niedziela, 30 października 2011

Arłukowicz jak Tusk



Bartosz Arłukowicz to zmarnowana szansa SLD. Szansa, która dziś mogłaby być ostatnią deską ratunku, dla tej formacji. Grzegorz Napieralski ma wiele grzechów na sumienia. Ukradł SLD nie tylko teraźniejszość, sądzę że ukradł też przyszłość. Chyba nikt dotąd, nie poniósł tak spektakularnej porażki właściwie bez powodu. Można ją porównać jedynie do klęski Unia Wolności w 2001 roku, ale ta partia długo rządziła w koalicji, a władza zazwyczaj zużywa (świeży przykład PO pokazuje, że nie zawsze).

Moim zdaniem, ogromnym błędem Napieralskiego, praktycznie pomijanym przez media, było dopuszczenie do odejścia Arłukowicza, w maju bieżącego roku. Pomijam już kwestię tego, jaki miało to wpływ na wyborczy wynik SLD i PO. Jego odejście z Sojuszu (choć formalnie nie był jego członkiem), odebrało tej partii szansę na nowe, wiarygodne otwarcie, po przegranych wyborach. Dziś widać to jak na dłoni. W poturbowanym obozie SLD, obserwujemy kabaret zgranych aktorów. Leszek Miller, próbuje sobie przypomnieć czasy świetności, Józef Oleksy znowu jest wszędzie potrzebny i wypada mi nawet z lodówki, w mediach coraz częściej miga twarz Krzysztofa Janika, jedni wznoszą modły do Kwaśniewskiego, drudzy do Cimoszewicza. Tylko patrzeć jak wypełznie skądś, mój faworyt, Jaskiernia. Mam deja vu. Przed dziesięciu laty toczono dyskusję na temat konieczności odmłodzenia SLD, a teraz twarzami nowej lewicy mają znowu być komunistyczni aparatczycy, którzy wtedy już byli passe? No tak, ale Kalisz ze swoim jaguarem, reputacją hedonisty i wizerunkiem celebryty ma tyle wspólnego z lewicowością co Jarosław Kaczyński z paleniem trawki. Komedia. Ale cóż, król jest nagi. Wśród młodszych działaczy Sojuszu nie ma nikogo sensownego. Nie ma, ale mógł być.

Właśnie Bartosz Arłukowicz. Młody, przystojny, sympatyczny, elokwentny, popularny, lubiany przez media, jeszcze świeży w polityce, nie skompromitowany dawnymi porażkami, z pewnymi zadatkami na charyzmę. Byłby idealną twarzą SLD. Posiada te same cechy, za które lud pokochał kiedyś Aleksandra Kwaśniewskiego a teraz Donalda Tuska. Świetny wynik wyborczy, który osiągnął w Szczecinie, świadczy, że nadaje się na politycznego kochanka. Tusk zużyje się w drugiej kadencji rządów, więc lud będzie szukał kogoś nowego do kochania. Najlepiej takiego, który niewiele będzie się różnił. Bartosz Arłukowicz byłby jak znalazł. W PO, nie ma na to szans, nawet jak zostanie ministrem zdrowia. W SLD już teraz grałby na siebie. A, że jest plastikowy? Bez wyraźnych poglądów? Specjalista od mowy trawy? To zalety w dzisiejszej polityce. Niestety.

Los postkomunistycznej lewicy nie leży mi na sercu. Bez żalu pożegnam czerwony sztandar wyprowadzany do lamusa historii. To nie moja bajka. Podobnie jak Bartosz Arłukowicz i jego kariera polityczna. Ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że właśnie ten człowiek był ostatnią szansą lewicy, przeputaną przez Napieralskiego.

piątek, 28 października 2011

Święty Mikołaj w październiku



Europejscy przywódcy padają sobie w ramiona, ściskają dłonie, poklepują po plecach, rozsyłają uśmiechy, wygłaszają triumfalne przemówienia. Zielenią się giełdy, pełna erekcja na rynkach finansowych. To oczywiście reakcje na ustalenia zakończonego szczytu Unii Europejskiej, który zgodził się na redukcję greckich długów o połowę. Ten hurraoptymizm wydaje mi się mocno podejrzany, więc sobie trochę pomarudzę.

Kiedy ja będę bankrutował (tfu, tfu, tfu, oby się to nigdy nie stało), państwo zedrze ze mnie swoje podatki do ostatka, a banki z cynicznym uśmieszkiem wyrzucą mnie z domu. Nikt mi niczego nie podaruje. Kiedy dwa lata temu, polskim rynkiem finansowym, wstrząsnął problem opcji finansowych, będących w posiadaniu wielu polskich przedsiębiorstw (często z motywów czysto spekulacyjnych), też odbywała się wielka dyskusja na temat koniecznej restrukturyzacji tego zadłużenia. Co prawda, pojawiały się chore, bolszewickie pomysły unieważnienia opcji walutowych (PSL), ale nikt rozsądny nie traktował poważnie tych projektów. Koniec końców, z problem i tak musiały poradzić sobie banki. Przeważnie wydłużając okres spłaty zobowiązań, a także konwertując część zadłużenia na akcje firm, przez co stały się ich znaczącym akcjonariuszem. Banki, bardzo niechętnie godziły się nawet na częściową redukcję odsetek, nie mówiąc już o kapitale. Państwo, mimo dużego szumu, w niewielkim stopniu wsparło ten proces, w niektórych przypadkach udzielając gwarancji spłaty zadłużenia. Tak czy inaczej, dłużnik nie dostawał prezentów.

Co to ma wspólnego z Grecją? Zadłużenie Grecji to efekt nadmiernej konsumpcji na kredyt i rozbuchanego systemu świadczeń socjalnych, które mają się nijak do sprawności greckiej gospodarki. Jest więc efektem nieodpowiedzialnej polityki prowadzonej przez greckie rządy. Mamy tu dłużnika, dług którego nie jest w stanie spłacić i wierzycieli. Wszystko niby podobnie, tylko recepta na wyleczenie, odtrąbiona na szczycie UE, trochę jakby inna.

Spójrzmy na to chłodnym okiem, zostawiając z boku triumfalizm polityków. Rozumiem, że Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej (EFSF) zostanie zwiększony przez państwa strefy Euro, do około 1 biliona EUR. Dzięki temu, fundusz będzie mógł dokapitalizować najbardziej zagrożone banki, obejmując wyemitowane przez nie akcje. OK., trzyma się to kupy, bo nie rozdajemy tylko wspieramy, oczywiście przy założeniu, że będzie to miało ręce i nogi, również w szczegółach (co do czego można mieć spore wątpliwości). Ale dlaczego, w zamian za redukcję greckich długów o 100 mld EURO, EFSF czy jakiś inny specjalny europejski fundusz nie przejmie przynajmniej części aktywów należących do greckiego państwa (udziały w firmach, portach, lotniskach etc)? Wartość tych aktywów szacowana jest nawet na 300 mld EUR. Te aktywa, w przyszłości zostałyby sprzedane, rekompensując poniesione straty. Wtedy wszystko, odbyłoby się dokładnie na takiej samej zasadzie, jak licytacja nieruchomości, należącej do dłużnika banku. Ale greckie klejnoty pozostaną w greckich rękach, a greckie długi zapłacimy wszyscy.

Tak hojny prezent demoralizuje. Żadne zaklinanie, że są to szczególne, jednorazowe działania nic tu nie pomoże. Czy jeśli w podobnej sytuacji, jak Grecja, znajdą się inne państwa strefy Euro (a są następni kandydaci), zostaną odprawione z kwitkiem? Nie sądzę. Dlaczego społeczeństwa tych państw mają godzić się na drastyczne cięcia socjalne, skoro innym darowywane są długi? A pewnie i tak, dalej będziemy oglądać oburzonych Greków, demonstrujących przeciw polityce zaciskania pasa. Taka solidarność, prędzej czy później doprowadzi do katastrofy finansów państw UE. No tak, ale w demokracji myśli się przede wszystkim w perspektywie najbliższych wyborów.

środa, 26 października 2011

Skruszony beton


Rys. Andrzej Mleczko 

Jeszcze trzy miesiące temu wydawało się, że polska scena polityczna jest zabetonowana na wieki. Komentatorzy polityczni prześcigali się w biadoleniu, że tort został podzielony między dwie duże partie, splecione w konwulsyjnym zwarciu, i co najwyżej okruszki dostać się mogą pozostałym. Wybory parlamentarne skruszyły ten beton.

Pierwszy, betonową ścianę sforsował Janusz Palikot. Spektakularnym wejściem smoka zdekomponował sejmowy układ sił. Nagle okazało się, że Donald Tusk ma znacznie szersze pole manewru niż wcześniej i Waldemar Pawlak musi być czujny. Przy okazji, szermując nośnymi hasłami światopoglądowymi i obyczajowymi, niczym drogowym walcem, rozjechał lewicową konkurencję, błyskotliwie przejmując jej elektorat. Okazało się, że Sojusz Lewicy Demokratycznej nie ma monopolu na te postulaty, a wyborcy wolą płonącą pochodnię niż świeczkę i ogarek, palone po społu diabłu i panu Bogu. Koniec końców, tradycyjna lewica stała się dziś marginesem, bez pomysłu na przyszłość, z Leszkiem Millerem, symbolem poprzedniej klęski na czele. W otwartą ranę wdała się gangrena, do sporów personalnych i ideowych, dołączyły niejasne rozliczenia finansowe z kampanii wyborczej. Nie uronię łzy, na pogrzebie tej formacji politycznej.

Ale najbardziej pasjonujące rzeczy dzieją się w Prawie i Sprawiedliwości. Prezes Kaczyński zadeklarował odstąpienie od powyborczych rozliczeń, a tu grupa prominentnych posłów PiS ma odmienne zdanie na ten temat. Krótko po ogłoszeniu wyniku wyborów, z wewnątrz partii zaczęły docierać nieśmiałe grymasy, aż w końcu defetyzm wylał się na powierzchnię. Saperem, który zdetonował bombę okazał się Tadeusz Cymański, mówiąc o konieczności reformowania partii i w krótkich żołnierskich słowach, wyrażając dezaprobatę dla przybocznych pochlebców prezesa. Wkrótce okazało się, że nie działał sam. W grupie dywersyjnej są Zbigniew Ziobro oraz Jacek Kurski, z nie do końca przejrzystą frakcją tzw. „ziobrystów”. I tu małe deja vu. Po kampanii prezydenckiej, rozłamowcy z PJN też próbowali się przebić z pomysłami odnowy partii, a jeszcze wcześniej Ludwik Dorn z kolegami z późniejszej Polski Plus (swoją drogą interesujące, że wszyscy renegaci z PiS, zawsze szukają schronienia pod szyldem zaczynającym się górnolotnie od słowa „Polska”). Jawna krytyka Jarosława Kaczyńskiego, nikomu z nich nie wyszła na dobre.

Teraz może być trochę inaczej, choć zapowiada się podobna rozgrywka. Chór partyjnych hipokrytów coraz śmielej krytykuje reformatorów. Sam prezes, w swoim stylu, upokorzył dziś obu harcowników na forum klubu. Czeka ich więc podróż na kolanach do Canossy, w worku pokutnym, albo wykluczenie z partii. Ale Ziobro z Kurskim musieli mieć w głowie jakiś scenariusz, podejmując swoją akcję. W zasadzie, nie mają wiele do stracenia. Bezrobocie, poza polityką, grozi im dopiero za niecałe 3 lata, a wiedzą doskonale, że z dzisiejszym PiS-em i tak nie ma co marzyć o wygrywaniu wyborów. Tak czy inaczej ferment się rozpoczął. Gra idzie o osłabienie pozycji Jarosława Kaczyńskiego, co umożliwiłoby przejęcie władzy w partii. Alternatywą jest budowa nowego ugrupowania.

Choć obu liderów wewnętrznej opozycji PiS-owskiej uważam za ucieleśnienie najgorszych cech tej partii, to trzymam za nich kciuki. Dlaczego? Nie wierzę w reformowanie PiS-u. PiS to Jarosław Kaczyński, a on jak kameleon może się zmieniać na potrzeby kampanii wyborczych, ale nie potrafi, ani nie chce zmienić się trwale. Liczę na to, że reformatorski zapał Kurskiego i Ziobry prędzej czy później wysadzi PiS w powietrze. Dopiero na gruzach tej partii może powstać sensowna konserwatywno-liberalna ofera polityczna, skoncentrowana na programie gospodarczym. Oczywiście bez Kurskiego i Ziobry (ich miejsce widzę w jakiejś nowej formacji w stylu LPR), ale mam nadzieję, że z Pawłem Kowalem. Przewiduję też zresztą rozpad PO, wykrwawionej w starciu z kryzysem, więc szanse na całkiem nowe otwarcie wydają się wcale nie małe.  A czasu jest sporo. Pozostaje cierpliwie czekać.

wtorek, 25 października 2011

Przypadki Don Kichota z Biłgoraja



Janusz Palikot nie pozwala o sobie zapomnieć. Po awanturze o krzyż, wywołał kolejny kontrowersyjny temat, który podnosi ciśnienie politykom. Legalizacja marihuany (pisałem o tym w tekście "Odlot"). Tym razem, inaczej niż w sprawie krzyża, jestem po jego stronie, ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że ten projekt ma jeszcze mniejsze szanse na realizację niż usunięcie krzyża z sali obrad Sejmu. I choć, szef partii swego imienia, nie pojawił się osobiście na konferencji prasowej inicjującej ten temat, wygląda na to, że nie obawia się etykietki Don Kichota, szermierza przegranej sprawy.

Osobiście uważam, że właściwą miarą sukcesu polityka jest jego skuteczność. Tylko czy my mamy w ogóle jakichś polityków, którzy z powodzeniem realizują swoje postulaty polityczne? Donald Tusk? Rzeczywiście, wielka skuteczność w utrzymywaniu władzy, co w przypadku tak bezideowej partii, jaką stała się Platforma Obywatelska, można chyba nawet uznać za sukces programowy. Ale analizując tę sprawę, w kategorii realizacji rzeczywistych zadań, wygląda to bladziutko. Jarosław Kaczyński, a może Grzegorz Napieralski? Nie będę się nad nimi znęcał. W przypadku tego pierwszego, szóste z rzędu przegrane wybory mówią same za siebie, a Grzegorz Napieralski przeszedł właśnie do historii lewicy. Pozostaje Waldemar Pawlak. Tak, to z pewnością najskuteczniejszy lider partyjny. Wieczny koalicjant nie ma wielkich ambicji zmieniania Polski, czy nawet polskiej wsi, ale w utrwalaniu interesów swojego zaplecza politycznego nie ma sobie równych.

Okazuje się więc, że spodziewany brak skuteczności naszego Don Kichota nikogo nie powinien rozczarować. Ot, taki to już mamy polityczny standard. Natomiast, już samo twarde, wyraziste stawianie kontrowersyjnych tematów może się opłacić, zwłaszcza, że były to hasła wyborcze Ruchu Palikota. Poważne traktowanie własnych obietnic z kampanii, standardem w polskiej polityce już niestety nie jest. Tym bardziej więc, zapewni sympatię wyborców. A, że nic nie uda się zrobić? Cóż, głową muru nie przebijesz. W ten sposób, może się okazać, że wobec deficytu skuteczności całej klasy politycznej, zwykłe dotrzymywanie słowa stanie się bardzo cennym kapitałem.
882420f173d315e039bb92b94

niedziela, 23 października 2011

Odlot


Kadr z filmu Milosa Formana „Odlot”.

W filmie Milosa Formana „Odlot”, jest genialna scena, w której stateczni, mieszczańscy rodzice palą skręty z marihuaną, by móc spojrzeć na świat oczami swoich dzieci i lepiej je zrozumieć. Tym, którzy nie widzieli, gorąco polecam ten film. Ta scena mogłaby być świetną metaforą dyskusji, która na temat legalizacji konopi, toczy się w Polsce.

Cała sprawa nurza się w niebywałej hipokryzji i obłudzie. Politycy, rozmaici decydenci i autorytety, w znakomitej większości, nie mają żadnych doświadczeń z marihuaną, ani z jakimkolwiek innym narkotykiem. Nawet, jeśli któryś z nich popalał kiedyś trawkę, to za Chiny Ludowe się do tego nie przyzna. A jeśli już, jak niejaki Bill Clinton, będzie utrzymywał, że wcale się nie zaciągał. Osobliwym wyjątkiem jest Donald Tusk, który chlapnął coś kiedyś na ten temat i gorzko później żałował. Dyskusje, toczą więc ignoranci, którzy nie widząc różnicy między marihuaną a heroiną, powtarzają brednie, że nie ma narkotyków twardych i miękkich, a wszystkie są jednakową kwintesencją zła. Czarny PR robiony przez lata, wokół konopi zbiera owoce. Postulaty legalizacji brzmią jak herezja. Niesłusznie, stawia się znak równości między marihuaną a innymi nielegalnymi używkami. W ten sposób zafałszowuje się przekaz medialny. Konopie, nie są bardziej szkodliwe niż tytoń i alkohol, których państwo nie zakazuje. Przeciwnie, czerpie znaczne korzyści z dostarczania ich obywatelom. To jest hipokryzja do n-tej potęgi.

Efektem niezrozumienia sprawy jest restrykcyjne prawo. Już sama nazwa ustawy jest kpiną. Zamiast przeciwdziałać narkomanii państwo kryminalizuje każdego posiadacza trawki. Trzy lata w mamrze, dla młodego chłopaka popalającego jointy, jest zapewne genialnym sposobem resocjalizacji. Zwłaszcza, że ten epizod zostaje w papierach na resztę życia. Trudno o lepszy przykład wylewania dziecka z kąpielą. Nowelizacja ustawy niewiele tu zmienia. Możliwość odstąpienia od ukarania zależy od widzimisię prokuratora i nie chroni przed całym korowodem atrakcji, z zatrzymaniem przez policję, przesłuchaniami, wszczętym postępowaniem i aresztem włącznie. A finałem tej szopki może być kolejny idiotyzm. Skierowanie na leczenie osoby, która nie wymaga leczenia, ponieważ nie jest narkomanem. I znowu wszyscy mają zajęcie, policja, sądy, prokuratura, a jak wiadomo służby te nie mają co robić z wolnym czasem.

Ciekawe, że nie uczymy się na cudzych błędach. Przecież amerykańska prohibicja z lat 20-tych XX-ego wieku, jako żywo przypomina naszą sprawę. Jedynym wymiernym efektem prohibicji alkoholowej w USA, było powstanie potężnego imperium amerykańskiej mafii, której państwo nigdy już nie było w stanie pokonać. Jestem pewien, że największymi wrogami legalizacji konopi w Polsce, są wszelkiej maści gangsterzy, czerpiący olbrzymie zyski z nielegalnego handlu tym towarem.

Szkoda, że ci wszyscy mędrcy zabierający głos w tej dyskusji, wzorem rodziców z filmu Formana, sami nie spróbowali zapalić jointa. Wtedy przynajmniej wiedzieliby o czym mówią. Może zrozumieliby, że nazywanie narkomanami ludzi, którzy raz na jakiś czas zapalą skręta ma taki sam sens, jak przyklejanie łatki alkoholika konsumentom dwóch lampek wina do kolacji. A tak, nic ich nie przekona, że czarne jest czarne, a białe jest białe.

sobota, 22 października 2011

Wsi spokojna, wsi wesoła



Malkontenci, marudy, nudziarze i zrzędy wciąż wieszczą jakieś recesje, kryzysy i śmysy. Straszą nas grecką zarazą, która pcha się tu ponoć z Europy. Ale my, defetystom, stanowczo mówimy nie! U nas spokojnie, u nas wesoło, nawet oburzeni, latoś nie obrodzili. Po prostu luzik i cool.

Donald nic nie zrobię Tusk, i cały jego nowy-stary rząd, zgodnie z zapowiedzią, pracują dwa razy szybciej niż dotąd. Premier w pocie czoła mości sobie wygodne leże na drugą kadencję rządów, kombinując jakby tu usiąść jednocześnie na stołku premiera i marszałka sejmu. Koniec końców, na tym drugim zasiądzie per procura. Frasuje się bidny, jak założyć smycz i kaganiec Schetynie, co by ten chodził grzecznie przy nodze i wściekle nie kąsał po kostkach, w zwycięskim pochodzie na karty historii. Błogostan zakłóca jeszcze ten obłudny gajowy z wąsami, co to miał żyrandola pilnować. A tu zhardział, fochy stroi, anse jakieś. Ech… ludziska to wrede są.

Ale nie jest tak źle. Na szczęście są też dobrzy ludzie, którzy zawsze pomogą odciągnąć trochę, tę ujadającą dziennikarską sworę, czepiającą się nogawek spodni. Janusz wbił kły w sejmowy krzyż, ku uciesze gawiedzi zderzając Środy z Niesiołowskimi. Koledzy z PiS-u nie prowadzą rozliczeń powyborczych aż do tego stopnia, że wszyscy z zapartym tchem śledzą nie prowadzenie tych rozliczeń. A po lewej stronie sceny, prawdziwie nowe otwarcie. Lewica stawia na młodych, ale doświadczonych, więc ze studia telewizyjnego nie wychodzi polityk średnio-starszego pokolenia Józef Oleksy. Leszek Mojżesz lewicy Miller, ogrywa kawiorowego Ryśka i z cynicznym uśmieszkiem rozpoczyna długi marsz ku ziemi obiecanej. Co prawda, bardziej przypomina to poczet wyprowadzający sztandar, ale i tak jest fajnie. Zamiast wariantu The Best of SLD, który obstawiałem, zanosi się raczej na last man show. Najwyraźniej przeceniłem chłopaków.

Tymczasem jakieś głąby z Moody's, jednej z trzech największych agencji ratingowych na świecie, grożą nam obniżeniem ratingu kredytowego już na przełomie roku, jeśli miłościwie panujący rząd nie wykombinuje w końcu jakichś reform. Na szczęście, od razu odezwał się chór polityków, z Jerzym Buzkiem na czele, który wyjaśnił nam, że to właśnie wredne agencje ratingowe winne są kryzysu i nie należy im wierzyć ni chu chu. Ufff, co za ulga…

…"Wsi spokojna, wsi wesoła,
Który głos twej chwale zdoła?
Kto twe wczasy, kto pożytki
Może wspomnieć za raz wszytki?"

czwartek, 20 października 2011

Absurda lex, sed lex?



Nic mnie tak nie wkurza jak wpieprzanie się państwa w sferę moich prywatnych wyborów. Oczywiście dla mojego własnego dobra. Oto 50 dzielnych funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego, Izby Celnej i policji, po brawurowej, bohaterskiej akcji, zlikwidowało nielegalną jaskinię hazardu w Szczecinie. W ten sposób uniemożliwiono szalenie niebezpieczny, przestępczy proceder polegający na grze w, przepraszam za słowo, pokera. Nielegalny turniej, tej wyjątkowo obrzydliwej gry karcianej (nie od dziś wiadomo, że kto gra w karty ten ma łeb obdarty), odbywał się pod przykrywką urodzin organizatora. W wyniku całej akcji, zarzuty usłyszy około 100, wyjątkowo zdemoralizowanych hazardzistów. Jak to dobrze, że nasze państwo, tak skutecznie walczy z tymi niebezpiecznymi przestępcami, chroniąc nas przed czającymi się na każdym kroku szponami hazardu.

A czemu zawdzięczamy te atrakcje? Przypomnę, choć wszyscy pewnie i tak pamiętają. Otóż dokładnie dwa lata temu, miłościwie nam panująca partia rządząca, miała pełne pory ze strachu, w związku z ujawnieniem przez CBA, gmerania w projekcie ustawy hazardowej przez kliku jej prominentnych działaczy, zaprzyjaźnionych z panami kręcącymi lody w branży hazardowej. Wybuchła afera. Donald Tusk, uprzedzając ciosy, postanowił być świętszy od papieża i stanął w pierwszym szeregu wypalających gorącym żelazem wszelkie przejawy aktywności ocierającej się o hazard. W efekcie, w trymiga uszczęśliwił nas idiotyczną, restrykcyjną ustawą, która zabrania grać nawet w chińczyka, jeżeli dla zwycięzcy przewidziana jest jakaś nagroda. Dzięki temu wszelkie jawne i tajne organa ścigania, których wyprodukowano całe bataliony, mają szerokie pole działania, gdzie mogą się wykazać zasługując na ordery, awanse i nagrody, przy okazji znakomicie poprawiając statystyki zwalczania przestępczość. I wszyscy są zadowoleni. Oczywiście oprócz zdegenerowanych żuli, którzy żyć bez hazardu nie mogą. Tfu! Niech sobie mendy jedne w kryminale umilają czas rozrywkami w rodzaju „kto pierwszy się schyli po mydło pod prysznicem”. To już nawet nie morze, a ocean hipokryzji.

Idiotyczne regulacje prawne niszczą szacunek obywateli do instytucji prawa. Ta choroba toczy nasz kraj nie od dzisiaj. Przyczyn jest wiele. Oprócz rzutów na taśmę przykrywających fuck upy rządzących, jak w przypadku ustawy hazardowej, problemem są niskie kwalifikacje posłów, którzy przecież prawo stanowią (jaki projekt ustawy może przygotować pielęgniarka albo rolnik?), a także jakaś przemożna chęć uszczęśliwiania na siłę, w imię bardzo szczytnych idei, którymi jak wiadomo wybrukowane jest piekło.

Nie mogę sam decydować o tym, czy chcę zapinać pasy w samochodzie czy nie, choć są sytuacje, w których to nie zapięte pasy mogą ratować życie. Zresztą jakkolwiek jest, chodzi o moje życie i powinienem mieć prawo szafować nim do woli. Z sadystycznym zacięciem utrudnia się ludziom możliwość palenia papierosów, choć fiskus wciąż doskonale zarabia na sprzedaży fajek. Ja rozumiem, że nie można zmuszać niepalących do wdychania dymu, ale prawo jest tak skonstruowane, że będąc właścicielem pubu nie można podjąć decyzji, iż chce się obsługiwać wyłącznie palących klientów, o czym każdy byłby informowany od razu przy wejściu. Nie mogę zapalić, ani nawet posiadać jointa, choć jestem dorosły, a palenie grassu nie jest bardziej szkodliwe dla zdrowia od picia wódki (może nawet jest szkodliwe mniej), co jakoś państwu nie przeszkadza, kiedy wita niemałe przychody z akcyzy na alkohol. No, ale chlanie gorzały jest przecież staropolskim zwyczajem a maryśka to jakieś indiańskie, obce kulturowo wymysły. Nie mogę wreszcie wychowywać dzieci, tak jak to uważam za stosowne, ponieważ niewinne klapsy są sankcjonowane przez prawo. Państwo nie zawahało się wtargnąć z buciorami do mojego domu, bo różnej maści lewicowi humaniści, specjaliści od powszechnego szczęścia obywateli, nie dostrzegają różnicy między przemocą w rodzinie a klapsem.

Przykłady absurdalnych regulacji można by mnożyć. A może jednak państwo raczyłoby się odczepić od moich prywatnych spraw? Starożytni Rzymianie uważali, że dura lex, sed lex. Ale czy absurda lex, sed lex? O tym to się nawet rzymianom nie śniło.

środa, 19 października 2011

Spór o pryncypia



Opublikowany wczoraj sondaż TNS OBOP, przygotowany na zlecenie Gazety Wyborczej, na temat obecności krzyża w Sejmie, potwierdza moje przypuszczenia. Aż 70% ankietowanych uważa, że krzyż powinien nadal tam wisieć, a tylko 20% jest przeciw. Co ciekawe, za krzyżem w Sejmie opowiada się większość wyborców wszystkich partii politycznych posiadających reprezentację w Parlamencie, z wyjątkiem Ruchu Palikota, ale i tutaj dominacja przeciwników nie jest miażdżąca (tylko 57%). Co na to Janusz Palikot, kreujący się na mesjasza lewicy?

Dyskusja na temat krzyża, która właśnie przetacza się przez media, a także ta, która miała miejsce na moim blogu, wskazuje, że w tej debacie spór toczy się wokół skrajnych poglądów w tej sprawie. Laiccy radykałowie kontra katoliccy ortodoksi. Pierwsi twierdzą, że w imię świeckości państwa należy bezwzględnie wytrzebić symbole religijne ze wszystkich nie kościelnych instytucji publicznych, drudzy wymachując krzyżem chcą zaangażowania Kościoła również w sprawy państwowe. Obawiam się, że jedni i drudzy są w mniejszości. Przypuszczam, że większość Polaków opowiada się za państwem neutralnym światopoglądowo. Kłopot w tym, że każdy inaczej rozumie tą neutralność. Może więc warto sprawdzić jak szeroki jest obszar potencjalnego kompromisu i bez emocji pomyśleć o konkretnych rozwiązaniach? Chcąc jakoś opisać tę sprawę, skupiłem się na kilku najważniejszych postulatach i stawiam następujące tezy:

1.  Większość społeczeństwa popiera swobodę wyznania i rozdzielność Kościoła od państwa rozumianą w ten sposób, ze Kościół nie wtrąca się do bieżącej polityki, nie popiera konkretnych partii politycznych, nie zajmuje stanowiska w politycznych sporach.
2.    Zdecydowana większość chciałaby jasnych zasad finansowania Kościoła i eliminacji przegięć typu Komisja Majątkowa. Nie wykluczając jednak, że być może jakaś forma wsparcia Kościoła przez państwo jest potrzebna.
3. Ideowo, większość prawdopodobnie opowiedziałaby się za powrotem religii do sal katechetycznych, ale pragmatyzm powoduje niechęć do realizacji tego postulatu (konieczność wożenia dzieci na religię).
4.  Miażdżąca większość akceptuje kościelny charakter świąt religijnych, również w wymiarze państwowym (Święta Bożego Narodzenia, Wielkanoc, Święto Zmarłych, w mniejszym może stopniu Boże Ciało). Tu właśnie spotykamy się z rytuałem i symboliką chrześcijańską, które trwale wrosły w tradycję narodową.
5.    Na tej samej zasadzie, co pokazało badanie GW, znaczna większość akceptuje istnienie krzyża w życiu publicznym, jako elementu tradycji narodowej, a nie wyłącznie symbolu religijnego. Stąd poparcie dla krzyża w Sejmie.

I to być może jest jakaś mapa, którą należałoby się posłużyć realizując postulaty państwa neutralnego światopoglądowo. Choć model neutralny nie powinien być traktowany dogmatycznie. Być może do naszego charakteru narodowego bardziej pasowałby model państwa wyznaniowego, w jakiejś cywilizowanej europejskiej wersji. Teraz kiedy w toku dyskusji jest mowa o państwie wyznaniowym zaraz pojawiają się przykłady radykalnych krajów islamskich, takich jak Iran czy Afganistan pod władzą Talibów, a przecież w Europie takie państwa również istnieją. Wielka Brytania, Dania, Norwegia czy Grecja (również Cypr, Malta, San Marino oraz niektóre kantony Szwajcarii) to państwa wyznaniowe. Jest tam konstytucyjnie zagwarantowana dominująca rola jednego z Kościołów (poza UK, gdzie w porządku prawnym nie istnieje konstytucja pisana). Kościoła anglikańskiego i Kościoła szkockiego w Wielkiej Brytanii, Ewangelickiego Kościoła Luterańskiego w Danii, Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego w Norwegii, w Grecji, Wschodnioprawosławnego Kościoła Wschodniego. W tych krajach, wymienione Kościoły cieszą się uprzywilejowaną pozycją, traktowane są jak instytucje państwowe i finansowane z budżetu. Zwracam jednak uwagę na jeden istotny szczegół. W tym modelu to państwo kontroluje Kościół a nie odwrotnie.

poniedziałek, 17 października 2011

Oburzony Palikot



Palikot, Palikota, Palikotowi, z Palikotem, o Palikocie, w telewizji, w prasie, w internecie, nawet w mojej lodówce. Zaczęło się jeszcze przed wyborami, kiedy sondaże wpuściły Ruch Palikota na polityczne salony i wciąż się nakręca. Tak, wiem. Podejmując ponownie ten temat (pisałem już o partii Palikota – Umarł Lepper niech żyje Palikot?) sam wpisuję się w ten trend, ale chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt tej sprawy. Polityczny happening ciągle trwa, ale Janusz Palikot już wie, że zapędził się w kozi róg z atakiem na krzyż w Sejmie i walką z kościołem. To temat nośny medialnie, ale zamyka go w wąskim kręgu tematów zastępczych, podczas gdy sytuacja gospodarcza w Europie popycha nas w szpony kryzysu. A sztukmistrz z Lublina nie lubi pozostawać poza głównym nurtem wydarzeń.

Z coraz większym zaciekawieniem obserwuję tak zwany ruch oburzonych, który robi szaloną karierę na świecie. Lewackie hasła budzą mój niesmak, ale jest faktem, że z kapitalizmem stało się coś złego. Runęło status quo oparte o rozdęty socjal i konsumpcję napędzaną długiem. Coraz bardziej wysublimowane instrumenty i piętrowe operacje finansowe spowodowały, że rynek finansowy został całkowicie wyabstrahowany od realnej gospodarki. W dodatku, rządy państw zdecydowały się psuć go dalej, ratując przed upadkiem de facto zbankrutowane instytucje finansowe, a teraz państwa. Jakieś zmiany muszą nastąpić bo wydaje się, że terapia polegająca na reanimacji trupa, zwłaszcza w sytuacji, kiedy ów trup niespecjalnie sobie tego życzy jest skazana na porażkę. Ale oburzeni, poza ogólnymi sloganami nie precyzują swoich żądań. Za to wróg jest jasno zdefiniowany. Tak to już jest z tłumem. Rosnąc w siłę, ruch oburzonych zamienia się w ruch wkurwionych.

W tym kontekście, marsz oburzonych w Warszawie wyglądał zabawnie. Jak widać kryzys jeszcze nie chwycił nas za gardło, więc nie ma zbyt wielu powodów by się oburzać. Raptem dwie setki manifestantów wykrzykujących jakieś naiwne hasła przeciw establishmentowi, których sami nie rozumieją. A między nimi Ryszard Kalisz, przedstawiciel lewicy kawiorowej, uosobienie establishmentu. To hipokryzja, w dodatku groteskowa.

Przewiduję jednak, że ruch oburzonych w Polsce zyska wkrótce godniejszą oprawę. Za chwilę zapewne się okaże, że Ruch Palikota to polski ruch oburzonych. Podobieństw jest wiele, wyborcy RPP też są przecież oburzeni. Janusz Palikot z ulgą przesiądzie się na tego konia. To on (któremu w oczach opinii publicznej udało się zrzucić piętno członka establishmentu), stanie na czele oburzonych. Sprywatyzuje ten ruch i wykorzysta do swoich celów. Ruch oburzonych jest skazany na hipokrytów.

niedziela, 16 października 2011

Suplement wyborczy


Tydzień mija. Kurz bitewny dawno już opadł, wszystko zostało tysiące razy podsumowane, skomentowane i przeżute. Ale ja zachęcam, by spojrzeć na te wybory z jeszcze jednej strony. Z mikro perspektywy środowiska, w którym żyjemy.

Warto odwiedzić, przejrzyście zorganizowany, serwis Państwowej Komisji Wyborczej (PKW), gdzie można znaleźć wyniki wyborów również w przekroju lokalnym. Sprawdźcie, jak głosowano w waszym mieście, miasteczku, wiosce, dzielnicy, a nawet w waszej Obwodowej Komisji Wyborczej. Zobaczcie ile głosów otrzymał każdy z kandydatów na posła czy senatora. To naprawdę interesujące, dowiedzieć się jak głosowali nasi sąsiedzi.

Gdyby o wyniku wyborów decydował werdykt głosujących w mojej macierzystej komisji, do Sejmu dostałyby się tylko trzy ugrupowania: Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość i Ruch Palikota. Przy czym PO osiągnęłoby dużo większą przewagę nad PiS niż w wyborach ogólnopolskich i uzyskało większość mandatów. Mogłoby więc rządzić samodzielnie. PJN, na który i ja głosowałem, też wypadł tu znacznie lepiej niż w skali całego kraju, pokonując SLD i PSL, choć do przekroczenia progu wyborczego troszeczkę zabrakło.

I choć w tym wypadku ucierpiałby trochę polityczny pluralizm, przyznaję, że taki scenariusz, bardziej by mi odpowiadał. Rząd bez wiecznie pasożytującego na organizmie państwowym PSL, to rzecz bezcenna. Jednocześnie, Donald Tusk straciłby ostatnie alibi dla zaniechań swojego rządu. Ale to takie tam ciekawostki z własnego podwórka.


sobota, 15 października 2011

Droga krzyżowa


Salvador Dali - Chrystus św. Jana od Krzyża

Historia współczesnej Europy opiera się na chrześcijańskim systemie wartości, który z czasem stał się uniwersalnym kanonem moralnym. Z tego dziedzictwa wyrosła nasza cywilizacja i kultura. Symbolem tej drogi jest krzyż. Nie widzę żadnego powodu, by się tego wstydzić. Nie podoba mi się lewicowa retoryka, która w imię źle pojmowanej tolerancji, chce z tym symbolem walczyć.

Zadziwiające, że debata na ten temat toczy się w tak jednowymiarowy sposób. Zupełnie różne zagadnienia wrzuca się do jednego worka, z napisem „krzyż”. To sprzyja konfliktom i prowadzi do eskalacji problemu, a nie jego rozwiązania. W tej sprawie, istnieje bardzo cienka granica oddzielająca sacrum od profanum, więc warto unikać skrajnych, emocjonalnych ocen. Czym innym jest problem udziału Kościoła Katolickiego w życiu publicznym, czym innym wojna o krzyż na Krakowskim Przedmieściu, a jeszcze zupełnie czym innym obecność krzyża w Sejmie.

Obrońcom krzyża przed Pałacem Prezydenckim nie chodziło przecież o manifestowanie wiary. Krzyż stał się orężem walki z przeciwnikami politycznymi, zakładnikiem ideologii zmierzającej do wykreowania mitu katastrofy smoleńskiej, jako kolejnej hekatomby Polaków, wokół której pewna część społeczeństwa będzie mogła zwierać swoje szeregi. Próbowano budować absurdalną, bluźnierczą wręcz, symetrię między zbrodnią katyńską a tragedią smoleńską, między dzisiejszą Polską a ojczyzną zniewoloną przez zaborców i późniejszych okupantów. To zwykły fałsz. Awantura o krzyż na Krakowskim Przedmieściu nie miała nic wspólnego z dyskusją na temat świeckości państwa, ale jej skutkiem ubocznym jest radykalizacja postaw wobec Kościoła i krzyża, co umiejętnie wykorzystał Janusz Palikot tworząc swoją partię.

Krzyż w sali sejmowej nie jest elementem dominującym przestrzeń publiczną. Nikt nie wznosi przed nim modłów ani nie wymaga od nikogo jego adoracji. Polska ma być państwem świeckim? Zgoda. Ale krzyż nie jest symbolem podległości państwa wobec Kościoła, ale ważnym dla większości Polaków symbolem wielowiekowej wspólnoty narodowej opartej na tradycji chrześcijańskiej. I dlatego powinien, w sali sejmowej, pozostać.  Jeżeli ta argumentacja kogoś nie satysfakcjonuje, proponuję inne rozwiązanie. Głosowanie. Nie jestem wielbicielem demokracji, ale jeśli już ją mamy, dlaczego akurat sprawy światopoglądowe mają być wyłączone spod jej reguł? Niech Sejm większością głosów zadecyduje, czy krzyż może pozostać, czy powinien zniknąć. W tej sprawie popieram stanowisko Jarosława Kaczyńskiego, choć zapewne z innych pobudek.

Nie może być tak, że pod płaszczykiem poprawności politycznej i haseł na temat ochrony praw mniejszości, tak naprawdę terroryzuje się większość. Przez konstytucyjną równoprawność wszystkich kościołów i związków wyznaniowych rozumiem umożliwienie im legalnego funkcjonowania w oparciu o jednakowe warunki prawne, a także wolność przekonań i swobodnego wyrażania poglądów religijnych. Nie mechaniczne stawianie znaku równości między religiami, niezależnie od tego czy mają miliony wiernych czy tylko garstkę wyznawców. Jeżeli w Sejmie znajdzie się poseł, który jest wyznawcą Kościoła Latającego Potwora Spaghetti (Latający Potwór Spaghetti), to należy usunąć krzyż, albo powiesić obok niego ikonograficzny emblemat „Flying Spaghetti Monster”?  Apeluję o rozsądek. To nie jest problem, który można załatwić zerojedynkowo.

piątek, 14 października 2011

Ponad prawem?


Mam wrażenie, że prawo niezwykle rzadko spotyka się ze sprawiedliwością, zwłaszcza wtedy gdy chodzi o polityków. Choćby takie dwa tematy z ostatnich dni.

Cygan zawinił, Kołodzieja powiesili

Sądy Rzeczpospolitej mielą powoli niczym młyny Watykanu, ale jak możemy się przekonać, choć nie rychliwe, to sprawiedliwe. Po dwudziestu latach żmudnych dociekań, Sąd Okręgowy w Warszawie wskazał wreszcie winnego wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Wojciech Jaruzelski? Nieee, to byłoby zbyt proste. Czesław Kiszczak? Uchowaj Boże! A więc kto? Otóż, prawdziwym winnym jest…, uwaga… Emil Kołodziej. Who the fuck is Emil Kołodziej? Uzasadnienie wyroku brzmi: Kołodziej, jako członek Rady Państwa, przekroczył swoje uprawnienia podpisując dekrety o stanie wojennym, co stanowiło naruszenie obowiązującej wówczas konstytucji. Kary nie poniesie, ponieważ przestępstwo, które popełnił, uległo przedawnieniu.

Pisząc tę notkę, nie chcę rozstrzygać o winie bądź niewinności autorów stanu wojennego, abstrahuję też od swoich osobistych opinii na ten temat. Zwracam jedynie uwagę, na kuriozum. W świetle prawa, Emil Kołodziej jest dziś jedynym winnym w tej sprawie. Czy to nie groteska?


Sąd sądem a sprawiedliwość musi być po naszej stronie

Weźmy sprawę z sąsiedniego podwórka, która jednak żywotnie nas interesuje. Ukraiński sąd skazał, byłą premier, Julię Tymoszenko na 7 lat więzienia, za nadużycia finansowe. Fala oburzenie przetoczyła się przez świat. Dochodzą głosy protestu z Polski, z Rady Europy, nawet z Białego Domu. Słowa, skandal i zemsta polityczna, słychać we wszystkich językach. Z UE płyną groźby pod adresem władz Ukrainy. Nie widzę, w tym wszystkim nawet odrobiny refleksji nad istotą postawionych zarzutów. Całą sprawę, zupełnie abstrahując od meritum, jednoznacznie zakwalifikowano jako polityczną. A przecież niejasne sprawy finansowe wlokły się za Tymoszenko od dawna. Warto byłoby się temu przyjrzeć.

Taka solidarność polityków budzi uzasadniony niepokój. Czy osoby zajmujące eksponowane stanowiska polityczne to święte krowy, których nie obejmują reguły prawne obowiązujące zwykłych śmiertelników? Są oczywiście powody, by traktować ten proces jako nie obiektywny, ale nikt nie domaga się jego powtórzenia, w bardziej dogodnych warunkach. Być może z udziałem zewnętrznych obserwatorów, którzy mogliby zapoznać się z materiałem dowodowym. Potępia się w czambuł już sam fakt postawienia Tymoszenko przed sądem. Koniec końców, porównywany dziś do Łukaszenki, Janukowycz, w obawie przed międzynarodowym ostracyzmem, będzie musiał się ugiąć. Już teraz gęsto się tłumaczy europejskiej opinii publicznej.


Konkluzja jest smutna. Odpowiedzialność karna polityków za popełnione czyny w zasadzie nie istnieje. Oprócz tych dwóch spraw, które poruszyłem mieliśmy ostatnio też inne przykłady tego zjawiska. Sam pomysł Trybunału Stanu dla Zbigniewa Ziobro i Jarosława Kaczyńskiego, został potraktowany jak zamach na demokrację. Ale to samo by się działoby, gdyby w innych warunkach politycznych, ktoś próbował stawiać przed sądem Donalda Tuska czy Grzegorza Schetynę. Śmierdzi mi tu hipokryzją.

czwartek, 13 października 2011

Co miałeś zrobić dzisiaj, zrób jutro, a najlepiej pojutrze


Rys. Andrzej Mleczko

Jeśli w wyniku głosowania, na Walnym Zgromadzeniu Akcjonariuszy, dotychczasowa większość w Radzie Nadzorczej zostaje utrzymana, a prezes zatrzymuje swój fotel i ma decydujący wpływ na obsadę pozostałych miejsc w zarządzie, w każdej normalnej firmie, zmiany dokonywane są na zasadzie kontynuacji. Odchodzący członkowie zarządu wprowadzają nowych w realizowane projekty. Dokładnie tak samo powinno być w przypadku koalicji rządzącej. Zwłaszcza, że Platforma zdobyła władzę niemalże absolutną (większość w Sejmie i w Senacie, stanowisko marszałka, prezydent z własnej stajni), silny mandat do rządzenia i perspektywę kilku lat do kolejnych wyborów. Wszystko o czym tylko można zamarzyć, chcąc zmierzyć się z poważnym programem reform.

Tymczasem premier sonduje jakieś krzywe rozwiązania odsuwające w przyszłość aktywność rządu i zmierzające do utrzymania personalnego status quo. Wewnętrzne gierki partyjne, znowu ponad interesem publicznym, choć oczywiście elegancko zasłonięte „racjonalnymi” argumentami o zobowiązaniach wynikających z polskiej prezydencji w UE. A przecież, przez dwa miesiące, które pozostały do końca prezydencji, byli ministrowie mogą jeszcze popracować w unijnych radach resortowych, ale już w ramach nowego rządu. Niech dokończą te sprawy, odciążając nowych ministrów, którzy jak najszybciej powinni zająć się wprowadzeniem koniecznej, obiecywanej od 4 lat reformy finansów publicznych. To przecież ta sama ekipa.

Podniosła się wrzawa, więc pewnie Tusk wycofa się w końcu z tego pomysłu, ale pokazuje to niepokojący sposób myślenia. Najpoważniejszy kryzys, od 1929 roku, przetacza się przez świat a premier wciąż się nie spieszy. Kombinuje, kalkuluje, rozważa to, co dawno powinno już być przygotowane. Działa w myśl ulubionej zasady – co miałeś zrobić dzisiaj, zrób jutro, a najlepiej pojutrze. Sprawia wrażenie faceta, który ma nadzieję, że jak cichutko schowa się w kącie, to być może kryzys nas nie zauważy i pójdzie sobie gdzie indziej. Zapomina, że wyborcy, tak naprawdę nie głosowali na PO. Głosowali za utrzymaniem materialnego status quo, a bez głębokich cięć kosztów, status quo utrzymać się nie da. Jeżeli kryzys zajrzy ludziom w oczy, imperium Tuska rozsypie się jak domek z kart. A jeśli nową kadencję zaczyna od pomysłu, by rząd  w starym składzie, do którego sam ma szereg zastrzeżeń, porządził sobie jeszcze trochę, to obawiam się smutnego scenariusza dla Polski.

środa, 12 października 2011

Jarosław, Polskę zbaw



„Tysięczny tłum spija słowa z mych ust, kochają mnie”. Już na początku lat 80-tych, zespół Perfect antycypował wiekopomną rolę Jarosława Kaczyńskiego w polskiej polityce. Nic dziwnego, to w końcu był band Zbigniewa Hołdysa, człowieka który zna się na wszystkim i nie waha się o tym mówić. Mówiąc o szczególnej atencji, jaką cieszy się prezes PiS wcale nie ironizuję ani nie pokpiwam. Wystarczyło, że w przemówieniu, które wygłosił tuż po ogłoszeniu wyników wyborów wspomniał o Budapeszcie i od razu podniosła się fala ogólnonarodowej dyskusji. Jedni, zgodnie z intencją prezesa, dostrzegli w tym nadzieję na cudowną odmianę złego losu, innym skojarzyło się źle, bo z krwawą rewolucją węgierską 1956 roku. Media wnet rzuciły się w wir poszukiwań analogii do rządów Viktora Orbana i rozmaitych odniesień historycznych. Internet huczy od żartów, dowcipów, anegdot o bratankach co do szabli i do szklanki nadają się jak nikt inny, o papryce i węgierskiej kuchni. Istna promocja kraju nad Dunajem. Szaleństwo.

Wystarczy, że w swojej książce bąknął prezes dwa słowa za dużo o Angeli Merkel i już afera gna na całego (A ty Angela znowu bez czapki). Media, literka po literce, przecinku i kropce, wprzód i wspak dokonują rozbioru zdania gramatycznego i logicznego, odmieniają przez wszystkie przypadki i osoby. A przedstawiciele establishmentu na wszelki wypadek prześcigają się w przepraszaniu. Przez trzy dni o niczym innym się nie mówi. Uff, ale moc drukowanego słowa.

Innym razem zacytował Jarosław, fragment wiersza, o „zdradzonych o świcie” i z miejsca lud wpadł w histerię. Wszyscy nagle ujawniają się jako znawcy i wielbiciele poezji, z półek księgarń znikają tomiki wierszy Herberta. Huczy dyskusja kto, kiedy, dlaczego, i pod jakim warunkiem może cytować poetów. Głos zabiera wdowa (a jakże) po zmarłym wieszczu, protestuje i zabrania. Normalnie paranoja jakaś.

I tak jest zawsze. Czy wobec powyższego należy dziwić się, iż Jarosław Kaczyński jest kosmitą? Gdyby moje słowa miały taką siłę, dawno już wylądowałbym u czubków.

wtorek, 11 października 2011

Polisz kicz projekt


Na listach wyborczych kandydatów do Sejmu, tym razem znalazła się wyjątkowo barwna menażeria najrozmaitszych postaci. Co ciekawe, z dobrym skutkiem. Jest w tym jakiś fenomen, że w (jak się powszechnie uważa) nietolerancyjnej, katolickiej, rasistowskiej, homofonicznej Polsce, w Parlamencie zasiądą: Murzyn to znaczy eee… Afroeuropejczyk, a może nawet Afropolak; pierwszy gej Rzeczpospolitej; transseksualista albo stka czy też osoba transpłciowa; były ksiądz skandalista i antyklerykał. I kto wie, czy to nie kochający inaczej Robert Biedroń zostanie członkiem prezydium Sejmu i będzie stukał laską marszałkowską przywołując posłów do porządku. Byłaby w tym jakaś perwersja.

Ponieważ jestem człowiekiem małej wiary, sądzę że wyjaśnienie tej tajemnicy może być niezwykle proste. Trzy z wymienionych osób, dostały się do Sejmu z list Ruchu Palikota. Zgodnie z nazwą ugrupowania, wyborcy popierali Janusza Palikota, a niej jakieś anonimowe nazwiska na listach jego partii. Nie jeden, może mieć dzisiaj lekkiego kaca z tego powodu;)



Ale byli też inni, atrakcyjni medialnie kandydaci, którzy do Sejmu się nie dostali. Niestety. Nie będę przeżywał erotycznych uniesień śledząc relacje z obrad niższej izby parlamentu, gdyż zamiast polskiej Angeliny Jolie w kadrze będą się pojawiać Anna Fotyga, Beata Kempa albo Jolanta Szczypińska. Ech…


Polska znowu bez prawicy



Nie mogę się nadziwić głupocie komentatorów różnej maści, bredzących ciągle o polskiej scenie politycznej zdominowanej przez ugrupowania prawicowe. Jak mantrę, powtarzają tę bzdurę od kilku dobrych lat. Prawo i Sprawiedliwość skrajną prawicą? Niezłe jaja. PiS, z hasłami Polski solidarnej, stojące na straży pro-pracowniczych zapisów kodeksu pracy, wspierane przez Związek Zawodowy Solidarność, z wypisaną na sztandarach ochroną najbiedniejszych i rozmaitych zdobyczy socjalnych, niechętne i nie ufne w stosunku do ludzi zamożnych i przedsiębiorców, jest partią socjalistyczną w nie mniejszym stopniu niż SLD. A ponieważ, to wszystko unurzane jest w narodowo-katolickim sosie, mamy tu klasyczny, narodowo-socjalistyczny model polityczny.

Platforma Obywatelska, z pozycji liberalnych i centroprawicowych, od których zaczynała karierę w opozycji, przekształciła się w bezideową partię władzy, molocha w którym znaleźć mogą się wszyscy. I Bartosz Arłukowicz i Joanna Kluzik-Rostkowska, Marian Krzaklewski i Danuta Hubner, Jarosław Gowin i Dariusz Rosati a w przyszłości może nawet Roman Giertych? W efekcie, PO jest partią konformistów, zainteresowanych przede wszystkim własną karierą polityczną. To są te same motywacje, które popchnęły młodego Kwaśniewskiego, Szmajdzińskiego, Jaskiernię (ktoś jeszcze pamięta to nazwisko?) et consortes, w ramiona PZPR-u w latach 70-tych. Nazywanie PO prawicą jest kpiną.

Istniejące partie prawicowe, a raczej kanapy polityczne, wegetują gdzieś na marginesie sceny politycznej, poza parlamentem. Naprawdę czas na sensowną, konserwatywno-liberalną propozycję. Nie Nową Prawicę, kolejną mutację Unii Polityki Nierealnej, której największym  atutem i jednocześnie wielkim nieszczęściem jest Janusz Korwin Mikke (dostrzegam tu pewne analogie do roli Jarosława Kaczyńskiego w PiS). Uwielbiany jako ekscentryczny publicysta, ale z tych samych powodów traktowany jako polityczny folklor, a nie poważny gracz polityczny. Na pewno nie ultra konserwatywną obyczajowo Prawicę Marka Jurka, zafiksowaną na punkcie kościoła i antyaborcyjnych haseł, które zdają się wyczerpywać ambicje polityczne tej partii.

Kilka miesięcy temu, taką nadzieją wydawał się być PJN, ale już na starcie spieprzono to co spieprzyć się dało. Znakiem firmowym tej partii stały się wewnętrzne kłótnie, zakończone niebywałą, kompromitującą woltą Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Co z tego, że w kolejnej odsłonie Paweł Kowal okazał się sprawnym liderem? Kapitał założycielski partii został zaprzepaszczony. Reszty dopełniły sondaże i media, robiąc wyborcom wodę z mózgu ostrzeżeniami przed marnowaniem głosów i umacniając monopol dwóch największych partii. Ciemny lud to kupił. Nie wierzę, by konserwatywno-liberalna czy też centroprawicowa (jak kto woli) oferta nie mogła liczyć na werdykt wyborczy powyżej 5% głosów. Wynik poniżej progu finansowania partii z budżetu państwa, nie daje szans na przetrwanie 4-letniej kadencji Sejmu. Szkoda.

Problem więc pozostaje aktualny. Brak dzisiaj przyczółków, na których można byłoby budować nowe, konserwatywno-liberalne ugrupowanie, skoncentrowane na programie gospodarczym. Sukces Ruchu Palikota wskazuje, że Polacy mają dość zakleszczonego uścisku, w którym od lat tkwią PO i PiS i są otwarci na zmiany. Sensowna i wiarygodna propozycja z prawej strony sceny politycznej też miałaby szanse. Ale musi pojawić się rozsądne, wyważone ugrupowanie, które szerokim rzeszom wyborców nie będzie kojarzyć się z małpą z brzytwą. Paweł Kowal mógłby odegrać kluczową rolę w takim projekcie.

poniedziałek, 10 października 2011

Tusk i Palikot Rulez!



Dwóch zwycięzców i jeden skazaniec, który tym razem nie uniknie stryczka (Napierniczak). Sondażowe wyniki są zaskakujące. Przede wszystkim wielki, nadspodziewany triumf Donalda Tuska, który na finiszu kampanii przez moment znalazł się przecież w defensywie. Zaskakuje  duża różnica głosów między PO a PiS, prawie identyczna jak w poprzednich wyborach. Wtedy ten wyniki był efektem pospolitego ruszenia wyborców, pod hasłem pogrzebania projektu IV RP, co znalazło odzwierciedlenie w relatywnie wysokiej frekwencji – 53,9%. Teraz stało się to samo, już bez takiej mobilizacji elektoratu (prognozowana frekwencja 47,7%). W dodatku po udanej kampanii wyborczej PiS i marnej, bezbarwnej PO. Jarosław Kaczyński ma nad czym się zastanawiać.

Sytuacja Platformy Obywatelskiej wygląda znacznie bardziej komfortowo niż 4 lata temu. Wszystkie zmiany jakie czekają nas na politycznej scenie są korzystne dla Tuska. Spójrzmy.

1.   Podział mandatów w Sejmie wskazuje, że do uzyskania większości, PO potrzebuje tylko jednego partnera. Nawet mariaż z SLD, które uzyskało niewiele mandatów, daje minimalną większość.
2.   W dodatku PSL, RPP, SLD przebierają nogami by znaleźć się w tej koalicji. Dla PSL, urzędy i stołki są racją bytu w polityce, dla SLD koalicja może być szansą na zahamowanie marginalizacji, a dla Palikota to spełnienie politycznych ambicji. Nawet jeśli stery rządu wciąż dzierżyć będzie dotychczasowa koalicja (a tak zapewne się stanie), to siła przetargowa Waldemara Pawlaka znacząco spadnie. Wciąż będzie czuł na plecach oddech Janusza Palikota wiedząc, że rezerwowy koalicjant czeka w przedpokoju gabinetu premiera.
3.   Zwycięstwo partii rządzącej w kolejnych wyborach to siłą rzeczy znacznie silniejszy mandat od wyborców.

Sukces Palikota i zmasakrowany Napieralski to drugi, obok wyniku PO, wielki triumf Donalda Tuska. Mnie najbardziej żal PJN, który poniósł porażkę trochę na własne życzenie i Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego skrzywdzonej przez PKW (Nie ważne wybory).

Choć… w ciągu najbliższych godzin, całą tą analizę może trafić szlag, jeżeli ostateczne rezultaty wyborów trochę przemeblują ten sondażowy wynik.

niedziela, 9 października 2011

Cisza jej mać!



Demokracja kocha hipokryzję i lubuje się w fikcji. Fikcją jest teza o zbiorowej mądrości ludu (Festiwal hipokryzji), fikcją jest demokratyczne głosowanie posłów w sejmie, spętane przecież więzami dyscypliny partyjnej (Po co nam ten cały sejm?), fikcją są obietnice składane w kampanii wyborczej (Kampania w drodze), więc kolejna fikcja, w postaci ciszy wyborczej, doskonale pasuje do kolekcji.

W czasach powszechnego dostępu do Internetu, cisza wyborcza jest absurdalnym reliktem przeszłości. Kompletną aberracją jest sytuacja, w której policja, na wniosek Państwowej Komisji Wyborczej zajmuje się ściganiem faceta, który wywiesił plakat wyborczy w Pcimiu Dolnym. Albo wydarzenie sprzed bodajże 6 lat, kiedy w całym kraju wydłużono ciszę wyborczą, ponieważ zaspał cieć w Pierdziszewie i nie otworzył na czas lokalu wyborczego. Z innej strony patrząc, cisza wyborcza ma pewien urok jako zabawny element tradycji politycznej. Obyczaj tym bardziej sympatyczny, im mniej w nim sensu. Coś jak topienie marzanny albo noc kupały.


Gdyby jednak ktoś miał ochotę zagłuszyć trochę tę ciszę, polecam zanurzenie w archiwach polskich stacji radiowych zza żelaznej kurtyny: Radia Wolna Europa, Polskiej Sekcji BBC, Polskiej Sekcji France Internationale (Radia Wolności). To niezwykła podróż w czasie, do epoki zimnej wojny, w której obowiązywała doktryna  Mutual Assured Destruction. Dla miłośników historii rzecz bezcenna.

Można tam wyszperać fantastyczne świadectwa XX-wiecznej historii Polski. Posłuchać w oryginale słynnych audycji RWE, w których zbiegły z Polski w 1953 roku Józef Światło, wyższy oficer Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, odsłania kulisy działania bezpieki i partii; relacji z wydarzeń marca 68 czy nagrań satyrycznego cyklu Jacka Fedorowicza „Kolega kierownik”, z końca lat 80-tych. OLBRZYMI KAWAŁ HISTORII. A to jeszcze nie koniec. Wciąż są digitalizowane zasoby innych stacji, nadających do Polski przed 1989 rokiem, a także archiwa polskiego radia. Miłego słuchania, w ciszy.

sobota, 8 października 2011

Jak zrobić frajdę wyborcom


Rys. Andrzej Mleczko

Proponuję lajtowy temacik, w sam raz na ciszę wyborczą. Mam pomysł, jak w prosty i tani sposób, przy okazji wyborów, zrobić wyborcom frajdę, a jednocześnie znacząco zwiększyć frekwencję.

Odwieczna tragedia Polaków, fatum ciążące nad losami naszego kraju sprawia, że wciąż stawiani jesteśmy przed fundamentalnym problemem etycznym. Koniecznością wyboru mniejszego zła. Tak to już u nas jest i nie zanosi się na to by miało być inaczej. Czas przekuć wreszcie tę słabość w siłę! Należy zmienić reguły głosowania w wyborach, tak by zamiast pozytywnego głosu („za”), trzeba było oddawać negatywny głos („przeciw”). Czyli wprowadzić głosowanie na tego polityka, który naszym zdaniem pod żadnym pozorem nie powinien rządzić. Wtedy ten przeklęty dylemat wyboru mniejszego zła, zamieni się w wybór większego dobra! Prawda, że to znacznie przyjemniejsza możliwość? Każdy przecież chętnie pofatyguje się do urny, by po chrześcijańsku podziękować temu albo owemu, w dziąsło szarpanemu, darmozjadowi, złodziejowi, idiocie, złamasowi, oszustowi, zdrajcy, agentowi, kłamcy, zaprzańcowi, gnidzie, burej suce etc. W dodatku nic nie będzie kosztował ten mały akt katharsis w lokalu wyborczym. A ile radości! Jaki komfort! Frekwencja też od razu poszybuje w górę. Trzeba tylko przepchnąć przez Sejm, odpowiednie zmiany legislacyjne.

Acha, jakby co – copyright by Hipokrytes;)

piątek, 7 października 2011

Skuchy kampanii


Podsumowanie kampanii czas zacząć. Jaka była? Raczej nudna, tabloidalna, z mnóstwem gadżetów zastępujących merytoryczny przekaz, ale bez bomb i haków. No, chyba że jeszcze ostatniego dnia… A największe skuchy?

1.Grzegorz Napieralski.
Nominacja za całokształt. Same skuchy. Kiepskie spoty telewizyjne, nieudana debata o finansach, zakończona lufą w Grzesiowym indeksie. W debacie liderów olany przez wszystkich liczących się konkurentów i ustawiony w szeregu razem z drugim garniturem działaczy innych partii. W całej kampanii cień Palikota, wciąż pozostający trzy kroki z tyłu.

2.Insynuacje Jarosława Kaczyńskiego pod adresem Angeli Merkel.
Szło naprawdę świetnie. Tak sympatycznego, dowcipnego, ujmującego prezesa nie widziałem nawet w kampanii prezydenckiej. Umiejętnie schodził z linii strzału snajperom czyhającym na każdy błąd lidera opozycji. Aż w końcu, na finiszu kampanii, podłożył się jak dziecko. Fuck up z opinią na temat Angeli Merkel zrujnował pieczołowicie budowany wizerunek dobrotliwego przywódcy, nie przynosząc w zamian żadnych korzyści. Ciekawe, jak duży procent głosów będzie kosztował ten błąd?

3. List byłych ministrów spraw zagranicznych do Angeli Merkel.
Komedia. Nie ma to jak przedobrzyć sprawę. Wczorajsze oburzenie słowami prezesa zamieniło się w niesmak, reakcją kompletnie nie proporcjonalną do skali problemu. Ta żałosna inicjatywa pozwoli odbić Kaczyńskiemu trochę straconych głosów.

4.Wczorajsze śląskie tournee Donalda Tuska.
Niewypał. Najwyraźniej skończyły się premierowi rezerwy empatii dla szlochającego w mankiet elektoratu. Oj, popsuje to efekt udanych przecież wojaży tuskobusem. Duży błąd na finiszu kampanii.

5. Wojenne proroctwa Jacka Rostowskiego na forum Parlamentu Europejskiego.
Wystąpienie w stylu Jarosława Kaczyńskiego. Powściągliwość w ocenach to zaleta nie do przecenienia w przypadku ministra finansów. Zwłaszcza, jeżeli pochodzi z kraju, który inaugurując prezydencję w UE zapowiadał eksport optymizmu do wszystkich krajów unii.

6.Sześciolatki do szkół albo i nie.
Czyli zaskakująca zmiana stanowiska Katarzyny Hall w sprawie reformy edukacji. Ale czego można się spodziewać po minister, która fotografuje się z opuszczonymi spodniami?

W mojej wyliczance brakuje Janusza Palikota. Cóż, jego kampania to pasmo sukcesów. Nie zaszkodziły mu informacje na temat kłopotów z regulacją zobowiązań, doniesienia o kryminalnej przeszłości niektórych kandydatów, ani przegrany proces wyborczy. Na liście nie pojawiło się też PSL, ale mam wrażenie, że Waldemar Pawlak z kolegami wzięli ledwie symboliczny udział w kampanii wyborczej.


Na koniec, mały aneks do kącika odjechanych spotów wyborczych. Ten klip pewnie już wszyscy widzieli, ale bez niego mój przegląd spotów byłby nie kompletny.

czwartek, 6 października 2011

A ty Angela znowu bez czapki



Wszyscy dookoła trąbią na temat opinii Jarosława Kaczyńskiego o Angeli Merkel, które znalazły się w jego książce „Polska naszych marzeń” i w wywiadzie dla Newsweeka. Nie zamierzałem o tym pisać, ale w całej tej awanturze brakuje mi głosu rozsądku. Mam wrażenie, że reprezentowane są dwie skrajne postawy. Z jednej strony mamy histerię mediów, na podstawie której można odnieść wrażenie, że teraz to już nikt nie będzie chciał z nami gadać i niemal wyrzucą nas z Europy. Z drugiej, zwolennicy PiS rozpętali burzę pod hasłem, jak to polskojęzyczne media, wespół z mocodawcami zza Odry fałszywie interpretują wiekopomne myśli prezesa i zupełnie bez powodu rzucają mu się do gardła.

Jarosław Kaczyński ma bardzo wyraziste poglądy w sferze polityki zagranicznej. Z niektórymi się zgadzam, z innymi nie, ale podobnie jak on mam zastrzeżenia do zbyt miękkiej polityki rządu Donalda Tuska wobec naszych sąsiadów. Należy jednak mieć na uwadze, że każdą, najlepszą nawet ideę bardzo łatwo skompromitować. I prezes Kaczyński ma w tej materii ogromny talent. Czym innym byłoby wcielanie w życie swojej strategii politycznej, po utworzeniu rządu przez PiS (co moim zdaniem nie nastąpi - PiS nie będzie rządzić), a zupełnie czym innym jest prowokowanie takich awantur, insynuacjami w stylu „wiem ale nie powiem”, w dodatku bez żadnego powodu. W polityce obowiązują zasady dyplomacji, a argumenty ad personam, kierowane pod adresem przywódcy innego kraju, nie mieszczą się w kanonie cywilizowanych standardów uprawienia polityki.

Po opiniach Jarosława Kaczyńskiego świat się nie zawali. Ale takie wypowiedzi żadnych korzyści na arenie międzynarodowej nam nie przyniosą, a zaszkodzić mogą. Więc nawet jeśli w komentarzach na ten temat jest sporo przesady, to pan prezes sam sobie jest winien. Tak wytrawny polityk i podobno  genialny strateg powinien przewidzieć, że jego słowa zostaną natychmiast podchwycone i wykorzystane przeciw niemu. Obawiam się więc, że po prostu dokonał  cynicznego wyboru. Uznał, iż doraźne korzyści na użytek kampanii, przeważają nad kosztami. I chyba się przeliczył w tej kalkulacji. Zapowiedź pozwów, które sztab PiS zamierza kierować przeciwko niemieckim mediom, które fałszywie interpretują wypowiedzi prezesa to chybiony kontratak. Kolejne wymachiwanie szabelką, droga prowadząca wprost do śmieszności, a do wizerunku operetkowego przywódcy naprawdę niewiele już Kaczyńskiemu brakuje. Klasyczny strzał w stopę na finiszu kampanii.