 mld zł rocznie (tyle ponoć wydamy na wojnę w Afganistanie w bieżącym roku)? Przy okazji jest w tym masę hipokryzji. Mówi się o misji stabilizacyjnej, demokratyzacji kraju, pomocy dla ludności cywilnej, ale odzierając te deklaracje z pięknych słówek, w Afganistanie jesteśmy po prostu okupantem. Kiedy dowiadujemy się o kolejnych pięciu polskich żołnierzach zabitych w zamachu terrorystycznym, Afgańczycy fetują udaną akcję partyzantów, dzięki której udało się zlikwidować pięciu żołnierzy wroga, okupującego ich kraj. Propaganda zawsze służyła polityce.

Jakby to okrutnie nie brzmiało, żołnierz jest od tego żeby walczyć, więc śmierć to jego ryzyko zawodowe. Ważne, żeby czuł za sobą moralne wsparcie współobywateli i miał pewność, że w przypadku śmierci lub kalectwa, państwo należycie zadba o niego i jego rodzinę. Niestety, od czasu wojny w Wietnamie, konflikty zbrojne państw demokratycznych prowadzone są przed obiektywami kamer telewizyjnych, a opinia publiczna często pod presją histerycznych protestów pacyfistów, na bieżąco, dokonuje moralnych ocen zachowania żołnierzy na polu walki. Stosowane kryteria, zupełnie nie przystają do obciążenia psychicznego żołnierza, narażonego na utratę własnego życia podczas takich misji.  Ze wstydem przyglądałem się nagonce na żołnierzy oskarżonych o ostrzał wioski Nangar Khel. Nie wiem czy może być coś bardziej niszczącego morale wojska. Współczesna wojna nie jest rozrywką gentlemanów. W Afganistanie nie walczy się z regularną, umundurowaną armią. Jak rozpoznać kto jest cywilem, a kto nie? Jeżeli wysłaliśmy tam naszych żołnierzy, winniśmy im choć elementarną solidarność. Tymczasem, z pozycji ciepłego fotela, kapci i filiżanki z kawusią, przyjemnie jest stroić się w szaty sprawiedliwego, nazywając żołnierzy zbrodniarzami wojennymi.

Ale to nie wszystko. Państwo Polskie nie wywiązuje się z powinności wobec współczesnych weteranów i ich rodzin. Dotychczas, żołnierze wracający z misji okaleczeni, nie mogli liczyć prawie na żadne wsparcie ze strony państwa. Ranni uzyskiwali tylko odszkodowania z ubezpieczenia, w wysokości zależnej od stopnia uszkodzenia ciała i to z tych pieniędzy musieli opłacić część kosztów rehabilitacji czy lekarstw, bo NFZ nie refunduje pełnych kosztów leczenia weteranów. To i tak lepiej, niż było. Pierwsi ranni w Iraku nie dostawali nawet odszkodowań, bo ich polisy nie obejmowały strefy działań wojennych (sic!). Poza tym, weterani mogli liczyć jedynie na rentę inwalidzką.

W nadchodzącym roku, ta haniebna sytuacja ma wreszcie ulec zmianie. Od 30 marca 2012, zacznie obowiązywać ustawa o weteranach. Ustawa przewiduje, że poszkodowani żołnierze, będą mogli uzyskać pomoc finansową na dokształcanie na wszystkich poziomach edukacji, będą mieli zapewnione pierwszeństwo zatrudnienia, w jednostkach organizacyjnych podległych MON lub MSWiA, na stanowiskach odpowiadających ich wykształceniu i sprawności. Weterani będą mieli prawo korzystania z bezpłatnych świadczeń opieki zdrowotnej, w zakresie urazów i chorób nabytych podczas działań wojennych, a także do nieodpłatnego otrzymywania leków i wyrobów ortopedycznych. Będą mogli też korzystać ze świadczeń specjalistycznych, finansowanych ze środków publicznych. Zostaną uhonorowani odznaczeniami oraz prawem do asysty honorowej podczas pogrzebu.

Tylko tyle i aż tyle, dla ludzi, których nasi politycy beztrosko wysyłają na cudze wojny, w naszym imieniu. Dla żołnierzy, którym ze współczuciem poświęcamy pięć minut uwagi, kiedy w wiadomościach dowiadujemy się o kolejnych ofiarach pokojowej misji stabilizacyjnej w Afganistanie. Później, już nas nie interesują.

piątek, 23 grudnia 2011

O wyższości Świąt Bożego Narodzenia

 

Wyższość Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy, z mojego punktu widzenia, nigdy nie podlegała dyskusji. Rozumiem, że ten sławny dylemat, mający symbolizować niemożność dokonania wyboru opiera się na problemie z gradacją znaczenia obu tych świąt w liturgii chrześcijańskiej. W tym kontekście rzeczywiście trudno rozstrzygnąć czy godniejsze upamiętnienia są narodziny Chrystusa czy jego śmierć i zmartwychwstanie. Ale ja nie jestem osobą religijną, więc dla mnie liczy się przede wszystkim tradycja, atmosfera, symbolika, wyjątkowa aura, która towarzyszy świętom Bożego Narodzenia.

Co ciekawe, dzisiejsze Boże Narodzenie łączy tradycję chrześcijańską z rytuałem o starosłowiańskich i rzymskich korzeniach a także symbole, które pojawiły się w polskiej tradycji stosunkowo niedawno. Większość starożytnych kultur celebrowała okres przesilenia zimowego. W cywilizacji rzymskiej obchodzono wtedy Saturnalia, czas zabawy i obdarowywania się prezentami, kończący się 24 grudnia, a u schyłku Cesarstwa Rzymskiego, 25 grudnia ustanowiono dniem kultu Niezwyciężonego Słońca. W IV wieku, w to miejsce, Kościół wprowadził święto Bożego Narodzenia (Ewangelia nie precyzuje dokładnej daty urodzenia Chrystusa). Uroczyście przystrojona choinka, bez której nie wyobrażamy sobie dzisiaj świąt, również wywodzi się z ceremoniału przed chrześcijańskiego, gdzie drzewko iglaste, jako symbol płodności, obwieszano kolorowymi ozdobami. W kulturze chrześcijańskiej, choinka pojawiła się w protestanckich Niemczech i dopiero w 1814 roku, podczas Kongresu Wiedeńskiego zrobiła europejską furorą. Mało kto ma świadomość, że właśnie mniej więcej w tym okresie szturmem wdarła się do polskiego, bożonarodzeniowego rytuału.

Ale Boże Narodzenie to przecież też postna wieczerza wigilijna, do której zasiadamy całą rodziną tuż po pojawieniu się pierwszej gwiazdki, na pamiątkę gwiazdy prowadzącej Trzech Króli do Betlejem; dwanaście tradycyjnych potraw, dodatkowy talerz dla zbłąkanego wędrowca, opłatek, kolędy (znane w tradycji rzymskiej jako pieśni noworoczne), często również pasterka. Ale dla dzieciaków najważniejszy jest święty Mikołaj, którego pierwowzorem był biskup z Miry, który cały majątek rozdał ubogim. Ciekawostką jest fakt, że współczesny wizerunek świętego Mikołaja, z charakterystyczną czerwoną czapą, z białym pomponem, został stworzony w 1930 roku przez koncern Coca Cola, dla potrzeb kampanii reklamowej. Te kilka świątecznych dni, zwyczajowo wydłużanych aż do Sylwestra i Nowego Roku to chyba najprzyjemniejszy okres w ciągu wszystkich 12 miesięcy. Czas pełen rodzinnego ciepła i miłości, kiedy zwalniamy tempo i staramy się być lepsi niż na co dzień.

Ciekawe, jak wyglądają te święta w domach, licznych ostatnio, wojujących ateistów, radykalnych antyklerykałów, tropicieli symboliki religijnej we wszystkich objawach aktywności państwowej. Czy równie bezkompromisowi będą przy wigilijnym stole, czy też okaże się, że nieprzejdnana postawa to tylko maska hipokryty? Bo czy Boże Narodzenie bez symboliki, głęboko zakorzenionej w naszej tradycji, byłoby nadal Bożym Narodzeniem? Jest taka wzruszająca scena w „Misiu” Barei. Jedyna scena serio w tym filmie, która właśnie poprzez kontrast do komediowej fabuły całości, wywołuje piorunujące wrażenie. Swoiste epitafium, piękna prawda zawarta w kilku prostych zdaniach wypowiedzianych przez starego człowieka, symbolizującego narodową mądrość:

„Tradycją nazwać niczego nie możesz. I nie możesz uchwałą specjalną zarządzić, ani jej ustanowić. Kto inaczej sądzi, świeci jak zgasła świeczka na słonecznym dworze. Tradycja to dąb który tysiąc lat rósł w górę. Niech nikt kiełka małego z dębem nie przymierza. Tradycja naszych dziejów jest warownym murem. To jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza, to jest ludów śpiewanie, to jest ojców mowa. To jest nasza historia, której się nie zmieni!”

Ale jest też inny film. Reżimowi bohaterowie „Rozmów kontrolowanych” zastanawiają się, którego dnia najlepiej zorganizować wigilię, zamiast karpia podają golonkę w piwie, a miast kolęd zawodzą „Podmoskownyje wieciera”. Pewnie można  i tak.

Wesołych Świąt!


środa, 21 grudnia 2011

Męki krzyżowe



Nigdy nie przepadałem za amerykańskim kinem klasy B, C, D etc. Szczególnie idiotyczne i tandetne wydawały się horrory, których bohaterowie prowadzili nierówną walkę z przybyszami z zaświatów. Zawsze bawiły mnie sceny, gdzie demony, wilkołaki, zombie, strzygi czy inne wcielenia szatana, dysponujące ogromną mocą czynienia zła, wzdrygały się na widok krzyża albo cierpiały katusze skropione święconą wodą. Teraz okazuje się, że byłem w mylnym błędzie (celowy pleonazm). Oto w naszym Sejmie, jak wynika z oświadczenia szefa jednego z klubów parlamentarnych, istnieje grupa 41 posłów, których krzyż wiszący na ścianie, dekoncentruje, rozprasza, ma na nich istotny wpływ emocjonalny i przeszkadza w podejmowaniu roztropnych decyzji, uniemożliwiając tym samym sprawowanie mandatu. Swoją drogą ciekawe, że obezwładnieni obecnością krzyża, czują się ci posłowie, którzy z obrzydzeniem odrzucają wszelki zabobon. Ale to nie wszystko. W Sejmie, zaobserwowano również zjawisko cudownego mnożenia się krzyży. Jak dotąd nie ustalono jednak, czy mamy do czynienia z faktem natury materialnej, mającym swoje źródła w biblijnym rozmnożeniu chleba, czy jedynie zjawiskiem metafizycznym związanym z występowaniem omamów i tak zwanej fatamorgany, co być może należałoby łączyć z opętaniem, znanym mi z wymienionych wyżej dzieł amerykańskiej kinematografii.

Hmm… i co z tym fantem zrobić? Wbrew nieustannym gęganiom, iż z całą pewnością, krzyż wisi w Sejmie, niezgodnie z Konstytucją, ekspertyzy zamówione w tej sprawie przez laskę marszałkowską, to jest panią marszałkinię Ewę Kopacz, orzekają, że krzyż w Sejmie wisieć może. W tej sytuacji warto wypróbować niezawodny sposób, dzięki któremu bohaterowie B-klasowych horrorów wychodzili zwycięsko ze starcia z siłami ciemności. Egzorcyzmy! Należy zamówić taką usługę, albo wręcz wygospodarować etat dla zawodowego egzorcysty, który mógłby odczyniać złe moce na bieżąco. Kto wie, a nuż okazałoby się, że da radę odczyniać również złe intencje? A to już w znaczący sposób wpłynęłoby na poprawę jakości debaty parlamentarnej. Najważniejsze, że problem jest do opanowania.

Tylko czy to nie jest przypadkiem szersze zjawisko? Są takie pośle facjaty, które mnie osobiście prowokują, pobudzają, wywołują niebezpieczne, nadprzyrodzone zjawisko samoczynnego otwierania się białej broni krótkiej, w mojej kieszeni. Ja na szczęście nie jestem posłem, ale obawiam się, że podobna przypadłość dość powszechnie występuje w przyrodzie. Co wtedy? Jak wypełniać swój pośli obowiązek?

wtorek, 20 grudnia 2011

Kim jest Kim?


Następca koreańskiego tronu Kim Jong Un, w towarzystwie reżimowych generałów.

Korea Północna to ostatni bastion, ściśle odizolowanego od świata komunizmu, gdzie czas zatrzymał się we wczesnym okresie zimnej wojny. To fascynujące, że w zglobalizowanym świecie wciąż może istnieć tak opresyjny reżim, rządzony przez dynastię komunistycznych satrapów dzierżących absolutną władzę. Pytanie, na które nie ma wciąż pewnych odpowiedzi, dotyczy właśnie istoty tej władzy. Na ile jest ona samodzierżawiem, a na ile władca jest zakładnikiem potężnej kasty reżimowych generałów? Można się jedynie spodziewać, że następca będzie miał słabszą pozycję niż jego poprzednik. Dzisiaj wszyscy zadają sobie pytanie czy śmierć Kim Jong Illa zapowiada koniec pewnej epoki? Ten syn otaczanego boską czcią rewolucjonisty Kim Ir Sena, twórcy Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej, który uzyskał władzę na skutek pierwszej w świecie komunistycznym, rodzinnej sukcesji, był dość niekonwencjonalną postacią o ekstrawaganckich manierach, zachowaniach i rozrywkach.

Najszerzej znana jest jego fascynacja kinem, w czym podzielał zarówno pasję swojego ojca jak i innego potężnego dyktatora, niejakiego Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwili. Młody Kim szybko ewoluował od zachwytów filmem radzieckim, pełnym monumentalizmu, patosu i jasnego przesłania rewolucyjnego do fascynacji produkcjami Hollywood i uwielbienia dla gwiazd kina. Mania filmowa owładnęła nim do tego stopnia, że w latach 70-tych zorganizował porwanie znanej południowo koreańskiej artystki i reżysera filmowego, zmuszając ich od udziału w północno koreańskich filmach. Niektórzy komentatorzy uważają wręcz, że wobec sporadycznych kontaktów z zagranicą, sposób postrzegania świata przez Umiłowanego Przywódcę został ukształtowany właśnie przez filmowe produkcje. Stąd w uprawianej przez niego polityce tyle narzędzi i póz wziętych wprost z filmów o Bondzie.

Znane są też ekscesy erotyczne Kima. Według oficjalnego raportu Międzynarodowej Ligi Obrony Praw Człowieka w Seulu z 1999 roku, w Korei Północnej istnieją tak zwane „grupy rozkoszy” złożone z tancerek i pieśniarek , których jedynym zadaniem jest zabawianie Umiłowanego Przywódcy. Każda z grup rozkoszy składa się z trzech zespołów. Pierwszy to zespół zaspokojenia, który zapewnia usługi seksualne, drugi – zespół szczęścia, wykonuje masaże, trzeci – zespół wokalno-taneczny daje przedstawienia muzyczne i taneczne. Za rekrutację grup rozkoszy odpowiada Biuro Ochrony Kim Jong Illa. Pod nadzorem tego biura, oddziały komunistycznej Partii Pracy Korei wyszukują odpowiednie kandydatki spośród uczennic ostatnich klas szkół średnich. Podobno, Biuro Ochrony utrzymywało w grupach rozkoszy około dwóch tysięcy kobiet.

Mimo tych ekstrawagancji, Kim Jong Ill był człowiekiem ukształtowanym mentalnie w okresie zimnej wojny, był produktem reżimu, opierającego się na modelu, który jest już dziś całkowitym anachronizmem. Jego spodziewany następca, najmłodszy, faworyzowany syn, Kim Jong Un, jest postacią z zupełnie innej epoki. Młody, najprawdopodobniej 28-letni (jego data urodzenia nie jest dokładnie znana), kształcony w ekskluzywnej szkole w Szwajcarii, władający angielskim i francuskim, wychowywany wokół pop kulturowych wzorców, musi mieć inne spojrzenie na współczesny świat. Wydaje się, że powinno mieć to jakiś wpływ na sposób sprawowania władzy, choć większość politologów uważa, że nie ma to żadnego znaczenia i zmiana na koreańskim tronie niczego nie zmieni.

Kilkanaście ostatnich lat pokazało, że liberalizacja gospodarcza dokonywana pod całkowitą kontrolą partii komunistycznej jest możliwa i w przypadku Chin stała się drogą do wzmocnienia siły i znaczenia państwa na arenie międzynarodowej. A to właśnie Chiny są starszym bratem i protektorem komunistycznej Korei. Dla młodego przywódcy powinno być jasne, że utrzymanie ustroju Korei Północnej w obecnej formie, na dłuższą metę nie jest możliwe. Stopniowa zmiana kursu, w kierunku modelu chińskiego wydaje się więc być bardzo prawdopodobna. Nie oznacza to wcale, że jednocześnie nastąpi liberalizacja życia społecznego. Opresyjność państwa, które kształtuje już trzecie pokolenie obywateli musiała doprowadzić do nieodwracalnych zmian w psychice Koreańczyków, co minimalizuje ryzyko przewrotu politycznego. Młyny totalitarnych reżimów mielą powoli więc ewentualnych zmian nie należy się szybko spodziewać. Dość powiedzieć, że całkowite przejęcie schedy Kim Ir Sena zajęło Umiłowanemu Przywódcy aż 4 lata, choć formalnym przywódcą KRL-D został bezpośrednio po śmierci Wielkiego Wodza.

Warto przypomnieć, że podobne spekulacje towarzyszyły objęciu przywództwa Korei przez Kim Jong Illa, w połowie lat 90-tych. Spekulowano, że może on odegrać podobną rolę jak Michaił Gorbaczow w ZSRR. Różnica jest jednak zasadnicza. Z punktu widzenia koreańskiego reżimu, kierunek wyznaczony przez Gorbaczowa to droga zakończona klęską komunizmu. Chiński model Deng Xiaopinga to droga do światowej potęgi. I choć skala Korei jest trochę inna, wariant chiński można uznać za sprawdzony i atrakcyjny.

***

Źródło – Informacje na temat życia prywatnego Kim Jona Illa, pochodzą z książki Waldemara Jana Dziaka – „Kim Jong Ill”.

piątek, 16 grudnia 2011

Szantaż europejski czyli jak zostałem eurofobem



Według najnowszego badania TNS OBOP, przeprowadzonego na zlecenie Gazety Wyborczej, PiS zyskuje w sondażach nawet 8%. W mediach słyszę biadolenie, że taki ten naród ciemny i głupi, że kupuje hucpy organizowane przez Kaczyńskiego. Szanowni komentatorzy polityczni, zwracam wam uwagę na jeden detal, który jakoś umyka waszym błyskotliwym, analitycznym umysłom.

Osią politycznego sporu stała się dziś przyszłość Europy. Forsowanie w mediach idei głębokiej integracji, zmierzającej do federacyjnego państwa europejskiego, przekracza wszelkie granice przyzwoitości. Szantaż europejski, zgodnie z którym mamy do wyboru światły kierunek, który wskazuje nieomylny Donald Tusk, albo zacofanie i zaścianek Europy gdzie sołtysem zostanie Jarosław Kaczyński, to zwykły fałsz. Jeszcze do niedawna, pełnoprawna koncepcja, zakładająca współpracę suwerennych państw w ramach Unii Europejskiej, została zepchnięta przez federastów na margines dyskusji o UE, a jej zwolennikom przyklejono etykietkę eurofobów. Cóż, w ten sposób i ja zostałem eurofobem. Kłopot polega na tym, że przeciwnicy federacji nie mają w Sejmie innej reprezentacji niż radykalny i populistyczny PiS, występujący aktualnie w dwóch odsłonach. Nie odpowiada mi sposób uprawiania polityki praktykowany przez te partie, ale istota sprawy jest znacznie ważniejsza niż styl i wrażenia natury estetycznej. Chcąc nie chcąc, w tej debacie jestem po stronie PiS i SP. Spodziewam się, że podobny problem ma wielu wyborców, stąd ten tajemniczy przyrost w sondażu. To nie jest wybór PiS-u, tylko wybór wizji Europy, a przede wszystkim protest przeciw nachalnej, zmasowanej propagandzie na rzecz federacji. Ciemny lud, jak widać, nie lubi być szantażowany.

Zupełnie mnie nie zdziwiła jałowość sejmowej debaty europejskiej. Nie mogło być inaczej skoro do dzisiaj nie wiadomo co tak naprawdę ustalono na ostatnim szczycie w Brukseli. To trochę dziwne, że dopiero w marcu dowiemy się, co kryje się pod szyldem „unia fiskalna”. Jeżeli nie jest planowana unifikacja podatkowa, warto byłoby wyraźnie o tym powiedzieć, by przeciąć niepotrzebne spekulacje na ten temat. Skoro się tego nie robi, można domniemywać, że coś jest na rzeczy. Sam hamulec budżetowy i zrzutka na strefę euro nie są warte walnego sporu. Pierwsza sprawa nie jest niczym nowym. Podobne ustalenia, teoretycznie, obowiązują od kilkunastu lat, od momentu zawarcia traktatu z Maastricht. Wprowadzenie sankcji w tej sprawie przypomina leczenie alkoholika, któremu lekarz wszywa esperal, bo pacjent sam nie potrafi odstawić kieliszka, co już samo w sobie kompromituje hasło o solidarności europejskiej, odmieniane przez wszystkie przypadki. Co to za solidarność, jeżeli trzeba ją egzekwować przy pomocy sankcji? Odpuszczam też temat wielomiliardowej pożyczki dla MFW. Nie uratuje to strefy euro, moralnie jest co najmniej kontrowersyjne, ale Rostowski przekonał mnie, że nie utopimy tych środków. Niech więc im będzie. Na szczęście kończy się nasza prezydencja, co pozwala żywić nadzieję, iż pan premier przeniesie swoją aktywność na grunt krajowy. Donald Tusk, strefy euro nie uratuje, ale może uratować Polskę, sprawnie wprowadzając reformy zapowiedziane w expose i dbając o wzrost gospodarczy.

Natomiast, dobrze by było, żeby europejscy decydenci wymyślili w końcu jakąś receptę na kryzys, która powstrzyma upadek strefy euro. Bicie piany, uprawiane na ostatnim szczycie, na rynkach finansowych i kapitałowych nie zrobiło żadnego wrażenia. Obawiam się jednak, że unia walutowa jest tak niesterowalnym systemem naczyń połączonych, że trudno cokolwiek sensownego z tym zrobić, skoro przez dwa lata nie zrobiono nic. W tym kontekście, niezwykle proroczo, wygląda barwne wystąpienie znanego eurosceptyka, Nigela Farage, wygłoszone na forum Parlamentu Europejskiego blisko 2 lata temu, w świętowaną hucznie, dziesiątą rocznicę wprowadzenia waluty euro!

środa, 14 grudnia 2011

Marsz, którego nie było


Rys. Andrzej Krauze

Czy jest sens manifestować w 30 rocznicę wprowadzenia stanu wojennego w Polsce? Moim zdaniem tak, wbrew zapewnieniom licznych komentatorów, którzy chcieliby spoglądać wyłącznie w przyszłość. Owszem, od ponad 20 lat żyjemy w wolnym kraju, do którego tęskniły trzy pokolenia Polaków skazanych na PRL, ale ten wolny kraj, przez dwie dekady, nie był w stanie rozliczyć okresu Polski Ludowej. Nie osądzono autorów stanu wojennego, który wprowadzono z pogwałceniem obowiązującej wówczas konstytucji (abstrahuję od moich własnych opinii na temat stanu wojennego, o czym pisałem w poprzednim wpisie), nikt nie poniósł odpowiedzialności za ofiary grudnia 1970 i za śmierć górników zastrzelonych w Kopalni Wujek. Bezkarni pozostali sprawcy zabójstwa Grzegorza Przemyka i Stanisława Pyjasa. Zamiast lustracji i odpowiedzialności za własne czyny zaproponowano grubą kreskę i odpuszczenie grzechów. Do dzisiaj mści się brak bilansu otwarcia. Trudno nie zauważyć w tym ułomności systemu politycznego powstałego w wyniku porozumień zawartych przy okrągłym stole. Niezgoda na taki stan rzeczy piętnowana jest etykietką oszołoma. W efekcie, przedstawiciele dawnego aparatu represji urządzili się w wolnej Polsce znacznie lepiej niż ich ofiary. Mało tego, niektórych z nich pasowano na ludzi honoru. Żal patrzeć, jak wyświechtało się to pojęcie od czasu Kodeksu Boziewicza.

Taka sytuacja kłóci się z elementarnym poczuciem sprawiedliwości. Trudno się dziwić, że zrodziła frustrację wielu ludzi. Trudno się dziwić, że w rocznicę stanu wojennego chcą zademonstrować swój sprzeciw. Szkoda tylko, że to nie te sprawy przyświecały idei marszu 13 grudnia. Szkoda, że ta demonstracja stanowiła manifest polityczny PiS-u.

Jarosław Kaczyński jest kiepskim rzecznikiem każdej słusznej sprawy. Mieszanie historycznych haseł z bieżącą polityką tworzy jakiś dziwaczny pomost między Jaruzelskim, a aktualnymi występami Sikorskiego i osłabia przekaz każdego z tych tematów. Podporządkowując historię aktualnym celom politycznym pokazuje hipokryzję, cynizm i nieszczerość intencji. Z drugiej strony, wpisuje się w retorykę, w myśl której alternatywą dla koncepcji daleko idącej federacji Sikorskiego są wyłącznie marsze protestacyjne. Styl uprawiania polityki przez prezesa PiS, szkodzi sprawie, o którą zabiega.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Mój 13 grudnia A.D. 1981


Zdjęcie, które stało się symbolem Stanu Wojennego. Wykonane dnia 13 grudnia 1981 przez Chrisa Niedenthala, z okna kamienicy przy ulicy Puławskiej w Warszawie.

Nie będę się stroił w martyrologiczne szaty, tekstów o ambicjach historycznych i rozliczeniowych z pewnością nie zabraknie. Trzynastego grudnia 1981, nikt nie zbudził mnie o świcie, nie internował i nie prześladował. Ale ten dzień i tak nie zaczął się najlepiej. W tamtych czasach, telewizja nie rozpieszczała nas nadmierną ilością programów dla dzieci i młodzieży, więc brak teleranka można chyba uznać za wyraźną, choć niezbyt dotkliwą represję. Pamiętam przemówienie generała Jaruzelskiego, a może tylko tak mi się wydaje, bo przecież później widziałem je jeszcze wiele razy. Niewiele z niego rozumiałem, bo woja to wojna, wiadomo. Z kolei wojna domowa, jak podpowiadali dorośli, kojarzyła mi się raczej z popularnym serialem Jerzego Gruzy niż z czymś strasznym i groźnym. A stan wojenny? To już w ogóle dziwactwo jakieś. Ale pamiętam nerwowy niepokój rodziców i innych dorosłych, którzy zaczęli sobie przypominać swoje stopnie wojskowe. I własne poczucie winy, ponieważ w głębi duszy zdecydowanie bardziej ucieszyłem się faktem, że od razu zaczęły się ferie zimowe, niż zmartwiłem tym doniosłym wydarzeniem. Nie miałem wtedy oczywiście pojęcia, że oto dzieje się historia i że moje dzieci będą się o tym uczyć w szkole, tak samo jak o II wojnie światowej.

Zmienił się też krajobraz za oknem. Mieszkałem wtedy przy warszawskich rogatkach, więc niemalże pod naszymi oknami pojawiły się posterunki wojskowe ze słynnymi koksownikami, a jedną z głównych tras wlotowych do stolicy przemierzały czołgi i transportery opancerzone. To już było coś, ponieważ mieściło się w kategorii „wojna”, tej jaką znałem z opowieści i filmów. Do tego godzina milicyjna, obowiązująca już od 19-ej, w zimowych ciemnościach robiła złowrogie wrażenie, wprowadzając atmosferę znaną z filmów o czasach niemieckiej okupacji. W moim domu największym problem był jednak milczący telefon. Ojciec pracował już wtedy na swoim, w obszarze tak zwanej drobnej, prywatnej inicjatywy i prawie wszystkie zlecenia pojawiały się drogą telefoniczną. Telefon był więc podstawą egzystencji. Mimo tych wszystkich szykanów, karty kombatanckiej w życiorysie nie udało mi się zapisać. Nawet opornik, który nosiłem dumnie wpięty w sweter, okazał się być tak naprawdę kondensatorem.

Później mój stosunek do generała Jaruzelskiego i stanu wojennego zmieniał się wiele razy. Dzisiaj już nie chcę rozstrzygać czy stan wojenny był samym złem, czy mniejszym złem. Wojciech Jaruzelski nie jest dla mnie bohaterem, ale nie jest też zdrajcą. Pogląd w tej sprawie, w głównej mierze zależy od tego, którym źródłom historycznym damy wiarę w kwestii ewentualnej interwencji sowieckich przyjaciół. W końcu sytuacja geopolityczna A.D 1981, to zupenie co innego niż 8 lat później. Ale sprawa odpowiedzialności prawnej za stan wojenny, w sądach III RP zamieniła się w groteskę. Po dwudziestu latach żmudnych dociekań, Sąd Okręgowy w Warszawie wskazał wreszcie winnego wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Nie jest nim Wojciech Jaruzelski, ani Czesław Kiszczak, tylko niejaki Emil Kołodziej, który jako członek Rady Państwa, przekroczył swoje uprawnienia podpisując dekrety o stanie wojennym, co stanowiło naruszenie obowiązującej wówczas konstytucji. Czy to nie jest prawdziwe kuriozum? W świetle prawa, Emil Kołodziej jest dziś jedynym winnym w tej sprawie. Nie wiem gdzie ten człowiek mieszka, ale Jarosław Kaczyński powinien chyba odpowiednio skorygować trasę swojego marszu.


W tamtych, odległych czasach, nie zdawałem sobie sprawy, że utwór „Poranna wiadomość”, ukochanej przeze mnie Republiki, nagrany niecałe trzy lata później, jest formą artystycznej reakcji na wiadomość o wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce. W prezentowanym klipie, właściwy utwór zaczyna się po upływie półtorej minuty.


piątek, 9 grudnia 2011

Unia fiskalna



Szczyt szczytów dobiegł końca. Słucham rozmaitych ekspertów i wśród koszmarnego bicia piany nie mogę doszukać się najważniejszych ustaleń. Spójrzmy na to racjonalnie. To co ustalono, czy też to co zamierzano ustalić na tym szczycie w żaden sposób nie może wpłynąć na sanację strefy euro, bo dotyczy wyłącznie przyszłych regulacji prawnych, a nie dzisiejszych problemów. Zamiast jakiegokolwiek planu ratunkowego jest pomysł jak utopić kolejne 200 mld EUR (w tym 50 mld EUR pochodzące od państw spoza unii walutowej), z czego jakiś kawałek ma solidarnie utopić Polska. Ciekawe jaki. Mówi się wciąż o unii fiskalnej, nie tłumacząc co ona oznacza. Polityka fiskalna to znacznie więcej niż kontrola poziomu deficytu budżetowego. Zapewne więc się okaże, że za tym hasłem kryje się również unifikacja podatkowa, co byłoby bardzo niekorzystne dla polskiej gospodarki. Niski podatek CIT jest dzisiaj czynnikiem wpływającym pozytywnie na konkurencyjność polskich przedsiębiorstw. Wszelkie działania zmierzające do zmniejszenia konkurencyjności wewnątrz UE godzą w interes Polski, ponieważ utrwalają bieżącą sytuacją, w której polska gospodarka charakteryzuje się niższym poziomem rozwoju w stosunku do państw starej unii.

Brytyjczycy, zgłaszając veto, rozumowali właśnie w tych kategoriach. Opodatkowanie transakcji bankowych byłoby strzałem w kolano brytyjskiej gospodarki. Ciekawe, że nikt tam nie śmieje się do rozpuku mówiąc o zbyt dużym ryzyku ograniczenia suwerenności, co w Polsce wykreowano jako synonim obciachu. Jeżeli za planowanym porozumieniem, kryje się to co mi się wydaje sądzę, że Polska go nie podpisze. Stanie się tak, ponieważ Donald Tusk nie zechce wziąć tej decyzji na siebie. Niezależnie od interpretacji konstytucjonalistów będzie wolał mieć uchwałę Sejmu podjętą 2/3 głosów. Inaczej, prędzej czy później będzie się mógł spodziewać Trybunału Stanu.

I tylko można ubolewać nad wypowiedziami niektórych polityków. Leszek Miller najwyraźniej pragnie zapisać się złotymi zgłoskami w księdze głupoty polskiej. Ostatnio domagał się od rządu planu wejścia do strefy euro, teraz komentując ustalenia szczytu, raczył był powiedzieć: „Nie znamy szczegółów, ale ponieważ zmiany idą w dobrym kierunku, to SLD poprze ratyfikację”. Nie zna szczegółów a już popiera. Brawo. Właśnie w ten sposób popierało się kiedyś inicjatywy Związku Radzieckiego.

Być jak Jerzy Buzek



Zaczął się właśnie kolejny, pewnie nie ostatni, unijny szczyt ostatniej szansy. Jego celem jest ratowanie strefy euro, ale z rozmaitych oświadczeń wygłaszanych przy tej okazji ciężko się zorientować w jaki sposób miałoby się to dokonać. Magia zmieniania traktatów i apele zaklinające rzeczywistość to kapkę przymało, mogą pomóc mniej więcej w tym samym stopniu co umarłemu kadzidło. Nie przeszkadza to jednak w wygłaszaniu oczywistych treści, z zadęciem zbawców Europy. Druga, olimpijska wręcz, kategoria to przemówienia pełne okrągłych zdań, z których absolutnie nic nie wynika. W tej dyscyplinie, nie Angela Merkel, nie Nikola Sarkozi, nawet nie Donald Tusk są mistrzami świata, ale wyjątkowo nieudolny były polski premier, obecnie przewodniczący Parlamentu Europejskiego, Jerzy Buzek. Kiedy przemawia profesor Buzek, mam wrażenie, że korzysta z uniwersalnego gotowca, podobnego do tych, które wedle legend, miały niegdyś służyć PRL-owskim aparatczykom.

Bicie piany to całkiem przyjemne zajęcie, więc żeby wszyscy mogli cieszyć się podobną elokwencją postanowiłem w formie tabelarycznej skomponować taki uniwersalny gotowiec. Odnalazłem w internecie odpowiedni wzorzec i dokonując kilku niezbędnych zmian dostosowałem go do współczesnych wyzwań. Instrukcja obsługi jest banalnie prosta. Należy połączyć dowolną frazę z rubryki I, z dowolnymi frazami z rubryk II, III i IV, otrzymując w ten sposób uniwersalny tekst. Ilość możliwych kombinacji wynosi ponoć 10000, wystarczy więc na 40 godzinny speech. Życzę błyskotliwych przemówień;)

środa, 7 grudnia 2011

Przyszłość Europy nie jedno ma imię



W najbliższym czasie czeka nas fundamentalna dyskusja na temat kształtu Europy i przyszłości Polski w Europie. Ewentualne pogłębienie integracji będzie wymagało zmian konstytucyjnych. Efektem silnie spolaryzowanej sceny politycznej jest dominująca narracja profederacyjna, oparta na założeniach przedstawionych przez ministra Sikorskiego w Berlinie, której wtórują mainstreamowe media; zderzona z emocjonalną reakcją PiS-u, niezdolnego do merytorycznej dyskusji na ten temat. W ten sposób tworzy się fałszywy przekaz, że alternatywa sprowadza się do wyboru między Platformą Obywatelska a Prawem i Sprawiedliwością. Zgodnie z tą wizją, PO to nowoczesna i zamożna sfederowana Europa, podczas gdy PiS reprezentuje XIX-wieczny zaścianek z obsraną krową przywiązaną postronkiem do chałupy pokrytej słomianą strzechą.

W tej głośnej awanturze, w jazgocie idiotycznych, nie mających końca, potyczek słownych na temat marszów, trybunałów i rezerwatów indiańskich, bardzo słabo przebija się głos innych środowisk konserwatywnych, które wcale nie mówią „nie” Europie. Bardzo mnie cieszy aktywność, jaką przejawia w tej sprawie PJN. Na 20 grudnia, Paweł Kowal zapowiedział seminarium z udziałem przedstawicieli środowisk prawicowych, podczas którego przedstawią one swoje stanowiska w sprawie przyszłości UE: "Chcemy pokazać, także europejskiej opinii publicznej, że w Polsce oprócz hiperfederacyjnej wizji ministra Sikorskiego są też inne poglądy na integrację europejską, nie gorsze, a być może bardziej realistyczne" - mówił szef PJN.

Paweł Kowal, w wystąpieniu wygłoszonym na forum Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego w Warszawie, zaprezentował też swoją odpowiedź na projekt ministra Sikorskiego. Przede wszystkim, jest to najbardziej obszerne, merytoryczne, dotykające konkretnych rozwiązań stanowisko jakie zostało zaprezentowane opinii publicznej w sprawie przyszłości Unii Europejskiej i miejsca Polski w tej wspólnocie. Autor sięga w nim do czynników stanowiących genezę dzisiejszego kryzysu, polemizuje z tezami federacjonistów, a także przedstawia własny kierunek myślenia o integracji. Ten materiał ma znacznie bardziej analityczny charakter niż tezy Sikorskiego. Tym samym, twierdzenie, iż prawica nie przedstawia żadnego konstruktywnego stanowiska, z lubością powtarzana w mediach, nie odpowiada już rzeczywistości. Teraz tylko od mediów zależy, czy ten głos w dyskusji odbije się szerszym echem.

Opinie Pawła Kowala, w znacznym stopniu pokrywają się z moją własną oceną, którą przedstawiłem we wpisach „Kto był naprzeciwko?” i „Federacja albo śmierć?”, choć prezes PJN, jak na polityka przystało, jest znacznie bardziej koncyliacyjny. Z pietyzmem wyłuskuje tezy, które nie stanowią osi sporu i stara się być powściągliwy w kwestiach formalnych, odnoszących się do berlińskiego wystąpienia polskiego ministra spraw zagranicznych, które ja uważam za wielce niefortunne. Wnioski jednak mamy podobne. Z tego obszernego wykładu, chciałbym zacytować stanowisko dotyczące dwóch spraw, które budzą chyba największe kontrowersje. Kwestię unifikacji gospodarczej i kwestię samego modelu federacyjnego.

„Kwestia jednolitego zarządzania polityką gospodarczą i budżetową. Dotyczy to modelu gospodarczego, jaki przyjmie Unia. Wydaje się, że w tym punkcie spór z koncepcją Sikorskiego jest najbardziej zasadniczy. W praktyce mamy do czynienia z dyskusją o tym, na ile ważna jest konkurencja wewnątrz UE. Jasne jest, że słabość współczesnej Unii bierze się właśnie z uśpienia konkurencji wewnętrznej. Jej brak powoduje brak konkurencyjności na zewnątrz, w zestawieniu z Chinami czy USA. W interesie Polski nie leży ujednolicanie podatków. Nie możemy konkurować w infrastrukturze, nie możemy zaoferować śródziemnomorskiego wybrzeża jako miejsca powstania nowej fabryki, nie mamy ani Ikei ani Nokii. Naszą siłą pozostają niskie podatki i niskie koszty pracy.”

„Zdrowy rozsądek nakazuje wyjść poza modele i odnieść się do praktyki, do stanu integracji, w jakim się znajdujemy. Jest to miks metody wspólnotowej (poprzez wspólne instytucje) oraz miedzypaństwowej. W ramach pierwszej powinniśmy poddać krytyce próby poszerzania zakresu regulacji, szczególnie w zakresie gospodarki i nie zgadzać się na nowe; w odniesieniu do drugiej powinniśmy zabiegać o zachowywanie suwerenności tam, gdzie nie musi być ona oddawana lub preferować model warunkowego zrzekania się jej. Czy jest sens na pytanie odpowiadać „nigdy nie”? Nie ma ku temu powodu, mimo, że nie widać na horyzoncie realnych przesłanek za federacją. Nie ulega jednak kwestii, że dzisiaj trzeba powiedzieć federacji „nie”, a na pewno trzeba tak powiedzieć wyobrażonym Stanom Zjednoczonym Europy, bo to droga ku europejskiej utopii.”

Nie wiem, czy z pozycji poza parlamentarnej opozycji można skutecznie prowadzić słyszalny dyskurs polityczny. Nigdy dotąd się to nie udawało, ale dzisiaj jest internet, aktywna blogosfera, niezależne portale polityczne, więc być może są jakieś szanse. Paradoksalnie, okazją jest też intelektualna impotencja PiS-u, który nie potrafi niczego zaproponować, więc niejako walkowerem oddaje pozycję lidera w tej dyskusji. Debata na temat przyszłości Unii Europejskiej to doskonała okazja dla PJN, by zaistnieć w roli konserwatywnej opozycji, merytorycznego partnera w dyskusji, już nie żadnego PiS-u light, co stanowiło gwóźdź do wyborczej trumny, ale samoistnego bytu politycznego. Wielkim atutem jest doświadczenie Pawła Kowala w resorcie spraw zagranicznych, ale bardzo pożądane byłoby wsparcie jakiegoś ekonomicznego think-tanku. W kontekście tej debaty wyraźnie widać, jak bardzo PJN brakuje w Sejmie. Zwłaszcza, że między przesuwającą się na lewo Platformą (niech mi ktoś wytłumaczy różnicę między dzisiejszą PO a SLD anno domini 2001), a walczącym o miejsce przy ścianie podzielonym PiS-em, robi się coraz więcej miejsca.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

ZLew



Od czasu do czasu chodzą słuchy, że Aleksander Kwaśniewski zamierza pomajstrować przy montażu ZLewu, czyli objąć patronatem projekt zjednoczenia lewicy. Zarówno SLD, jak i Ruch Palikota zwisają mi kalafiorem, mogę więc chłodnym okiem przyjrzeć się tej inicjatywie. Z Kwaśniewskim sprawa jest prosta. To taka cyniczna gra na osłabienie groźnego konkurenta SLD, ale co z tego politycznego mezaliansu miałby mieć Janusz Palikot?

Fundamentem sukcesu Palikota jest świeżość, jaką jego ruch wpuścił w zatęchłą atmosferę polskiej sceny politycznej. Radykalne hasła obyczajowe i antyklerykalne, pociągająca młodzież bezkompromisowość, formuła politycznego happeningu czerpiąca pełnymi garściami z dorobku Pomarańczowej Alternatywy, antyestablishmentowość i mit wejścia spoza układu politycznego. Nawet sam Janusz Palikot, jako wieczny kontestator rzeczywistości, jest postrzegany w ten sposób mimo, że odcisnął wyraźne piętno w polityce, często głosząc poglądy sprzeczne z tymi, które dzisiaj wypisane są na sztandarach jego partii. To co może zaoferować SLD, to zneutralizowanie wszystkich wymienionych atutów. Partia z wyraźnym stygmatem na czole, która nigdy nie zdołała pozbyć się piętna formacji komunistycznych aparatczyków. Ugrupowanie przegrane, obciążone błędami sprawowania władzy, skompromitowane aferami, nie wyraziste i bez pomysłu na siebie, które próbuje licytować się na europejskość z Platformą Obywatelską. Ekipa, za którą czają się zmartwychwstałe upiory przeszłości: Dyduch, Janik, Waniek, Oleksy et consortes. Zamiast paktowania, przydałby się tu raczej osinowy kołek. Alians z tą wesołą czeredą to kierunek samobójczy. Doprowadziłby jedynie do zamazania różnic między tymi ugrupowaniami. Znacznie lepszą strategią jest przejęcie niektórych działaczy SLD, ale tutaj też trzeba uważać, żeby dawka nie okazała się zbyt ciężko strawna i nie odbiła się czkawką

Czyżby więc Palikot, z kimś się na łby pozamieniał nie odrzucając tej oferty? Nie sądzę. Kupić, nie kupić pohandlować można. ZLewu się nie sklei, ale przy okazji można będzie przytulić trochę dobrego piaru. Przede wszystkim, udział w okrągłym stole lewicy (warto zwrócić uwagę, że Kwaśniewski i Miller znają się na meblach w tym kształcie jak mało kto) legitymuje Palikota, jako lidera lewicy i męża opatrznościowego tej formacji. A to nie jest takie psińco, bo dzisiaj często kwestionuje się lewicowość sztukmistrza z Lublina, właśnie na lewicy. Po drugie, zawsze dobrze jest okazać szczere chęci, wolę współpracy i otwartość na nowe koncepcje licząc, że w tym kontekście uda się podkreślić własne atuty i obnażyć mizerię dzisiejszego SLD. Po trzecie, zmiana patrona z Jerzego Urbana na Aleksandra Kwaśniewskiego ma jednak spory walor natury estetycznej. No i w końcu ewentualna, luźna koalicja w opozycji niewiele kosztuje, a zawsze może się przydać do szachowania Donalda Tuska.

Tyle powodów politycznych. Nie wiem, ile naszym lewicowym ascetom zostało nieruchomości, gotowizny na prawych i lewych kontach, czy innego majątku, więc analizę pod tym kątem pozostawiam osobom lepiej poinformowanym.

sobota, 3 grudnia 2011

Federacja albo śmierć?



Kiedyś wyszydzano Jana Rokitę za hasło „Nicea albo śmierć!”, rzucone z trybuny sejmowej, w proteście przeciw niekorzystnym dla Polski, planom zmiany zasad głosowania w Radzie Europy. Teraz bez żenady robi się ludziom wodę z mózgu bardzo podobną retoryką. Federacja albo śmierć! zdają się krzyczeć Angela Merkel i Nikola Sarkozi. Federacja albo śmierć! wtóruje im Donald Tusk!

Ni z tego ni z owego, okazuje się, że projekt Unii Europejskiej, do niedawna uważany za genialny (każdy kto twierdził inaczej nazywany był oszołomem), można bardzo łatwo zepsuć. Europejscy politycy okazali się ignorantami ekonomicznymi. Realizując swoje cele polityczne, z rozmysłem łamali kryteria konwergencji ustalone w traktacie z Maastricht, dla krajów uczestniczących w unii walutowej. Jednym z nich było ograniczenie do 60% PKB, limitu długu publicznego. Tymczasem, w przypadku 8 na 13 krajów, tworzących obecnie strefę euro pogodzono się z długiem przekraczającym tą granicę. Unijni biurokraci nie ogarnęli tego problemu. Teraz tłumaczy się nam, że remedium na kryzys jest przekazanie im jeszcze większej władzy, po to by mogli zadbać o nasz interes lepiej niż my sami. Co ciekawe, pod hasłem polityki fiskalnej, oprócz daleko idących uprawnień do grzebania w podatkach i budżetach państw członkowskich, sprzedaje się od dawna obowiązujące kryteria  z Maastricht jako nowy pomysł utrzymywania dyscypliny budżetowej. Wmawia się nam, że upadek strefy euro to upadek Europy. To nieprawda. Unia walutowa, nie jest elementem bezwzględnie koniecznym dla istnienia wspólnoty europejskiej. Co więcej, geneza trwającego kryzysu wskazuje, że wspólna waluta może być niebezpieczna. Robert Gwiazdowski, ekspert z Centrum im. Adama Smitha, powołując się na pogląd Josepha Stiglitza, laureata nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii uważa, że unia walutowa pomiędzy państwami o różnym stopniu rozwoju nie ma racji bytu, ponieważ uniemożliwia prowadzenie polityki stóp procentowych przez krajowe banki centralne, a taka polityka jest ważnym instrumentem wpływu na konkurencyjność gospodarki krajowej. W 2009 roku polskie przedsiębiorstwa obroniły się przed kryzysem właśnie dzięki dewaluacji złotego wobec euro, co uczyniło polski eksport opłacalnym. Oto tajemnica zielonej wyspy Donalda Tuska. Strefa euro i tak pewnie upadnie, to tylko kwestia czasu. Drukowanie pieniędzy przez Europejski Bank Centralny kryzysu nie uleczy. Skutki upadku będą opłakane, ale Polska, która nie jest członkiem unii walutowej i tak jest w lepszej sytuacji. Nie ma powodu żebyśmy mieli grać pierwsze skrzypce w tej batalii, pchając się na pokład tonącego statku. Profesor Milton Friedman, laureat nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, jeden z twórców monetaryzmu i orędownik idei wolnego rynku, w dniu wdrożenia waluty euro, w 2000 roku powiedział: „Z euro jest jak z socjalizmem. To piękna idea, która nie sprawdzi się w praktyce. Daję unii walutowej szanse na kolejne 10 lat. Potem kryzys i rozpad strefy Euro.” Wygląda na to, że się nie pomylił.

Ale hipokryzja polityków polega też na czym innym. Proponowane pogłębienie integracji, nie może być narzędziem waliki z trwającym kryzysem. To są rozwiązania systemowe, wymagające zmiany traktatów co jest procesem długotrwałym, więc choćby tylko z tego powodu nie uratują rozpadającej się strefy euro. Wszystko to nie przeszkadza jednak partii rządzącej w tworzeniu atmosfery braku alternatywy dla koncepcji federacji przedstawionej przez Radosława Sikorskiego. W licytacji, w eurofanatyzmie, przekraczając granice głupoty bierze udział SLD. Leszek Miller przebija stawkę,domagając się od rządu konkretnego planu wejścia Polski do strefy euro. Tak absurdalny postulat, wobec aktualnej sytuacji strefy euro, trudno nawet komentować. Pozostaje wierzyć, że minister Rostowski wytrwa przy swojej opinii na ten temat, którą wygłosił kilka dni temu: „Polska obecnie nie może myśleć o wejściu do strefy euro w jej obecnym kształcie, może to zrobić wtedy, kiedybędzie to bezpieczne dla polskiej gospodarki”.

W kontekście debaty na temat przyszłości Unii Europejskiej wyraźnie widać jak bardzo brakuje w Sejmie rozsądnej, konserwatywnej opozycji. Układ sił jest skrajnie niekorzystny. Z jednej strony federaliści, gotowi poprzeć najdalej idące projekty ograniczenia suwerenności władzy państwowej, z drugiej PiS organizujący marsze protestacyjne, z okrzykami o Trybunale Stanu i zdradzie, nie potrafiący zaproponować żadnego alternatywnego pomysłu. W takiej sytuacji, wybór między federacją a inną koncepcją, dla opinii publicznej będzie oznaczał wybór między PO i PiS, a to jest fałszywa alternatywa. Największym sprzymierzeńcem Donalda Tuska w walce o przyszłość Polski w UE jest Jarosław Kaczyński.